Wojciech Czusz – opowiadanie

Ilustrowała: Jagoda Bujno

Wojciech Czusz - opowiadanie

 

Wonderful Copenhagen

Tak ślicznie świergotał po angielsku, że aż bałem się do niego zagadać. Ja coś tam potrafiłem, ale więcej miałem z tego wstydu niż pożytku. Ani ten, ani żaden inny język obcy nie chciał się do mnie przylepić, a przecież tak szybko nauczyłem się naszego. Matka mi mówiła, że pierwszy na podwórku zacząłem gadać, w przedszkolu mnie chwalili, że wygadany chłopak, że filozof, a tu proszę – jak raz mi się zwoje w mózgu zawinęły po polsku, tak już w inną stronę odwinąć się nie chciały.

Radzę sobie, jak mogę, zapamiętałem trochę słów angielskich i duńskich, rozumiem, co do mnie mówią, czego żądają, pokój ten i ten, zrób to i to, wykonuję te polecenia jak pies, ogonem pomacham, oni mnie pochwalą, dadzą smaczek w nagrodę i dalej do roboty. Ale żeby inteligentną rozmowę przeprowadzić, to nie bardzo, co najwyżej jakieś kwadratowe zdania z trudem złożę do kupy, jak już koniecznie potrzeba.

Ale ten cały Gabriel to inna liga. Po duńsku nawet się nauczył, a po angielsku w ogóle leci płynnie, tyle że z akcentem, przez co brzmi jak jakiś Casanova, Don Juan czy inny południowy uwodziciel. Podsłuchałem go parę razy jak bajeruje szefową, zero zacinania, szukania słów, tylko urok osobisty i pewność siebie. Jezu, musiałem go uratować.

Bałem się zagadać, ale w końcu zebrałem się na odwagę. Przetłumaczyłem sobie wcześniej, co chcę powiedzieć na telefonie i wpakowałem się do pokoju, który sprzątał. Wlepił we mnie te czarne ślepia nieufnie, może się przestraszył, czego ten słowiański jaskiniowiec chce od niego, ale mówię: nie, nie, spoko, słuchaj, chcesz się lepiej poznać? Chcesz pójść na piwo?

Zgodził się. Wiedziałem, że piwo pomoże. Rozwiąże język i otworzy inne kanały komunikacji.

Umówiliśmy się po pracy. Poszliśmy do jakiejś speluny dla dziadków po drugiej stronie kanału. Dziadki jak dziadki, takie same ciamajdy barowe jak wszędzie, przyklejają się do stołu jak guma balonowa i nie chcą zejść, gapią się trochę na młodych. Ale przynajmniej cicho, przytulnie, tanie piwo. Ja dalej w ciuchach roboczych, a ten się nie wiadomo kiedy wypięknił, wypachnił, biała koszula i ciemniejsza skóra, takim to w ogóle we wszystkim ładniej, a my z tymi różowymi ryjami wyglądamy w najlepszym wypadku jak świnie w smokingu.

Uprzedziłem go od razu: ja muszę wypić, potem rozmowa. Pokiwał głową ze zrozumieniem i pił, patrząc na mnie przyjaźnie, z głową pochyloną na bok. Na dworze śmigały sobie rowerki, za kanałem gasły biurowce i zapalał się nasz hotel. Machnąłem dwa piwa jeszcze, zanim on skończył pierwsze. Wreszcie zacząłem, szło mi opornie, topornie, ale mniejsza z tym. W każdym razie mówiłem mu mniej więcej tak:

Słuchaj, Gabriel. Ja ci opowiem historię mojego życia. Nie całą, ale tę, która jest ważna dla ciebie. Dlaczego, to może nie być jasne od początku, ale stopniowo się okaże. Zobaczysz, nie pożałujesz.

Nie będę ci kłamał, u nas w rodzinie była bieda. Matka chora na białaczkę, ojciec jeździł jako zaopatrzeniowiec, ale wyrżnął dostawczakiem w drzewo i oboje skończyli na rencie. Jakby tego było mało, z nudów chyba i tego ciągłego siedzenia w domu zrobili mi młodszą siostrę. Wiadomo było, że trzeba będzie szybko znaleźć pracę.

