Wiktor Ruszkiewicz – jedno opowiadanie
Fragmenty
1.
Dwóch starych przyjaciół siedziało obok siebie na żółtych, plastikowych krzesełkach z kompletu ogrodowego. Na tych kiczowatych, ale wysłużonych meblach z tworzywa sztucznego, czyli polimerów syntetycznych, które to meble w latach dziewięćdziesiątych robiły furorę na podwórkach przedstawicieli klasy średniej. W komplecie było ich sześć, ale przez lata łamały się pod kolejnymi gośćmi podczas kolejnych świąt, aż pozostały tylko te dwa, które dzieliły swoją starość ze starością swoich właścicieli.
Stefan raźnie uniósł pomarszczoną dłoń, w której ściskał butelkę piwa i wychylił łyk, poruszając przy tym grdyką. Głębokie bruzdy na jego wyschłej twarzy zlewały się w spójny obraz z roztańczonymi fałdami podbródków. Kiwnął głową do swego przyjaciela, z którym w pamiętnych czasach walczył o stocznie. W tych stoczniach zresztą pracowali większość swego życia. „Solidarność” na zawsze związała ich robotnicze losy. Nie mieli tu za dużo do powiedzenia. Władek patrzył w niebo. Czerwień mieszała się tam z pomarańczą i fioletem, kiedy górna tarcza słońca chowała się za horyzont. Ważące po pięćset tysięcy kilogramów chmury sunęły po firmamencie wartkim strumieniem, a ziemia stygła i zdawać by się mogło, że to starożytni mieli rację i świat krąży wokół Ziemi, a nie Ziemia wokół świata.
Widział to wszystko jednym okiem, bo drugim, choć wydawało się, że patrzy również, nie mógł widzieć nic, bo było sztuczne, wsadzone na siłę w pusty oczodół w roku osiemdziesiątym siódmym po wypadku w stoczni, choć Władek lubił mawiać, że to po starciach z milicją w grudniu siedemdziesiątego roku. To sztuczne oko nie pasowało do drugiego – żywe miał duże, szczelnie oblepione powiekami, a szklane – małe, głęboko osadzone w czaszce. Nie zgrywało to się ze sobą. Jednak Władek przestał się przejmować tym, jak wygląda już jakieś dziesięć lat temu, a zamiast tego zaczął się wreszcie przejmować tym, jak wygląda zewnętrze. Dlatego, mimo iż widział ten piękny zachód słońca jednym okiem, radował się tak samo, jakby widział dwoma. Popękane wąskie usta rozciągały mu się w uśmiechu po kwadratowej twarzy z policzkami i szyją szorstkimi od wiecznego golenia. Otulał ich ciepły wieczór październikowy.
Wystawili żółte krzesełka ogrodowe na chodnik przed starą gdańską kamienicą, a w otwartym oknie znajdującego się na parterze mieszkania Stefana, na parapecie, postawili nowy telewizor. Napięty kabel ledwo sięgał kontaktu. Na ekranie majaczyły jeszcze wyciszone reklamy. Przechodnie z uśmieszkami przyglądali się parze starców bawiących się we własne wnuki. Później już się nie uśmiechali. Tylko przystawali za nimi, by zza ich ramion łapczywie wyglądać ekranu.
Pośród grządek karłowatych kwiatów, w maleńkim ogródku przy kamienicy, starzy przyjaciele czekali na transmisję koncertu chopinowskiego. Tego koncertu, na który większość osób z ulicy spieszyła do domu. By zobaczyć występ młodziutkiego, skromnego Polaka. Okrzykniętego niedawno nową ikoną muzyki i chlubą kraju. Wirtuoza. Może nieco nazbyt chwalonego. Świeżo wyświęconego kapłana tych boskich uniesień, które może dźwignąć jedynie melodia, głos zaświatów. Miał grać Franciszek Lew.
Wszyscy czekali na tę radosną chwilę zatracenia. Jak się czeka, aż dzwon wybije pełną godzinę i ciarki przelecą po skórze. Czekali i oni. Choć mieli jeszcze inny, własny, ciężki powód, by liczyć minuty. Niecierpliwili się w strachu, bo wiedzieli, że magiczny i poruszający dusze styl gry chłopaka przypominał im o utraconym przed dziesięciu laty przez nich i wszystkich rodaków wielkim i niezrównanym Piotrze Nieznańskim, geniuszu fortepianu. Skarbie narodowym, którego kochał świat i którego niezwykłym życiem żyli także inni ludzie. A może i inni właśnie na to czekali. To by tłumaczyło ich trwożliwe poruszenie.
