Wojciech Reszkowski – opowiadanie

Ilustrowała: Paulina Mitek

Wojciech Reszkowski – opowiadanie

Ławka 

I

Zacząłem poważnie wątpić w strukturę rzeczywistości, kiedy Ławka zmieniła miejsce. Przesunęła się tylko o dwa metry, ale w taki sposób, że cały widok, który z niej się roztaczał, nagle przestał być tak kojący. Żeby zobaczyć odbicie drzew z drugiej strony stawu w tafli wody, trzeba było mocno nadwyrężać szyję, a jeśli człowiek wpadł na pomysł, żeby się przeciągnąć albo zbyt gwałtownie wstać, to uderzał o wiszące nad nim gałęzie. Nie było żadnego sensownego powodu, by Ławkę przestawiać, nie było to też łatwe – musiała ważyć sporo. Dlatego pozostawało uznać to za oznakę tego, że świat się kruszy i chwieje w swoich podstawach – bo skoro Ławka mogła się przesunąć, to i on nie jest bezpieczny.

Być może gdyby Archanioł Gabriel w całym swoim majestacie zstąpił w tym momencie z nieba i zatrąbił mi prosto w ucho, to byłbym nieco bardziej zaniepokojony, ale najwyraźniej i on działa czasem subtelniej.

Spróbowałem przenieść Ławkę z powrotem na jej naturalne miejsce, ale była na to rzeczywiście za ciężka, poza tym – po co się okłamywać? W którymś z kościołów w Rzymie przy suficie widnieją portrety wszystkich papieży, którzy dotąd zasiadali na Stolcu Piotrowym, są też puste miejsca na następne. Przepowiednia głosiła, że gdy wszystkie się zapełnią, to nastąpi koniec świata. Jednak kiedy tych pustych miejsc zostały dwa albo trzy, to pośpiesznie domalowano kilkanaście kolejnych. Tak przynajmniej mówił mi przewodnik na wycieczce za dzieciaka, więc nie wiem, czy to prawda, niemniej podejrzewam, że koniec świata nie da się złapać na takie sztuczki. Jak już nadchodzi, to trzeba przyjąć to z godnością.

Siedziałem więc na Ławce i myślałem nad nieistotnymi z perspektywy nadciągającej apokalipsy pierdołami, co jakiś czas nadwyrężając szyję, by patrzeć na wodę przed sobą. Snuła się na niej poranna mgła. Przeszkadzała ona najwyraźniej kaczkom, bo darły się na nią niemiłosiernie, aż w końcu poszła sobie w bardziej przyjazne dla mgieł miejsce.

Jak zwykle w parku przechodziło mnóstwo ludzi z psami. Niektórzy patrzyli na mnie spode łba. Tak, wiem, wy już wstaliście, kiedy ja jeszcze nie śpię, myślałem, ale nie dawałem się ogarnąć negatywnym emocjom, które miała ta myśl we mnie wzbudzić.

Jeden człowiek zatrzymał się nade mną, w odległości, która wymuszała na mnie jakąś reakcję. Spojrzałem na niego i stwierdziłem, że wszystko w jego wyglądzie jest w jakiś sposób odstręczające. Był poważnie wyłysiały, między zębami miał dziurę, w małych oczkach był zez, a nad wargą dziewiczy wąs. Na sobie miał długi, dżinsowy płaszcz i niedorzeczne czerwone buty. A, i nie miał na smyczy psa, tylko gęś. Gęś zresztą wyglądała, jakby miała skłonności do bezsensownej ale niepohamowanej agresji. Człowiek stał przez chwilę w miejscu, rozglądając się dookoła, gęś za to dreptała coraz bliżej moich stóp.

 –  E – zaczął gość po chwili. – Masz jakiś problem z ptakami?

Być może rzeczywiście mam z nimi kilka złych wspomnień, ale nie musiał o tym wiedzieć.

– Nie mam – powiedziałem więc.

Człowiek rozejrzał się dookoła, wciągnął powietrze nosem.