Zresztą ciebie to na pewno nie dziwi. W Portugalii też nie ma lekko, wiem, czytałem. Wysokie bezrobocie, nie ma roboty dla młodych. Jakby była, toby ciebie tu nie było. My w ogóle jesteśmy podobni, Polacy i Portugalczycy. Dwa upadłe imperia. Tak, tak, nie ma co się śmiać. Was tego nie uczą, ja wiem, ale Polska była kiedyś wielka, największe państwo Europy. My też mieliśmy kolonie, tylko pod bokiem. I teraz też chorujemy na melancholię, pijemy na smutno i rozglądamy się na wschód i na zachód, szukając dla siebie miejsca.

Ale dobra, bo zbaczam z tematu. U mnie w mieście z robotą było cienko, to wyjechałem do Warszawy. Starzy chcieli, żebym został, zaopiekował się nimi, ale mówię: gdzie tam, ja zasługuję na coś lepszego, a wy tu sobie już i tak opiekunkę hodujecie, co nie? Koniec tematu. A Warszawa to jest coś, naprawdę. Większa niż Kopenhaga, wieżowce jak w Ameryce, wszędzie ruch, hałas, energia. Ta Kopenhaga to jest taki dziadek. Może nie jak te dziadki tutaj, ale taki elegancki, zadbany, z godziwą emeryturą, co sobie chodzi po parku w niedzielę. A Warszawa to jest młody chłop, nafurany, dziki. Tu się już dawno wydarzyło to, co najważniejsze, a w Warszawie się właśnie wydarza. To jest miasto dla ludzi, co lubią silne bodźce i mają mocne nerwy.

Ale co ja, głupek taki, mogłem w tej Warszawie robić? Zostałem szklankowym w klubie. To był dobry klub w śródmieściu. Wchodzisz jak do czarnej dziury, wszystkie ściany na czarno i łup-łup. Umiałem pracować, nie zgrywałem cwaniaka, zbierałem te kufle i kieliszki jak szalony, szorowałem jakby od tego miało zależeć moje życie. Nie wydawałem hajsu każdej nocy na chlanie, jak inni. Nie zostawałem po zmianie, żeby wszystko przejebać. Odłożyłem, ile było trzeba i poszedłem na kurs miksologii. Z managerkę też potrafiłem dobrze na fajce zagadać i zaraz awansowała mnie na barmana.

Ale wiesz, to jest Polska. U was też tak jest na pewno. Tam nie ma starych barmanów ani kelnerów. Nie to, co tutaj, gdzie można z tego dobrze wyżyć i ludziki traktują to jako karierę. Tam to się każdy tylko rozgląda, co by ze sobą zrobić dalej.

Jako szklankowy widziałem tylko szklanki. Dla klientów też miałem być niewidoczny. Zabierałem puste szkło i już mnie nie ma. Duch. Jako barman zacząłem dostrzegać ludzi. Oni też mnie dostrzegali.

Pojawił się taki jeden, co mnie polubił. Przychodził co weekend, zawsze w garniaku. Potrafił żłopać całą noc, czasami coś mu tam białego z nosa wystawało, spid, koks, nie wiem, nie wnikam. Gadaliśmy o życiu i pracy, znaczy głównie on gadał, a ja się z nim zgadzałem. Kleił mi tam coś o consultingu i finansach, że jest burdel straszny, że Angole to debile. Zgadzałem się z nim, bo co się miałem nie zgadzać. Burdelu nie lubię, Angoli też. Porządek musi być.

Kiedyś mi zaproponował: ty musisz przyjść do mnie, ty pode mną rozkwitniesz, ja widzę w tobie wielki potencjał, ty jesteś strasznie inteligentny, wszystko chwytasz w lot. U mnie w zespole same młode wilki, będziesz w sam raz. Godziny długie, ale ty pracy się nie boisz. Potrzebuję kogoś takiego jak ty.

Tak pierdzielił i pierdzielił, a że pierdzielenia też nie lubię, to od razu odpowiedziałem: dobra, konkret, przejdźmy od słów do czynów. Ja mam CV gotowe, mogę ci podesłać nawet teraz i działajmy. Wyciągnął do mnie grabę nad barem, uścisnęliśmy sobie łapy, wypiliśmy brudzia, Andrzej, Andrzej, ha ha, to przeznaczenie. Wysłałem mu CV z telefonu, a on je na moich oczach gdzieś tam przesłał dalej i ogłosił, że załatwione, będą dzwonić.

Chyba mi się coś na mózg rzuciło. Ucieszyłem się jak głupi, pochwaliłem się natychmiast komu tylko się dało, ziomkom, rodzinie i czekałem.

