Logo Tlenu Literackiego

Występujący

w stanie wolnym

w powietrzu

Wojciech Reszkowski – opowiadanie

Ile nóg mają Twoi sąsiedzi?

  1. Zmory Majowe

Nad moją głową znowu unosiła się muzyka. Sąsiedzi z góry po raz kolejny ćwiczyli swój utwór. Struny skrzypiec, wiolonczeli i pianina wibrowały w powietrzu, nogi tupiące do rytmu delikatnie uderzały w sufit. Nie przeszkadzałoby mi to ani trochę, aspiruję do bycia człowiekiem kulturalnym i staram się być wrażliwy na muzykę, która, trzeba jej oddać, była naprawdę piękna. Jeśli grali po dwudziestej drugiej, to robili to naprawdę cicho, a że ja sam nie miałem najczystszego sumienia jeśli chodzi o przestrzeganie ciszy nocnej, to nie miałbym z tym najmniejszego problemu, gdyby nie fakt, że mieszkam na ostatnim piętrze.

Zaczęło się od tego, że wylęgły się u mnie muszki owocówki. Nie było ich dużo, ale potwornie irytowały i wolałem, żeby nie rozmnożyły się do ilości, którą trzeba by uznać za plagę, także poczułem się w obowiązku coś z tym zrobić. Postanowiłem użyć broni biologicznej, czyli pająka zza szafy, niestety okazał się on wybitnie nieskuteczny w łapaniu owadów, a jego lenistwo było tak ogromne, że nie chciało mu się nawet skończyć swojej sieci. Zawiodłem się nieco i zamiast sprytu musiałem zastosować brutalną siłę. Odpaliłem odkurzacz i, jedna po drugiej, wciągałem muszki do rury.

Wtedy odezwały się klawisze pianina. Zirytowane, wysokie dźwięki i jazzowe akordy. Nie do końca byłem pewien, co to ma oznaczać, ale doszedłem do wniosku, że chyba nie podoba się im to stukanie burczącą rurą o sufit. Robiłem to więc ostrożniej i rzeczywiście już nie reagowali.

Zastanawiałem się, czy jest w moim bloku jakieś poddasze, na którym mógł ktoś przebywać, ale zarówno obserwacje, jak i wszystkie obliczenia wykluczały tę możliwość. Sensowną ewentualnością było to, że siedzieli na dachu, chociaż naprawdę nie wiem, po co i dlaczego mieliby się tam wspinać, nikt ich zresztą nie widział. Postanowiłem więc nie roztrząsać rzeczy, na które nie mam wpływu i cieszyć się dobrą muzyką.

Pewnej nocy, gdy szedłem do sklepu, na moim ramieniu usiadła ważka. Spojrzałem głęboko w jej szklane oczy.

– Czujesz zapach bzu? – zapytała, trzepocąc przezroczystymi skrzydłami. Skinąłem głową i wiedziałem, że znów się zaczyna.

Zaczęły do mnie przychodzić, a ja otworzyłem przed nimi drzwi. Sodoma spłonęła też przez brak gościnności, a ja wolałem nie podzielić jej losu. Pojawiła się bezdomna ćpunka, która błąkała się od jednego pustostanu do drugiego. Przenocowałem ją i nakarmiłem ciastem. Kiedy tylko się najadła, skorzystała z okazji i leżała na moim łóżku przez cały dzień, nie robiąc absolutnie nic. Musiałem ją wygonić, bo co jak co, ale zostawianie narkomanów samych w domu nie jest najlepszym pomysłem.

Przygarnąłem dwójkę autostopowiczów zza granicy. Średnio mówili po angielsku, jednak jakoś udawało nam się porozumieć. Niemal przemocą kazałem im się umyć i wyprać rzeczy. Któryś tydzień niskobudżetowej podróży nie robił im najlepiej. Oni na szczęście szybko znikli, zostawili mi kilka gumek do włosów i pocztówkę, a sami wybrali się dalej, by dotrzeć do kolejnego miasta na swojej trasie.