– To dobrze – odparł głośniej, niż było to potrzebne. Stwierdziłem, że nie ma sensu ciągnąć dalej tej rozmowy, więc nic nie odpowiedziałem. Człowiek myślał nad czymś przez dłuższą chwilę, ale widać nic nie wymyślił, zabrał więc ze sobą gęś i poszedł bez słowa przed siebie. Dochodziła już jakaś ósma rano, stwierdziłem więc, że to najwyższa pora, żeby iść spać. Podjąłem w następnym tygodniu rozpaczliwą próbę uregulowania swojego rytmu dobowego, co prawie by się udało, gdybym nie zarwał kolejnej nocy bez wyraźnej przyczyny. No ale takie rzeczy nie mają absolutnie żadnego znaczenia, kiedy świat się wali na twoich oczach. Parę dni później, kiedy znalazłem czas i chęci, by ponownie udać się w miejsce zadumy, zorientowałem się, że ze światem jest jeszcze gorzej niż ostatnio. Ławka przemieściła się o kolejne dwa metry w tym samym kierunku. Teraz nijak nie dało się już z niej spojrzeć na wodę ani usiąść w taki sposób, by nie otrzeć się głową o gałęzie. Tego było nieco za wiele. Stwierdziłem, że będę tu przychodził we wcześniejszych godzinach i patrzył z oddali, czy nikt Ławki nie przesuwa.

Jednak, o której bym nie przychodził, to jak na złość nic się nie działo. Dopiero po jakimś czasie zauważyłem, że niewytłumaczalne przesuwanie się Ławki nie było jedynym problemem. Drugim były krzaki. Obrzydliwe chaszcze bez żadnych walorów estetycznych ani przyrodniczych rozpanoszyły się dookoła. Parę pozarastało ścieżki, tak że nie dało się normalnie przejść i trzeba było deptać po trawie. Jeden w ogóle niemal wspiął się na Ławkę, kłując ją cierniami. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko zieleni w mieście, od tego w końcu są parki, ale niech to będzie jakaś zieleń zorganizowana, a nie wszędobylskie badyle, w których mogą się co najwyżej chować menele. Rzecz jasna to robili, w krzakach walało się pełno butelek po wątpliwej jakości alkoholach. Trochę się bałem wchodzić głębiej w te chaszcze, bo kto wie, czy nie ukrywały się tam jakieś istoty, które byłyby gotowe człowieka wciągnąć w jakiś krzakowy wymiar. A może nawet same krzaki były taką istotą? Roztaczały dookoła siebie dziwny zapach i coś jakby od nich zionęło.

Postanowiłem więc odejść dalej od tej nieprzyjaznej roślinności, chodziłem więc po parku w te i we w te, wypatrując kolejnych znaków nadchodzącego nieuchronnie końca. Naprzeciwko mnie wyjechały dwa lisy na rowerach. Ich styl jazdy wskazywał na to, że dopiero rozpoczynają swoją przygodę z dwoma kółkami i będą się musiały jeszcze wiele razy wywrócić. Odruchowo skinąłem im głową, one odwzajemniły pozdrowienie.

– Dokąd pędzicie, rudzi przyjaciele? – zapytałem. Lisy zatrzymały się, z trudem hamując. Po wyrazie ich oczu widziałem, że chyba popełniłem jakieś faux pas.

– Tylko nie rudzi! – powiedział jeden z nich.

– Czerwoni! – dodał drugi z niemałą dumą. Zlustrowałem zwierzaki wzrokiem i uświadomiłem sobie, że rudość to chyba tylko eufemizm od tego, że są pomarańczowe. No ale nic, postanowiłem być miły.

– Wybaczcie – odparłem więc. – Dokąd pędzicie, czerwoni przyjaciele, przeciwko nocy i wiatrom?