Tak czy inaczej, starcy oczekiwali w napięciu wspomnienia legendy, bojąc się jednocześnie tego nawrotu pamięci. Czuli przecież, pamiętali, że nieskazitelna postać ich ulubieńca, znanego ze swej dobroci i łagodności, piękna i złotej myśli, sprawiała, że ludzie dostrzegali własną brzydotę i zło. Dlatego Stefanowi bledły w myślach zasługi związane z członkostwem w „Solidarności”, kiedy przypominał sobie, że po piciu po zwycięstwie potrafił bez powodu stłuc żonę gołymi pięściami, żeby się razem z nim nie cieszyła, bo sama nie walczyła. Żonę, po której pogrzebie płakał trzy noce i myślał, że skończyło się życie, bo tak ją kochał. Dlatego Władek tak wyraźnie przypominał sobie to, co próbował zapomnieć latami, że w lasach za Gdańskiem krzywdził zwierzęta, by odreagować tortury w podziemiach siedziby SB. Ale mimo tego wszystkiego, z jakimś utęsknieniem, z jakąś wręcz chciwością w myśli, czekali, by znów usłyszeć muzykę owego ducha, świętego Piotra Nieznańskiego, którą tak wiernie odtwarzał młody Lew.
2.
Długie, zgrabne męskie palce zaczynają tańczyć na klawiaturze fortepianu. Wybijają ton i pozwalają, by instrument wybuchł na raz wielką falą rozszalałych, pięknych dźwięków. Dźwięki te, jakby namacalne, rozchodzą się po zaciemnionej sali teatralnej niczym świetliki bijące bladą, białą aurą, a kiedy, wabiąc oczy, docierają pod sklepienie, pękają nagle niczym mydlane bańki i spadają deszczem na twarze widowni, odświeżając zlęknione oblicza. Zaraz jednak, parując na ich gorzejących licach, unoszą się już jako dym z powrotem ponad głowy i tam formują się z kłębów w wielką, zwiewną, leciutką postać, która zaczyna tańczyć do melodii obudzonych skrzypiec. Smyczki przejmują kontrolę nad wietrzną kukiełką i głaszczą nią widownię bądź szczerzą się nią przeraźliwie, ukazując brzydkie szare, dymne zęby – w zależności od wygrywanych tonacji – a pianino uderza nagle nową falą, intensywniejszą, szybszą, pełniejszą. Z cielska instrumentu wyrasta zaraz ogromne drzewo. Pnie się w górę spiralnie, zwija się wokół własnej osi, aż pod sufitem rozgałęzia się szeroko, ukazując swą bezlistną koronę – jakby ponurą, wyschłą. Po ziemi wiją się za to korzenie, zaplatają się wokół foteli słuchaczy oraz wokół ich kostek, nadgarstków i gardeł, wiążąc ich, kneblując i wysączając z nich płyny. Tylko oczy przerażonej widowni poruszają się i widzą, jak to drzewo zarasta ich świat i pożera gałęziami postać dymną, zrodzoną z potu i oddechu ludzkiego, by się nasilić jej dwutlenkiem węgla. A kiedy już to zrobi, nagle zmienia się tonacja utworu, otwierają się usta ukrytego w cieniu pianisty, a z nich wylatuje śpiew słoneczny – żywe, gorące promienie, które przesiąkają przez wszystko, czego dotkną, napełniając to energią i siłą, aż to drzewo suche, koślawe, wypuszcza z siebie armię pięknych, białych, delikatnych kwiatów, które kwitną natychmiast i sypią pyłem na roztrzęsioną widownię. Pył ten złoty przenika przez ciała ludzkie i dociera do serc, które zaczynają z miejsca bić szybciej i szybciej, przyspieszając tym samym tępo życia. Wszystko jest nagle intensywniejsze, wyraźniejsze: czas, przestrzeń, muzyka. Szaleją zmysły i myśli. Wirują w głowach skłębione i spotęgowane wyobrażenia niesamowite. Rodzą się w wierze nowe przekonania, poglądy i idee. Ciało wzdryga się od intelektualnego poruszenia. Wszystko współgra ze sobą. Nie ma już problemów ani zmartwień, jest tylko rozkosz ciała i rozumu. Gęsia skórka i spazm umysłu, aż cichną dźwięki wszelkie i wszystko umiera.
3.