Następnego dnia znów usłyszałem pukanie do drzwi. Stało przed nimi siedmiu rycerzy. Brzęczały na nich zbroje, na klatce schodowej powiewały proporce.

– Konie zostawiliśmy przy garażach pod blokiem – powiedział jeden z nich. Spojrzenia mieli dumne, jednak błyskał w nich bezbrzeżny smutek.

– Wejdźcie – powiedziałem. – I czujcie się jak u siebie, choć niewiele mogę zaoferować w moich skromnych progach.

– Jesteśmy na misji – odparł rycerz, nie dodając nic, jakby miało to wszystko tłumaczyć. Skinąłem tylko głową i wpuściłem ich do środka.

Siedzieli u mnie trzy dni, ale mimo to, że byli potężnie zbudowani i odziani w stal, to prawie nie zauważałem ich obecności. Jeden z nich siedział i ciągle polerował miecze. Lśniły tak mocno, aż bałem się, że coś może od nich zapłonąć. Drugi wyciągnął lutnię i śpiewał pieśni tak smutne, że aż kroiło się serce. Trzeci uplótł sobie wianek z kwiatów i założył go na hełm, a kiedy miałem chwilę, to mówił mi o wszystkich kwitnących teraz gatunkach. Czwarty ciągle powtarzał słowa jakiejś modlitwy.

– Moje serce jest ciężkie niczym głaz. Splamiłem się krwią i bardzo tego żałuję – mówił później. Jadł tylko pyłki z dmuchawców i topól, które pieczołowicie zbierał i popijał wodę z kałuży, używając do tego hełmu. Spał na podłodze bez żadnego koca, czasami trząsł się przez sen.

Dwóch kolejnych grało ze sobą w szachy. Myśleli bardzo długo nad każdym ruchem, nie odzywali się ani słowem, czasem stukali mocno stalowymi rękawicami w stół.

Ostatni rycerz, jak mogłem się domyśleć dowódca całej kompanii, ślęczał cały czas przy starych mapach i książkach, przygryzając co chwila dolną wargę. Widać było, że zgubił się w tym nowym świecie i stare ścieżki mogły go prowadzić na manowce. Kiedy pytałem go, jaki jest cel ich misji, nie chciał albo nie mógł powiedzieć mi nic sensownego.

Trzeciego dnia ich pobytu miałem już ochotę się pytać, kiedy się wyniosą. Nie miałem nic przeciwko ich obecności, ale wiedziałem, że nie są ostatni. Tego wieczoru odezwała się znowu muzyka z góry. Skrzypce zaczęły wygrywać dziką, szybką melodię, pełną zmian rytmu, po chwili dołączyła wiolonczela, uderzyły bębny. Rycerze spojrzeli na siebie. W oczach mieli pewność. Powstali wszyscy, chwycili się pod ręce i zaczęli tańczyć do grającej muzyki.

Podłoga drżała od ich stalowych butów, chybotały się miecze u ich pasów. Skrzypce przyśpieszały, ale oni dotrzymywali tempa. Powiewały tuniki na kolczugach. Aż czuć było zapach świeżego potu. Wirowali szybciej i szybciej, w szalonym rytmie dzikiej muzyki. W końcu wszystko ustało, harmonia zamieniła się w kakofonię. W skrzypcach pękła struna, jej dźwięk zawył niczym obdzierany ze skóry kot.

Rycerze przystanęli, wyrwali się z uścisku. Byłem pod wrażeniem, jak kontrolują po tym wszystkim oddechy. Ich dowódca chwycił wszystkie swoje księgi i mapy i upchnął je do torby.

– Bracia, ruszamy dalej. Misja na nasz czeka – oświadczył uroczyście. – A tobie, gospodarzu, dziękuję i przyjmij ten skromny dar w dowód naszej wdzięczności.

To powiedziawszy wręczył mi prosty, posrebrzany puchar. Podziękowałem za niego, a cała kompania szybko zabrała wszystkie swoje rzeczy i opuściła moje mieszkanie. Widziałem tylko z okna jak po ulicy pędzą ich mgliste konie, a na spalinowym wietrze powiewają ich proporce.