– Obalić kapitalizm! – zakrzyknęły lisy niemal równocześnie. Ich oczy i futra aż błyszczały od dumy. Za to ich rowery były strasznie brudne, brakowało w nich kilku pomniejszych części, a poza tym też wyglądały jakby były uspołecznione. Nieco westchnąłem, ale nie miałem sumienia im mówić, że we dwójkę raczej tego nie zrobią.

– Teraz? – zapytałem zamiast tego.

– Tak. Jedziemy na Belweder!

– To w drugą stronę.

– Naprawdę? – zdziwił się bardzo jeden z lisów. Tymczasem drugi z nich pośpiesznie odpalił mapy google w telefonie, żeby to sprawdzić. Przez chwilę debatowały jak się w ogóle te mapy czyta, po czym ustalili, że mam rację i grzecznie podziękowały. Postanowiłem więc skorzystać z okazji i zapytać o Ławkę. Odparły, że nic nie wiedzą, ale jeżeli coś zauważą, to od razu się tym podzielą, po czym z bojowym okrzykiem zawróciły i pojechały w kierunku na Belweder, cokolwiek miał on wspólnego z panowaniem kapitalizmu.

Kręciłem się w okolicy przez dobrych parę godzin. Zaczynało mi się nudzić, ale były sprawy ważne i ważniejsze, a ustalenie, co się dzieje z Ławką, należało zdecydowanie do tych drugich. Ale nic nie widziałem i, szczerze mówiąc, straciłem nadzieję na to, że cokolwiek da się tutaj zrobić i w jakiś sposób uratować świat.  

II

Patrzyłem w lustro wody, które co chwila coś mąciło. Odbijały się w nim świecące w ciemności latarnie. Wszystkie kaczki, gęsi, mewy i gołębie zniknęły, tylko szumiące sitowie gdakało po ptasiemu. W końcu zobaczyłem w stawie twarz i wiedziałem już, co stało się z ławką.

Ale po kolei. Następnego dnia po moim spotkaniu z lisami kapitalizm miał się nadal dobrze, a Belweder stał niewzruszony na swoim miejscu i nawet żadna strona w internecie z wiadomościami o wątpliwym związku z prawdą nie raczyła wspomnieć o jakiejś próbie zmiany tego stanu rzeczy. Znalazłem za to leżące gdzieś w krzakach części rowerowe, które były tak zniszczone, że nie nadawały się już nawet na złom. Cokolwiek się stało z rewolucjonistami, nie było to raczej godne pozazdroszczenia. Krzaki tymczasem coraz bardziej panoszyły się po parku i zaczynałem się powoli obawiać, że pewnego dnia Ławka po prostu zniknie, a wraz z nią cały wszechświat. Nie była to szczególnie pociągająca perspektywa, miałem tu jeszcze kilka rzeczy do zrobienia. Próbowałem zwrócić na to uwagę kilku ludzi, którzy przechodzili tędy z psami albo bez, ale poza jedną grupką, która z wielkimi uśmiechami na ustach wręczyła mi cały plik religijnych ulotek, oczywiście dalekich od wszelkich ortodoksji, to albo patrzono na mnie z politowaniem, albo pukano się w czoło, ewentualnie bluzgano od najgorszych.

Tylko jeden człowiek okazał jakiekolwiek zainteresowanie moim problemem. Tym razem szedł przez park bez gęsi, ale każdym swoim krokiem starał się wyrazić możliwie największą agresję. Mimo niesprzyjającej pogody chodził w samej podkoszulce, eksponując umięśnione ramiona, które tylko czekają, by spuścić komuś wpierdol. Znów zbliżył się do mnie niekomfortowo blisko, wciągnął wyzywająco powietrze nosem.

 – E – zaczął, po czym przez kilka sekund myślał, jak kontynuować – masz jakiś problem?

– Tak! – odparłem z entuzjazmem, na wieść o tym, że ktoś w końcu się tym zainteresował. – Ławkę ktoś przesuwa, w parku panoszą się Krzaki, a nikogo to nie obchodzi.