No i faktycznie zadzwonili. Jakaś babeczka z jego firmy. Popytała mnie o doświadczenie, a że wszystko i tak mieli jak byk na papierze, to nic nie kręciłem, otworzyłem się przed nią jak przed spowiedniczką. Że robię, co robię, ale jestem żądny wiedzy, zdeterminowany, szybko się uczę. Prawie jakbym recytował formułki, ale przecież wszystko prawda.

Była bardzo miła, przyznała, że dostałem wspaniałą rekomendację, po czym ogłosiła, że musimy przejść na angielski.

Pot mnie oblał, gorąc, aż musiałem koszulkę zdjąć. No dobra, coś tam przecież umiałem, pamiętałem ze szkoły, w klubie też się non stop trafiał klient zagraniczny, więc dobra, spróbuję. Zadała mi jakieś proste pytania, odpowiedzi dałem oszczędne, ale chyba obeszło się bez zupełnej kompromitacji. Powiedziała, że dadzą znać.

Wysmażyłem maila do Andrzeja z klubu, doniosłem o wszystkim i poprosiłem, żeby działał dalej. Nie odpisał. W kolejny piątek znowu przylazł do baru, już był natrzaskany, więc mówię, że z mojej strony zrobiłem, co trzeba i niech on tam już dopilnuje sprawy. Trochę się zacząłem cykać, że zmienił zdanie, ale nie, zapewnił, że spoko, drinka zamówił, poględził, poszedł do kibla, wrócił, kolejny drink, ględzenie, wieczór jak zawsze, potem znowu go wzięło na braterskie czułostki, ściskanie, amory i przekonywanie, że wszystko załatwione.

Tak jak obiecywał, zadzwonili. Zaprosili na rozmowę. Wyłożyłem kwit na barbera, wbiłem się w maturalny garniak. Ostatnia prosta.

W biurowcu tłum jeszcze bardziej międzynarodowy niż w klubie, co drugi gada po angielsku, co czwarty jakiś ciemny, a nawet jak nie ciemny, to z twarzy i tak widzisz, że nietutejszy.

Usadzili mnie w ładnej sali, ale typa nigdzie nie było. Zapytałem, to mi wyjaśnili, że nie bierze udziału w rekrutacji stażystów. Nie, nie, protestuję, ja nie na staż, ja miałem do jego zespołu. Spojrzeli po sobie, dwóch typów i jedna babeczka, chyba ta sama, która dzwoniła. Pan chyba źle zrozumiał, jeżeli rekrutacja przebiegnie pomyślnie, to przypiszemy pana do odpowiedniego zespołu. Czy możemy przejść na angielski?

Gabriel, słuchaj. To już nie były proste pytania. Maglowali mnie tam z pół godziny. Pytali o jakieś finansowe gówno. Ja tego nawet nie chcę opowiadać. Wymyślałem jakieś pierdoły, że dbam o finanse w klubie. Próbowałem wyjaśnić, że co tydzień muszę mierzyć linijką, ile alkoholu zostało we flaszkach. A oni tylko patrzyli po sobie, stukali coś w swoich mini laptopkach i miny mieli takie, jakby rozmawiali z niedorozwiniętym dzieckiem. Próbowali mi pomóc, naprowadzali na jakieś odpowiedzi, ale ja tylko pociłem się pod koszulą, twarz mnie paliła i dukałem coraz gorzej i gorzej. Chryste.

Czy ty już wiesz, co ja ci chcę powiedzieć? Kim ty tu jesteś, Gabriel?

Patrz, pokażę ci. Obróćmy sobie tę mapę tak na bok. Co widzisz? Francja, Włochy, Hiszpania, to są nogi Europy. Portugalia to co najwyżej brud pod paznokciami. Bez obrazy. Niemcy – to napchany, tłusty brzuch. A Dania – wyprężony penis wystający z tego brzucha. Patrz, jaki twardy. A co się dzieje wyżej? Szwecja, Norwegia, rozdziawiona paszcza sięgająca do penisa. To się nazywa autofellatio. Europa sama sobie robi loda. I my tutaj właśnie jesteśmy, w tym kutasie. I jak się z tym czujesz?

A Polska, nad brzuchem, to serce. Bijące serce. Jakbyś poleciał, to byś się przekonał.

Ludzie się teraz przenoszą z miejsca na miejsce, latają tam i nazad, wychodzi z tego jakaś dziwna zupa, ni to kapuśniak, ni to pomidorowa, jakby ci kebab wypadł z ręki i wpadł do rosołu. Ja jestem z tych, co się przeciwko temu nie buntują. Z tego trzeba umieć skorzystać.