Woda pita z pucharu smakowała jakoś inaczej. Jakby była czystsza. Aż czuło się szum górskich strumieni. Momentalnie orzeźwiała i dawała jasność myślenia.

Muzycy z góry zamilkli na kilka dni. Trudno się gra na skrzypcach bez jednej struny.

Następny przybył skrzypek, możliwe że po to, by przynieść im brakującą część. Potem jednak zjawił się u mnie i jego też wpuściłem do środka. Miał zwichrzoną, kręconą czuprynę i dziki wzrok.

– Nadchodzi lato, i jak zwykle wtedy zamieniam się w świerszcza – mówił. Wydawał się tym nieco zestresowany. – Już przywykłem.

Skinąłem uprzejmie głową, zapytałem czy napije się herbaty albo czegoś innego, ale grzecznie odmówił. Siedział na fotelu i mówił sam do siebie, machając rękoma. Muzyka znowu się pojawiła, pełna dysonansów melodia uderzyła nas niczym młotem.

Skrzypek wstał, wyciągnął swój instrument i dołączył jeszcze jeden głos, również pełen zgrzytających dźwięków. Po kilku minutach skończył i zapytał ze zdziwieniem.

– Ile nóg mają twoi sąsiedzi?

– Nie mam pojęcia.

– Bo widzisz, każdy człowiek ma tyle nóg, ile ma przycisków – powiedział filozoficznie. Nie miałem pojęcia o co mu może chodzić i w sumie to nie miałem jakiejś większej potrzeby tego wiedzieć.

– Znasz ten utwór? – zapytał skrzypek po chwili.

– Być może kiedyś słyszałem. Ale jeśli pytasz o nazwę, to nie, nie znam.

– To święto wiosny Strawińskiego. Balet z początku dwudziestego wieku. O składaniu ofiary z człowieka, by wyrosły plony.

– To ciekawe.

– Być może sugerują, że chcą tu też złożyć ofiarę – powiedział z dziwnym przekąsem.

– Z całym szacunkiem, ale jesteśmy w środku miasta. Jedyne co tu sadzimy na wiosnę to rzeżucha. A nikt nigdy nikogo by nie zabił, żeby rzeżucha wyrosła. Nie jest nawet tego warta.

– Zastanów się czasem nad swoimi słowami – odparł z wyższością skrzypek i znów uwalił się na fotelu.

Następnego dnia zobaczyłem pewną zmianę w jego wyglądzie. Oczy jakby mu się powiększyły, a kończyny stały się dłuższe, mimo tego wcale nie urósł. Zazieleniła się jego brązowa marynarka. Dzień później wydawało mi się, że widzę pączkującą dodatkową parę nóg.

Nie pożegnał się w żaden sposób, po prostu zniknął, została po nim tylko pognieciona partytura.

Następna przyszła pani z tygrysem. Podstarzała wiktoriańska damą, z długą suknią z krynoliną i gustownym kapeluszem. Tygrys grzecznie leżał w przedpokoju z całą grozą swojej symetrii. Pogłaskałem go po głowie i warknął. Dama piła herbatę z filiżanki, co jakiś czas mówiąc coś o końcu świata. Nie mogłem spać spokojnie, słysząc dostojne kroki wielkiego kota. Jego oczy błyskały w mroku, widać było biel jego kłów.

Jako ostatni przyszedł szaman. Na oko miał jakieś trzysta lat. Na wysuszonej, pokrytej zmarszczkami twarzy miał wyblakłe tatuaże. Niedźwiedź pod jednym, a muchomor pod drugim okiem.

– Słuchaj muzyki, póki nie zamilkła – powiedział głosem głębokim jak syberyjskie jeziora.

– Wiesz, kto to jest? – zapytałem.

– Nadejdzie jeszcze siódma zmora – odparł. – Kiedyś w tym miejscu był las i las będzie w tym miejscu znowu.

