Zofia Koptiuch – opowiadanie

Ilustrowała: Aleksandra Majer

Zofia Koptiuch - opowiadanie


Młododziewczyństwo, czyli Dolina niesamowitości pod nazwą Soplicowo

W Petersburgu dowiedziałam się, czym jest autentyczność. Telimena mi to wyjaśniła: ludzie postrzegają świat inaczej niż roboty, dla nich trawa nie może być zrobiona z zielonego papieru, a słońce nie może być lampą gazową. To dlatego chyba nikt mnie w Petersburgu nie lubił. Podczas obiadów ciągle wykrywałam strach w ich oczach. Byłam dla nich niesamowitą mieszanką wiejskiej dzikuski, Podolanki wychowanej w stanie natury (zaprogramowano mnie tak, żebym mogła cytować tego rodzaju utwory literackie) z najnowszymi technologiami.

–Czemu nie nauczysz ją francuskiego? –pytano Telimenę, a ja cudownie wszystko rozumiałam, tylko że nie umiałam mówić. Jeszcze jedno dziwactwo mojego zaprogramowania: mówię tylko w językach słowiańskich, po polsku i może trochę mową prostą, tak jak się mówi u nas na Litwie. Jestem bowiem modelem MP-12. MP to Matka Polka, to wyjaśnia moja instrukcja obsługi. A tak potocznie nazywano mnie Zosia, bo tak miała na imię zmarła w niemowlęctwie córka Ewy Horeszkównej. Ja jestem zadedykowana jej świętej pamięci, jej i jej męża.

Nikt w całej stolicy nie rozumiał, o co ze mną chodzi, więc najpierw przestałyśmy z Telimeną uczęszczać na przyjęcia, a potem w ogóle przeprowadziłyśmy się do Soplicowa. Przekazano mi informację o kwiatach i polowaniu. Czasami owady wpełzały mi do uszu i czułam, jak razi je prądem mój mechaniczny mózg.

***

Oczywiście, że on mnie pociągał. Nie mogło być inaczej. Tak jestem zaprogramowana. To dziwne uczucie: takie nieprzyjemne uderzenie między nogami, trochę obce, nie do końca należące do mnie. Trochę wstrętne, jeśli mam być szczera, ale niemniej jednak pociągające. Czy odczuwałabym do niego pociąg, gdybym nie była do tego przeznaczona? Chyba nie, ale kim bym wtedy była? Miałam w życiu tylko dwie niezaprogramowane miłości, pierwszą z nich była ta do Telimeny.

Tadeusz o niczym nie wiedział. Zobaczył mnie w ogrodzie i pomyślał, jaka ładna dziewczyna, jaka prawdziwa, rzeczywista, żywa, jak wszystko w tym miejscu. Ranek był tak gorący, a dni tak pijane, że już nie potrafił odróżnić prawdę od fałszu. Więc poślubiłam go. Co miałam zrobić? Nawet nie zauważył, że nie starzeję się, że ciągle mam czternaście lat. Nie bał się, że go przeżyję.

Po zaręczynach zapytał mnie, co myślę o uwłaszczeniu chłopów. Odpowiedziałam według scenariusza:

–Jestem kobietą, rządy nie należą do mnie. –Co było synonimem: nie mam wystarczających danych, aby udzielić odpowiedzi.

Zaczął się czegoś domyślać dopiero po kilku latach, kiedy zaczęłam mieć crashe systemu podczas seksu. Próbowałam mu wyjaśnić, że to normalne, że Francuzi to nazywają la petite mort, ale kurwa, nie mogłam mówić po francusku. Sprowadził do mnie lekarza z miasta, który popatrzył na mnie jeden raz i powiedział, że po prostu potrzebuję odpoczynku.

– Od czego? – zapytał Tadeusz, śmiejąc się. Zestarzał się podczas wojny: jego śmiech nie był już dźwięcznym śmiechem młodzieńca, lecz niskim rechotem mężczyzny. Prywatnie wkurwiało mnie to, ale musiałam go lubić, więc lubiłam wiernie i pokornie.

– Mieszkamy na wsi, – kontynuował. – Tu jest dużo świeżego powietrza, cisza, przyroda, wszystko, czego kobieta może potrzebować. Od czego ma więc odpocząć?