Człowieka nieco zdziwiła moja reakcja, ale wciągnął tylko powietrze po raz drugi. Tylko wzrok zrobił mu się jakoś miękki.

– A to skurwysyny – powiedział. – Jeszcze pies mi gdzieś zniknął.

– Miałeś jeszcze psa? – spytałem.

– Jeszcze?! – odkrzyknął. Nie do końca wiedziałem jak to interpretować, więc nic nie odpowiedziałem. Zaczynałem się obawiać, że ziomek ubzdurał sobie, że jego gęś jest psem. Albo że jego pies jest gęsią.

 – No dobra! – dodał mój rozmówca, przesadnie akcentując każdą sylabę – Zrobimy z tym porządek. Poszedł ze mną do Ławki, która przesunęła się o kolejne kilka centymetrów. Spróbował ją podnieść, ale w momencie kiedy tylko ją dotknął, to skaleczył się o ciernie. Podniósł do góry rękę, po której spływało kilka strużek krwi i patrzył się na nią przez chwilę ze strachem.

– Masz jakieś bandaże? – zapytał. Gdybym znał go lepiej, to powiedziałbym mu teraz, że to tylko drobne skaleczenia i nic mu nie będzie, ale trochę się bałem dostania w twarz. Człowiek patrzył z rosnącą paniką. – Jeszcze się jakieś zakażenie wda i co będzie? –  mówił sobie pod nosem. Bandaży oczywiście żadnych nie miałem. Miałem jednak w kieszeni jakąś płócienną torbę na zakupy. Urwałem z niej kawałek i zawiązałem na jego ręce.

–  Wiesz co robisz? –  był nieco zaniepokojony.

–  Spokojnie. Byłem na kursie pierwszej pomocy –  odparłem, zresztą zgodnie z prawdą. Ziomek nieco się uspokoił, ale wciąż patrzył na Krzaki podejrzliwie, jakby w każdej chwili były gotowe go zaatakować.  Podejrzenia nie były zresztą zupełnie bezpodstawnie, bo po chwili zerwał się wiatr, unosząc gałązki tak, że musnęły mnie po plecach.

Człowiek wstał, wskazując palcem na coś za mną. Z jakiegoś powodu nie za bardzo chciałem się odwracać.

– Tego już za wiele! – wykrzyknął, robiąc parę kroków do tyłu. Też poszedłem w tym kierunku.

– Co się dzieje? – zapytałem, próbując udawać, że nic poważnego się nie dzieje.

– Znowu nadeszli! – w głosie człowieka pojawiło się jakieś szaleństwo. – Trzeba będzie szukać schronienia u ludzi ze stawu.

Powiedziawszy to, uciekł w popłochu, gubiąc zresztą ten kawałek szmaty, który najwyraźniej niezbyt dokładnie zawiązałem na jego ręce. Czułem za plecami jakiś chłodny wiatr, więc też poszedłem sobie w swoją stronę. Spojrzałem już z daleka, Krzaki wydawały się jeszcze większe.

Postanowiłem więc porozmawiać z ludźmi ze stawu i dowiedzieć się, co ciekawego mają do powiedzenia. Przez jakiś czas zastanawiałem się, jak z nimi się w ogóle porozumieć. Właściwie to nie miałem na to żadnego pomysłu. Na stawie pływały kaczki, na powierzchni wody unosiło się trochę opadłych liści.

– E! – zawołałem głośno. Odbiło się to lekkim echem, ale nikt nie raczył odpowiedzieć na to wołanie. Z braku pomysłów powtórzyłem ten krzyk. Tym razem jakaś przechodząca staruszka zwróciła mi uwagę, żebym nie darł mordy po nocy. Ciężko było odmówić jej racji, także grzecznie przeprosiłem i poczekałem chwilę zanim zawołałem po raz trzeci. Ale kiedy już się przygotowywałem, by rozewrzeć gębę w nieartykułowanym krzyku, znikąd przystąpiła do mnie gęś z obrożą na szyi, rozdziobała mi kieszeń wyjmując z niej portfel i wskoczyła do stawu znikając pod jego powierzchnią.

