
Natasha Trethewey – wiersze (tłum. Ludmiła Makuchowska-Hilton)
FOTOGRAFIA: BURZA ŚNIEŻNA,
1971
Dlaczego piękno ma tak ostry rys?
Dlaczego twarz kobiety, cierpiącą,
zmęczoną, rozpromienia błysk
flesza? Albo zamieć odcina nam prąd,
tkwimy uwięzieni w domu z gnijącym
jedzeniem w lodówce, kiedy szron
osiada za oknem, krajobraz lśni
pod werniksem lodu? Nie lepiej zapomnieć
wszystko poza magią tamtych dni,
białych drzew, liści oprawionych w szkło?
Zdjęcia z pierwszego dnia rano? Zachować
w pamięci podwórko, piękny, dziwny kąt—
dlaczego na odwrocie spisano część
naszych danych, datę, zajście: bez słowa
o matce, ojczymie ściskającym pięść?
MIT
Spałam już dawno, kiedy umierałaś.
Prześlizgnęłaś się przez jakąś wyrwę, jamę
pomiędzy moim snem i przebudzeniem.
Trzymam cię w Erebie, z całych sił się staram
nie wypuścić z rąk. Będziesz znów martwa nad ranem,
ale w moich snach żyjesz. Próbuję cię przenieść
tam, gdzie kończy się noc. Odwracając się, ospała,
wołam cię rano, lecz tkwisz w miejscu jak kamień.
Wciąż mnie opuszczasz i wracasz co noc na ziemię.
Wciąż mnie opuszczasz i wracasz co noc na ziemię.
Wołam cię rano, lecz tkwisz w miejscu jak kamień,
tam, gdzie kończy się noc—odwracając się, ospała.
Ale w moich snach żyjesz. Próbuję cię przenieść,
nie wypuścić z rąk. Będziesz znów martwa nad ranem,
Trzymam cię w Erebie, z całych sił się staram—
pomiędzy moim snem i przebudzeniem.
Prześlizgnęłaś się przez jakąś wyrwę, jamę.
Spałam już dawno, kiedy umierałaś.
CO STANOWI DOWÓD
Nie przelotne siniaki, które tuszowała
makijażem, ani czarna obwódka—jak odcisk
lunety, do której za mocno przyciskała oko,
szukając drogi ucieczki; nie drżenie
w głosie, które opanowywała, pochylając
się w kuchni nad rondlem pełnym kości. Nie
zęby, które nosiła zamiast swoich, ani
oficjalny dokument—ta pieczątka
i rozmazany podpis—już blaknący,
z pożółkłymi brzegami. Nie malutki znacznik
z datami, jej imieniem, abstrakcyjny jak historia.
Tylko krajobraz jej ciała—roztrzaskany
obojczyk, przebita skroń—jej drobne kości
osiadające w ziemi dzień po dniu jak wszystko na świecie.
PO TWOJEJ ŚMIERCI
Najpierw opróżniłam szafy z twoich ubrań,
wyrzuciłam miskę owoców, posiniaczonych
od twojego dotyku, słoiki, które kupiłaś
na przetwory zostawiłam puste. Nazajutrz rano
ptaki szeleściły na drzewach owocowych, a później,
wykręcając dojrzałą figę z szypułki, odkryłam,
że jest już zjedzona do połowy, gnije od drugiej
strony albo—podobnie jak inna, którą zerwałam
i otworzyłam—jest drążona od środka
przez rój owadów. Spóźniłam się
znowu; kolejna próżnia wytworzona przez stratę.
Jutro—miska, którą będę musiała napełnić.
GENUS NARCISSUS
Piękne żonkile, ze łzami patrzymy,
Jak szybko odchodzicie.
— ROBERT HERRICK
Droga, którą wracałam do domu ze szkoły,
biegła nad potokiem, gęsta od drzew i cieni
i latarenek żółtych żonkili, których wczesne kwiaty
świeciły jasno na tle szarych dni końca zimy.
Wiedziałam pewnie, że rosły dziko; myślałam,
że nie stanie się nic złego, jeśli je zerwę. Więc
zbierałam, ile tylko zmieściłam w garści,
i potem wręczałam je w słoiku matce.
Stawiała je na parapecie, a ja siadałam obok,
patrząc, jak światło załamuje się w szybie,
dzień przechodzi w wieczór, dumna z siebie,
z tego, że przyniosłam jej ten mały prezent.
Dziecięcia próżność. Musiałam widzieć w nich
cząstkę samej siebie – na smukłej łodydze
każdy kwiat podnosił głowę, szukając pochwały
albo pochylał się w stronę swojego odbicia.
Kiedy szłam tą drogą przed laty, nie wiedziałam
nic o Narcyzie, ani że wiosna żonkili trwa krótko—
że wyschną jak kwiaty nagrobne, szeleszcząc
na wietrze – zdradliwym szeptem dochodzącym
z parapetu. Zachwyć się sobą,
mówiły do mnie; Umrzyj wcześnie – do matki.