Prawda była taka, że to było nieuniknione. Mój procesor nie wytrzymywał obciążenia, a seks nie był aż tak dobry, żeby pozostawać podczas niego przytomną. Później zaczęłam też się wyłączać w innych sytuacjach: w kuchni, w ogrodzie, w salonie podczas szycia. Nic strasznego, po prostu potrzebowałam się ochłodzić i naładować. Ale Tadeusz poważnie się przestraszył: lekarz po lekarzu, napój leczniczy po napoju leczniczym. Tak naprawdę to chyba nawet trochę podobało mu się, że jestem chora. Ciągle wykrywałam u niego malutkie przebłyski perwersyjnej rozkoszy: moja słabość podkreślała jego siłę, moja choroba jego zdrowie.

Tą wiosną znalazłam swoją drugą w życiu wielką miłość. Całkiem możliwe, że ona też była zaprogramowana, ale uciekła spod kontroli. W każdym razie, zakochałam się w chudej, delikatnej jabłoni, która rosła u nas za oknem. Nie mogłam kochać normalnie, jak kochają ludzie w wieku dziewiętnastym, mężczyzna kobietę, kobieta mężczyznę, z uczuciem naturalnym i swoim, i głębokim. Kochałam miłością cudzą albo miłością elektryczną, nakazem albo błędem oprogramowania i nic pomiędzy.

Nocą uciekałam przez okno, żeby widzieć się z jabłonią. Dotykałam jej gałęzi i słuchałam jej szelestu. Po raz pierwszy zachciało mi się coś po sobie pozostawić, pokazać swoją miłość, oznaczyć ją jako moją. Pod jabłonią piszczałam, brzęczałam, włączałam się i wyłączałam, badałam swoje zimne metalowe wnętrzności. Nie byłam już Zosią; byłam dzikim prądem krążącym przez ciało.

O wschodzie słońca przytuliłam się do jabłoni i poraziłam ją lekkim prądem. Nie wiedziałam, co jeszcze mogę jej dać. Zapach spalenizny i gorące opuszki palców. Fantastyczne wzory na korze drzewa. Ciche brzęczenie i turkot maszyny działającej intensywniej niż kiedykolwiek.

– Zosia?

To był on. Stał pośród ogrodu i widział wszystko. Patrzył na mnie swoimi dużymi, pięknymi krowimi oczyma i czekał na reakcję. Kiedy zobaczyłam go, padłam na kolana, a sygnały w moich przewodach elektrycznych ucichły.

Zrobił krok w moim kierunku.

– Zosiuniu, proszę, powiedz mi prawdę. Co się dzieje?

Dotknął mojego ramienia i wzdrygnął się od bólu, – coś we mnie poraziło go prądem. Teraz naprawdę zaczynał się bać. Westchnęłam.

– Nie jestem człowiekiem, Tadeuszu.

Cisza. Zmarszczki na jego czole.

– Wiedziałem. Wiedziałem, że coś tu jest nie tak.

– Jestem robotem. Sam podejdź i sprawdź.

Nie chciał. Bał się. Stał tak kilka minut, a potem odwrócił się i zniknął za drzwiami budynku. Znalazłam go w jadalni: głowa w rękach, ciężki oddech.

– Powiedz mi, – powiedział, – czy cokolwiek z tego było rzeczywiste? Ślub? Wojna? Soplicowo?

– Zawsze mi się wydawało, że ta wieś jest trochę plastikowa, – wyznałam. – Jak halucynacja.

– Karczma? Mój ojciec? Ten cały proces o zamek?

– Nie wiem, ale jedzenie ma tu jakiś żelazny smak, a ten Jankiel to nie sprawia wrażenia autentycznego człowieka. Podejrzewam…

Odszedł. Nie wytrzymał tego, jak naprawdę postrzegałam ten nasz technicolorowy świat i odszedł już na zawsze. Patrzyłam, jak idzie przez pole. Niczego nie czułam.

Zosia Koptiuch nie jest robotem. Studiuje polonistykę antropologiczno-kulturową na UJ; publikowała w SAND Journal, Popshot i innych czasopismach.

Aleksandra Majer – z wykształcenia kulturoznawczyni, zawodowo HR-ówa, a hobbistycznie lubię czasem machnąć jakiś kolaż.IG: https://www.instagram.com/olaola_/