– E! – to co się ostatecznie wydobyło z mojego gardła poniekąd było krzykiem, ale głęboko zniesmaczonym i pełnym pretensji. Najwidoczniej jednak zadziałało, bo w stawie zaczęło coś się mącić. Wszystkie dźwięki nagle umilkły, wszystkie ptaki zamknęły dzioby, tylko sitowie świergotało po ptasiemu. W końcu zobaczyłem w stawie twarz.

– Czego? – zapytała twarz agresywnie, zanim jeszcze zdążyłem się poważnie zdziwić.

– Po pierwsze – powiedziałem – oddajcie mój portfel. A po drugie, to może powiecie co się dzieje z tymi krzakami?

– Dawno, dawno temu – zaczęła mówić twarz – wszyscyśmy żyli tutaj w pokoju, pomiędzy wysokimi drzewami i bujną trawą. – Światło latarni dookoła stawu jej nie sprzyjało, wyglądała jakby miała poważny problem z otyłością, a do tego coś trudnego do uchwycenia było nie tak z niemal każdą jej częścią. Właściwie to wywoływała podobne wrażenie, co właściciel gęsi. Na dodatek ton głosu, z którym opowiadała całą tą historię też był strasznie nudny.

– Dawno, dawno temu – kontynuowała twarz – wszyscy żyli w zgodzie. Matki z dziećmi, ćpuny z policjantami i koty z gołębiami. Aż nadeszły Krzaki, zasiały wśród nas niepewność i wszyscy zaczęli z sobą walczyć i kłócić się. Potem przebudowali Krzaki, i postawili bloki i odgrodzili się płotami. A wszyscy, co zostali, utonęli w alkoholu i łzach. I tylko my schroniliśmy się w wodzie stawu i żyjemy tutaj bezpiecznie. I teraz Krzaki znów nadchodzą. Zabrały ci Ławkę, zabiorą cały Park i wszystko co jest dookoła. Pomożesz nam kopać Staw i utoniesz tu razem z nami. Może nie będzie tu ciepło i sucho, za to będzie bezpiecznie.

Już nie mogłem słuchać tej gadaniny, zwłaszcza, że każde słowo było bezsensownie przeciągane.

– Dobra, już – powiedziałem – morda.

– O ty! – zakrzyknęła twarz, zupełnie zmieniając ton głosu. – Nie chcesz się dołączyć do Stawu?

– Nie. Oddajcie mi portfel.

Twarz teatralnie się zaśmiała.

– Dobra, już – powiedziałem i poszedłem sobie. Nikt mnie nie gonił ani nic, byli na to zbyt leniwi. Zastanawiałem się tylko jak odzyskać portfel. Już kij z groszami, które w nim zalegały, ale ponowne wyrabianie wszystkich dokumentów to bardzo niewdzięczne zajęcie.

III

Przez cały następny dzień uzbierałem wszystkie nieużywane i pozostawione przez palaczy zapalniczki, jakieś zapomniane dezodoranty, oraz trochę denaturatu i innych podpałek do grilla. Nie jestem fanem radykalnych rozwiązań, ale nie miałem lepszego pomysłu.

W nocy zabrałem się za dzieło zniszczenia. Krzaki były tak poplątane i rozgałęzione, że nie dało się ich za bardzo wyrwać ani ściąć, trzeba było je spalić. Oczywiście nie była to szybka robota, trzeba było łazić od jednego do drugiego krzaczora, głośno krzyczeć by uciekli z nich wszyscy menele, a potem rozkładać tam te podpałki i pryskać prowizorycznymi miotaczami ognia. Jak to wszystkie ogniska i tego typu konstrukcje oczywiście nie chciały się zapalić, kląłem wiec przy tym niemiłosiernie i wiele razy nachodziła mnie myśl, żeby rzucić to wszystko w diabły i wrócić do domu, jednak potrzeba ratowania świata była silniejsza.