Tamtego dnia wśród publiczności, która poderwała się z oklaskami, gdy tylko wszystko umarło, siedziała Elżbieta Mgła, emerytowana pani historyk, zajmująca się swego czasu – wraz z mężem nieboszczykiem, pochowanym na cmentarzu Centralnym w Szczecinie – wskrzeszaniem Żydów. W ich cudownych młodych sercach karmazynowych obudziło się kiedyś pragnienie, by odwrócić Holocaust. Poznali się na Uniwersytecie Warszawskim i tam połączyli wspólną wizją na całe życie. Może nawet bardziej ze sobą pracowali, niż się kochali. Od tamtej pory jeździli po wszystkich obozach zagłady na terenie Polski i tych najbliższych za granicą, tam zbierali informacje o zamordowanych Żydach, a potem nad pozyskiwanymi nazwiskami wykonywali prace biograficzne. I tak, jak naziści chcieli, by odebrać światu ludzi, którzy przekraczali granice obozów, wypłukać świat z wiedzy o nich, tak jakby ci nigdy nie istnieli, tak Elżbieta z małżonkiem przywracali tych ludzi życiu i opisywali ich straszne historie i żywoty na tyle dokładnie, na ile mogli, w swoim wielotomowym dziele Wskrzeszeńcy.
Wiele nagród za to dostali. Małżonek pani Elżbiety, Mikołaj, lubił odpowiadać na często powtarzające się pytanie dziennikarzy: jak się czują, podróżując po tych wszystkich miejscach mordu? Mówił wtedy: „To uczy, że miejsca największych zbrodni w historii ludzkości, w których człowiek dowiedział się, jaką potrafi być bestią i że już nigdy nie będzie mógł sobie zaufać, są rozsiane po Polsce, a to przecież o czymś świadczy”. Ta dwuznaczna wypowiedź nie podobała się wielu środowiskom politycznym, bo niepotrzebnie coś sugerowała, jednak Mikołaj Mgła powtarzał ją w każdym wywiadzie, aż w końcu stało się tradycją, że dziennikarze specjalnie pytali go o to samo, by powtarzał to znowu i tymi słowami karmił ich nienasyconą, czytelniczą widownię. Czasami znalazł się ktoś, kto pisał, że to antypolskie i tak się deprecjonowało pracę zasłużonych badaczy oraz ludzi będących przecież w mocy wskrzeszać innych ludzi.
Elżbieta Mgła, kilka dni po tym pamiętnym wieczorze w sali Teatru Narodowego, miała w swoim pustym i przykrym mieszkaniu samotniczym, w którym pomału czekała na śmierć, przejrzeć własne książki w poszukiwaniu osób o nazwisku Lew – nazwisku odimiennym, powstałym w wyniku tłumaczenia symbolicznego imienia biblijnego Juda, który to w Starym Testamencie nazywany jest młodym lwem – i znaleźć przodków młodego muzyka, którzy zginęli tragicznie, a których ona wróciła do życia, ale nikomu o tym nie powiedziała. Wiedziała bowiem, nauczona latami doświadczenia, że podobna wiedza mogłaby mu, młodemu przecież chłopcu, który dał jej tyle silnych estetycznych wrażeń, ile jej stare ciało próchniejące, zwiędłe już nawet nie pamiętało, tylko zaszkodzić. I choć wiedziała, że to pyszne, to jednak schlebiało jej, że jako – być może jedyna – zna tajemnicę tak sławnego człowieka, który wszystkim przypominał legendę Piotra Nieznańskiego, którego nieskazitelne wspomnienie sprawiało jednak, że niemłode już, choć wciąż przecież karmazynowe serce Elżbiety, zdawało jej się czarne, zatrzaśnięte w żebrach, bo przecież od zawsze ukrywała jeszcze jeden swój sekret, a mianowicie swoje przekonanie, że wszyscy ci obrzydliwie zamordowani Żydzi, których udało jej się wraz z małżonkiem wskrzesić, mimo całego cierpienia, jakiego doznali, teraz cierpią jeszcze bardziej w piekle, ponieważ za życia nie wierzyli w jedynego Boga, w którego wierzyła ona, Jezusa Chrystusa.
4.