– Ale teraz jest blok z wielkiej płyty. Jest ich wokół mnóstwo, a wszystkie mają takie same prostokątne okna i świecące nocą klatki.

– Uważaj na ćmy, gdyż możesz stać się jedną z nich. Noc teraz tak naprawdę nie zapada.

– Taki czas.

– Czas nas zjada cały czas, ale nadejdzie dzień, kiedy to my zjemy czas.

Szaman wszedł na balkon, długo na nim stał, otoczony wirami kwiatowych pyłów. Wytatuowany niedźwiedź zszedł z jego twarzy i zniknął gdzieś w przedpokoju.

– Kup mu miód – usłyszałem. – Bywa bardzo głodny.

Następnego dnia szaman zniknął, zostały po nim tylko ptasie pióra.

Czekałem na siódmą zmorę.

  1. Muchomory

Są takie dni, kiedy nie wiem, gdzie jestem i kategoria przestrzeni przestaje mieć dla mnie znaczenie. Nazwy miast zlewają się w jedno i wszystkie miejsca wydają się tak bardzo bliskie. Jakbym na chwilę zjadł i wchłonął w siebie przestrzeń. Chciałbym tak też zjeść czas, jak obiecał mi szaman, ale nie mogłem złapać żadnej chwili w ręce, jak czasem udaje się złapać muchę w locie.

Pociągi jadą z miejsca do miejsca, choć równie dobrze mogłyby stać, bo nie miało to żadnego znaczenia.

Jednak gdziekolwiek byłem, w które okolice nie zaniósł mnie wieczny, faustowski duch, ciągle w uszach obijały mi się dźwięki skrzypiec. Czasem wiatr przyniósł je z jakiegoś okna, leciały w radiu w supermarkecie, albo słyszałem je przytłumione ze słuchawek pociągowych współpasażerów.

I nadal nie wiedziałem, ile nóg mają moi sąsiedzi.

Patrzyłem pewnego dnia bardzo głęboko w puchar, który dali mi rycerze. Woda w nim nalana, choć nie starczała nawet na zaspokojenie pragnienia w upalny dzień, miała majestat górskiego stawu. I wydało mi się, że zobaczyłem w matowym metalu scenę. Siedmiu rycerzy jedzie dumnie na koniach. Aż słyszałem tętent widmowych kopyt i powiewanie rozmazanych kropierzy. Proporce wskazują im drogę. Walczą z potworami, idą coraz dalej, w coraz ciemniejsze i ciemniejsze drogi. Przekraczają kolejne rzeki i zdobywają kolejne góry. Walczą z czasem, ale czy uda im się w końcu wygrać?

Wizja znikła. Chwyciłem za pióro po szamanie. Dziwny dreszcz przeszedł przez całe moje ciało.

Ten tygrys ma na imię Maj i jest starszy niż wszystkie twoje historie.

Tygrys szczerzy kły, a w jego paszczy zieje nieskończoność.

Świerszcz chodził po mojej ścianie, a miód rzeczywiście znikał z kredensu.

Znów byłem daleko od domu, dookoła rozległa łąka pyszniła się bogactwem traw i owadów. Obok, na martwych od dawna torach kolejowych, wybijały się czerwienią maki. Powietrze było świeże, a w promieniu kilku kilometrów nikt nigdy nawet nie pomyślał o bloku z wielkiej płyty o prostokątnych oknach. Popijałem wodę z butelki po coli, obok leżał mój rower, niebem rządził błękit.

Zorientowałem się, że nie jestem sam. Obok stał młody człowiek w czerwonej koszulce. Jego twarz wyglądała niemal dziecinnie, ale włosy miał białe.

– Masz szluga? – zapytał. Dałem mu, a unoszący się w powietrze dym zepsuł jego dziewiczy zapach.

– Nie jesteś stąd – powiedział.

– Nie jestem.

– Uciekaj do miasta. Należysz do miasta i jesteś z miasta, zawsze byłeś stamtąd i nie masz czego tu szukać – spojrzał przy tym na mnie groźnie. Drżała mu lewa ręka.