W końcu się udawało i kolejne chaszcze stawały w płomieniach. Nie były to oczywiście jakieś spektakularne eksplozje, raczej przyjemne do oglądania kominkowe klimaty. Miałem przy sobie koc, w razie gdyby pożar wyrwał się spod kontroli, ale na razie się na to nie zanosiło. I już myślałem, że wszystko pójdzie bez problemu i uda się po prostu pozbyć problemu, ale nagle z jednego krzaku zaczęły wydobywać się dziwne dźwięki. Na początku był to niezrozumiały bełkot, później zdałem sobie sprawę, że chyba ma to na celu wywołać we mnie jakieś przerażenie. Niestety dla Krzaków, to ja miałem ogień, więc nie miałem się czego bać. Kolejna salwa z podpalonego dezodorantu pomknęła prosto w miejsce, z którego dochodziło to pojękiwanie.

 – Dobra, już! – krzyknął lis, wyskakując z chaszczy. Przypaliłem mu widać trochę futra.

– Już? – powiedziałem możliwie groźnie. Na dźwięk tych słów spomiędzy gałęzi wyłonił się drugi, oba podniosły przednie łapy do góry. Przez chwilę miałem ochotę jednak się nie powstrzymywać i spopielić futrzaki, ale zwyciężyły we mnie humanitarne odruchy.

– Dobra, opuście łapy – rozkazałem, opuszczając broń. Nadal patrzyły na mnie podejrzliwie. – Co tu w ogóle zaszło? Nie mieliście jechać na Belweder?

– To wszystko nie tak – zaczął się bronić jeden lis.

– Napadł nas ten dziwny człowiek z gęsią – wszedł mu w słowo drugi.

– I rozwalił rowery.

– To pół biedy, i tak były kradzione.

– Ale działały.

– Średnio.

– Lepszy rydz niż nic.

Patrzyłem to na jednego, to na drugiego, nieco się gubiąc w ich zeznaniach. Po chwili bezproduktywnej dyskusji na temat moralności kradzieży rowerów, przeszło na mętny opis tego, w jaki sposób Krzaki mają im pomóc w walce o nie wiadomo co, a potem zaczęli mnie oskarżać.

– Jesteś podłym faszystą! Wspierasz nieludzki system!

– Jebie mnie nieludzki system, oddajcie mi Ławkę!

W oczach lisów pojawiło się jakieś zrozumienie. Chyba nawet zrobiło im się trochę głupio.

– Jak chcecie naprawdę się do czegoś przysłużyć – powiedziałem – to odzyskajcie mój portfel. Jakaś gęś z jeziora mi go ukradła.

Lisy popatrzyły na siebie, po czym szybko wskoczyły do wody i równie szybko wyskoczyły, trzymając ptaszysko za szyję, a właściwie za tkwiącą na niej obrożę. Gęś wypluła kradzioną rzecz, choć spojrzała na mnie przy tym nieco zadziornie.

– Bu – zawołałem znienacka, aż uciekła w popłochu.

Krzaki paliły się całą noc, a nad ranem kupiłem lisom i sobie po kebabie za dobrą robotę. Siedzieliśmy na ławce, zajadając się ze smakiem. Przyszedł do nas jeszcze właściciel gęsi, znowu trzymając ją na smyczy.

– E – powiedział bardzo głośno, po czym dosiadł się i otworzył piwo. Stwierdziliśmy z lisami, że to dobry pomysł i również sobie po jednym przynieśliśmy. Niestety innego zdania była policja, która spisała nas wszystkich i groziła mandatem, jeśli się to powtórzy. Rozeszliśmy się więc w popłochu i do tej pory nie wiem, gdzie się podziali wszyscy moi parkowi przyjaciele, ale Ławki nikt już więcej nie przesuwał.

Wojciech Reszkowski – zajmuje się antropologią, grą na instrumentach i włóczeniem się na różne sposoby.

Paulina Mitek – @mitek.jpg