O ZMIERZCHU
W pierwszej chwili myślę, że woła dziecko –
moja sąsiadka, która wychyla się przez próg
o zmierzchu, kiedy latarnie zaczynają nucić
motyw przewodni wieczoru. Potem słyszę
piskliwe dźwięki, jakimi wabimy zwierzęta,
które rozumieją tylko melodię, nie
znaczenie naszych słów – kici kici –
i nie wiedzą, że czasem słowa nas zawodzą.
Na innym podwórku, niewidoczna dla
sąsiadki kotka nadstawia uszu, odwraca się
najpierw w stronę głosu, i z powrotem
do konstelacji świetlików migoczących
wokół jej głowy. Jakby się biła z myślami,
czy przeskoczyć przez niski żywopłot,
równy rząd kwiatów, i wdrapać się
na ganek pod jednostajny strumień
światła, czy zostać na miejscu: w świetlanym
kręgu możliwości—wszystko, co trzymało ją
z dala od domu—mieni się przed jej oczami.
Słyszę, że głos sąsiadki powoli zanika.
Przestała nawoływać, więc pozostaje mi
wyobrazić sobie, jak czeka w domu,
być może w fotelu przed telewizorem,
albo jak się krząta, robi drobne porządki;
i zastanawiać się, czy ja też mogę mówić
wyższym tonem – pewna, że ktoś tam jest—
głosem niesionym przez linie fastrygujące
ten świat z tamtym, i ufać, że mój falset
jest w stanie wezwać kogoś do domu.
CRESCENT Z POŁUDNIA
1
W 1959 roku matka wsiada do pociągu.
Ma dopiero szesnaście lat, pękaty tobół
z ręcznie szytymi sukienkami, szept
krynoliny i koronki z jej imieniem
wyhaftowanym od spodu. Zostawia za sobą
polne drogi Missisipi, czerwony pył
oblepiający kostki, cichy świst
wiatru spomiędzy desek podłogowych
amfiladowych pokojów, samą ideę domu.
Przed nią wiele dni podróży, jedno miasto
za drugim i Kalifornia—słowo,
które cały czas powtarza. W kółko rozgrywa
w głowie spotkanie ze swoim ojcem, wyobraża
sobie, jak wygląda, jak trudno go będzie rozpoznać
na podstawie jedynego starego zdjęcia. Spojrzy
na nie jeszcze raz, wjeżdżając na stację
w Los Angeles, a potem wielokrotnie
na peronie, gdzie nikogo takiego nie zobaczy.
Kiedy stary Crescent ma wyruszyć w ostatni kurs,
matka nalega, żebyśmy pojechały nim razem.
Wyjeżdżamy z Gulfport późnym rankiem, na wschód.
Przed laty jechałyśmy razem na spotkanie
z innym mężczyzną—moim ojcem, który na nas czekał,
kiedy nasz pociąg wypadł z szyn. Nie pamiętam,
jak mnie wtedy trzymała, jak poszarzała na twarzy,
kiedy uświadomiła sobie, znowu, że nic nie jest
pewne—ta podróż też nie przebiegła według planu. Dzisiaj
wie, że można wyjechać z domu, będąc zdanym
tylko na to, co nas czeka, na słońce zachodzące
nam teraz za plecami, szyny szumiące
jak wyczekiwanie, pociąg, który unosi nas
w stronę końca kolejnego dnia. Oglądam
każde miasteczko, które przemyka za oknem,
dopóki się nie ściemni i na szybie nie pojawi się
zarys twarzy matki, już wyraźniejszy
kiedy zbliża się wieczór, czarny i pewny.
Ludmiła Makuchowska-Hilton – literaturoznawczyni, tłumaczka. Absolwentka wrocławskiej polonistyki i anglistyki. Tematem jej pracy doktorskiej była angielska poezja metafizyczna. Obecnie pracuje nad przekładami zbiorów Adrienne Rich, Natashy Trethewey, Mary Szybist i Ady Limon.
Natasha Trethewey – piastowała przez dwie kadencje oficjalną funkcję poety-laureata Stanów Zjednoczonych (2012-2014). Jest autorką pięciu zbiorów poezji, w tym Native Guard (2006), który został uhonorowany nagrodą Pulitzera w 2007 roku. Otrzymała stypendia od Academy of American Poets, National Endowment for the Arts, Fundacji Guggenheima, Fundacji Rockefellera, Beinecke Library w Yale oraz Radcliffe Institute for Advanced Study na Harvardzie. Jest też stypendystką American Academy of Arts and Sciences i American Academy of Arts and Letters. W 2017 roku zdobyła Heinz Award for Arts and Humanities. Od 2019 roku jest Kanclerzem Academy of American Poets, a w 2020 roku odebrała od Biblioteki Kongresu nagrodę Rebekah Johnson Bobbitt Prize in Poetry za całokształt twórczości.
Marta Róża Żak – graficzka i ilustratorka z Warszawy, nauczycielka akademicka na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Obecnie skupia się na tworzeniu ilustracji inspirowanych silnymi emocjami i kolorem.