– Niczego tu nie szukam – odparłem tak grzecznie, jak tylko potrafiłem.

– Spierdalaj do swojego bloku albo poczujesz jak smakują muchomory.

Nie był chyba jakoś szczególnie zainteresowany byciem wiarygodnym w tej groźbie, bo powiedziawszy to, poszedł sobie, ale mimo wszystko stwierdziłem, że rozsądniej będzie go posłuchać.

Po polnej drodze przejechał samochód. Z jego rury wydechowej leciały kłęby brunatnego dymu. Aż chciałem zatkać nos.

Następnego dnia jadłem pizzę, znów słysząc z góry granie. Teraz jakby wszystkie instrumenty były cichsze, pozbawione werwy, a tempo zwalniało i zwalniało. Na placku leżały grzyby i zastanawiałem się czy to muchomory.

– Gdzie znowu jesteś? – zapytała mnie ważka. Zapach bzu już przygasał.

– Próbuję zjeść czas – odparłem. – Ale mogę zjeść tylko muchomory. To chyba nie jest dobry pomysł.

– Nie jest.

– Czy naprawdę potrzeba ofiary, by między blokami rosła trawa?

– Tak i właśnie ją składam.

III. Siódma zmora.

Błąkałem się po wsiach i miasteczkach, niczego nie szukając. Wszystkie kwiaty pyliły, a powietrze robiło się niemal białe. Próbowałem to złapać, ale wszystko ulatniało się w górę. Przypomniał mi się rycerz, który zajadał się dmuchawcem. Zastanawiałem się, gdzie zaprowadziła ich misja. Czy spotkali damę z tygrysem. Dokąd zawędrował szaman.

Parę razy miałem wrażenie, że widzę tygrysa przechodzącego między krzakami. Jego wielkie, żółte ślepia wpatrywały się we mnie uporczywie. Wydawało mi się, że widzę orkiestrę grającą Strawińskiego. Chude, patyczakowate stwory ubrane w zielone garnitury, wygrywały rytmy na źdźbłach trawy i kroplach deszczu. Czuć było zapach świeżo skoszonego nieba. Spojrzałem w górę i mrugnąłem dwa razy. Poranna rosa spłynęła po moim policzku, a muzycy ulotnili się, zostawiając po sobie tylko jedną nutę, która drgała w powietrzu tak długo, że przyzwyczaiłem się i przestałem ją słyszeć.

Kiedy wróciłem do domu, plułem sobie strasznie w brodę, że nie policzyłem, ile mają nóg. Nie wiedziałem czemu to takie ważne, ale bardzo chciałem to wiedzieć. Muszki już nie pojawiły się więcej na moim suficie, miód przestał znikać. Nie mogłem też nigdzie znaleźć pucharu, który zostawili mi rycerze. Pająk, który nie mógł mi pomóc z owadami, złapał w swoją sieć niedźwiedzia.

Nikt już jednak nie przyszedł. Tylko ja wracałem uporczywie porankami do domu i we mglistej chwili świtu czułem, że nie będzie już raczej innej, siódmej zmory niż ta, którą czuję w swojej ciężkiej głowie.

Czas zjadł wszystko, ale nadal mam nadzieję, że kiedyś uda mi się położyć go na pizzy. Zastanawiam się tylko czasem, czy kiedy wsłucham się w nocną ciszę, nie słyszę wciąż dźwięku wiecznie pękającej struny.

Wojciech Reszkowski – zajmuje się antropologią, grą na instrumentach i włóczeniem się na różne sposoby.

Ewelina Zatorska  – z wykształcenia graficzka, z pasji estetka. Lubię się dziwić i poznawać nieznane. W wolnych chwilach gram, rysuję, fotografuję i eksploruję. Instagram sztuczny: @evelineberenice.ink, więcej prywaty i fotografii: @eveline.berenice.

Jonas Björkell  – Stockholm based artist, graphic designer, and excessive coffee drinker. Instagram @bjorkell.art