Polska to teraz nie jest dobre miejsce dla mnie. Może kiedyś będzie, mam nadzieję. Kopenhaga jest nudna jak flaki z olejem, ale ma inne zalety. Taki ciołek jak ja, co ledwo umie dwa zdania sklecić po angielsku, może tutaj znaleźć pracę, w której nie trzeba nic gadać, a i tak dobrze płacą. A jak mi się noga powinie, to rząd się mną zaopiekuje.

Ale dla ciebie Polska to jest ziemia obiecana. Słuchaj mnie teraz uważnie, Gabriel. Ty tutaj jesteś nikim. Pluskwą łóżkową. Imigrantem z biednego Południa. Zmieniasz pościel, szorujesz kible, ścierasz spermę z podłogi. Nie daje mi to spokoju. Zmarnujesz się tutaj. Stracisz najlepsze lata swojego życia. Wyschniesz w tych oparach amoniaku jak rodzynek. A w Polsce będzie dokładnie na odwrót. W Polsce będziesz gość. Przybysz z Zachodu. Atut dla każdej firmy. Ekspat, nie imigrant. Jak tam zaświergotasz po angielsku, to wszystkie drzwi się przed tobą otworzą. A że znasz portugalski, to ci będą za to jeszcze dopłacać. Czaisz? Za to, że w Polsce mówisz po swojemu. I nikt nie będzie od ciebie wymagał, żebyś się uczył polskiego. Polakom się nawet nie śni, żeby ktoś z Zachodu miał mówić w ich języku. Wystarczy kilka słów: dzień dobry, kurwa, na zdrowie i wszyscy się cieszą. Nie to, co tutaj. Wszyscy będą przy tobie gadać po angielsku, żebyś się nie czuł głupio. Dogadasz się z kolegami i z panią w sklepie. Jeszcze się będą rajcować, że dzięki tobie mogą język podszkolić. Będą się chcieli z tobą zadawać, żeby się ogrzać w twoim blasku. Poczuć mniej zaściankowo. Bardziej światowo. Po prostu jak ludzie.

Polska to jest dla ciebie gwarancja pełni życia. Tylko do zimna będziesz się musiał przyzwyczaić. Tam jest jeszcze gorzej niż tutaj. Ale nie bój się, to też ma swoje zalety. Normalne cztery pory roku. Upalne lata, złote jesienie, śnieżne zimy i zielone wiosny. A to tylko godzina lotu stąd. Czaisz? Tylko godzina.

Słuchaj mnie, Gabriel. Ja ci dam kontakt do tego Andrzeja. Ja go od tego czasu nie widziałem, ale on ciebie na pewno nie wyrucha. Gwarantuję ci, dwa tygodnie i będziesz w lakierkach paradował po biurze. Robił zakupy w Złotych Tarasach. Stołował się w Hali Koszyki. Śmigał firmową furą na spotkania. Wyconsultingujesz ich tam wszystkich na lewą stronę.

To nie jest normalne, żebyś razem ze mną, słowiańską gnidą, polerował osraną porcelanę. Musisz tylko pojechać tam, gdzie zostaniesz doceniony. Skorzystaj z tego.

Patrz, pokażę ci, jak ta Warszawa wygląda. Nie wierz w to, co o nas gadają, to są wszystko bzdury.

Gabriel mi przerywa. Ja byłem w Polsce, mówi. W Krakowie byłem dwa razy, piękne miasto. Ale ja tam nie chcę mieszkać.

Dlaczego?

Ja wolę tutaj. Nie chcę mieszkać w Polsce. Ja kocham Kopenhagę.

Ja w ogóle myślałem, że ty się chcesz ze mną przespać. Nigdy nie byłem z Polakiem. Mieszkam niedaleko.

I zaczął nucić jakąś durną piosenkę: Wonderful, Wonderful Copenhagen…

Strapiłem się. Przestałem gadać i dopijałem piwo. On cierpliwie czekał i patrzył przyjaźnie.

No dobrze, to chodźmy.

Chociaż tyle z tego wyszło.

Wojciech Czusz (ur. 1990) – kulturoznawca, absolwent porównawczych studiów cywilizacji na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor powieści Pomniejszy przypadek manii wielkości (2016). Publikował w Wizjach, Stronie Czynnej, Helikopterze. Mieszka w Krakowie.

Jagoda Bujno – ilustratorka i studentka Poligrafii i Papiernictwa na Politechnice Warszawskiej. Stała bywalczyni kina i wierna fanka literatury pięknej ✨ Instagram: @powidla.jpg