Siedem lat wcześniej Anna Bielicka, trzydziestodwuletnia pisarka dokumentalna, blondwłosa i „blondoka”, prawie bez pigmentu skóry, jak wyblakła kartka, arystokratyczna, smukła i śliczna, jednak z wrodzoną deformacją kości biodrowej, przez co nieco kulejąca, zajmująca się dotychczas dokumentowaniem kapitalizmu i jego owocu, postanowiła odświeżyć się zawodowo i napisać biografię geniusza fortepianowej klawiatury, Piotra Nieznańskiego. Nie mogła przecież wiedzieć, ile trudu przyjdzie jej zapłacić za ten pomysł. Materiały zbierała rok, kontaktując się ze wszystkimi, którzy mogli mieć kiedyś bliższą styczność z muzykiem lub byli świadkami jego występów. I kiedy tych drugich znajdowała bez problemu i prawie od wszystkich słyszała te same zachwyty nad cudownością muzyki artysty, nad jej magią i czarem, tak tych pierwszych nie było wcale. Nie żyła prawie cała rodzina, a pozostali jej członkowie posiadali tylko zdawkowe informacje, strzępki zdjęć i okruchy wspomnień z dawnych lat. Przyjaciel był tylko jeden, jednak odmówił rozmowy z powodów osobistych i tajemnicy spowiedzi. Byłe miłości pozostawały nieuchwytne, a starzy nauczyciele nie żyli bądź pamiętali jedynie zarysy przeszłości dziecięcej wielkiego pianisty. Uzyskane zapisy rozmów uzupełniała więc kolekcją dokumentów, dyplomów, nagród, zapisków i nagrań, które udało jej się wygrzebać z bibliotek, zakamarków zapomnianych szaf i szuflad oraz Internetu. Przez kolejny rok z trudem łączyła chaotyczne, choć niezwykle pochłaniające ze względu na własną niewystarczalność informacje, aż stworzyła dzieło ekstrawaganckie, tajemnicze i zagadkowe, o trudnym życiu wspaniałego człowieka i żywej legendy aż do jego nagłego i niewyjaśnionego zaginięcia w roku 2005.
Ucięła swoją książkę tak, jak ucięło się powszechnie znane publiczne życie Piotra Nieznańskiego – szybko, gwałtownie, bez wyjaśnień. Chciała tym samym odwzorować szok, jakiego ludzie na całym świecie doznali w te kilka pierwszych tygodni po zniknięciu pianisty. Udało jej się to rewelacyjnie – przede wszystkim właśnie temu zawdzięczała sukces książki. Ludzie jeszcze raz przeżyli utratę tej wielkiej postaci i choć było to bolesne, nikt nie mógł się oprzeć przyjemnemu ukłuciu dawnego szoku, który powracał z taką samą siłą. Pierwsze dwa nakłady rozeszły się natychmiast. Biografia stała się bestsellerem z dnia na dzień. Przedstawiała Nieznańskiego jako niezwykle utalentowane dziecko dyrygenta i śpiewaczki, państwa Marka i Tosi Nieznańskich, wysłużonych pracowników Filharmonii Narodowej, które już w wieku kilku lat okazywało ślady geniuszu, komponując skomplikowane utwory. Szkołą nie przejmował się wcale, zwracał uwagę jedynie na muzykę, na co zresztą miał przyzwolenie opiekunów – widzących jego talent. Nauka zresztą szła mu równie lekko. Oprócz tego rósł na wzorowego obywatela, pełnego wrażliwości i empatii, szalenie cierpiącego po utracie ukochanej młodszej siostry, potrąconej przez samochód. Dalej biografia rozpływała się i falowała, nie przekazywała konkretów, a tylko tajemnicze i niepewne wzmianki, ciekawostki, które będąc przekoloryzowane, niepewne, a jednocześnie jak najbardziej możliwe, rozogniały wyobraźnię.
Historia jego ucieczki z komunistycznej Polski do Paryża, która miała kosztować rodziców Nieznańskiego utratę spokojnego życia. Historia ich późniejszego cierpienia i poniżenia. Opowieści o jego romansach i miłosnych podbojach. Szczególnie o przygodzie z Marią Magierą, potomkinią polskiej rodziny, która uciekła z Polski do Francji jeszcze za czasów Napoleona, dla którego jej ojciec walczył w sprawie polskiej. Kwestia jego gwałtownego i bolesnego rozstania z przyjacielem. Inna sprawa wielkich pieniędzy. Wszystko było mętne i niewyraźne, ale przez to szybkie, emocjonalne, dzikie, magiczne, ekstatyczne i narkotyczne. Wszystko wirowało i szalało. Wirowała jego kariera wielkiego muzyka. Wirowało jego niezwykłe życie. Nie wiadomo kiedy i skąd, Nieznański stał się w tej opowieści o samym sobie jakimś tajemniczym szamanem, którego muzyka stanowiła rodzaj uroku rzucanego na słuchacza, kradnącego serca i dusze, plączącego myśli i słowa. Szalał tam jego głos, którym rodził nowe życia niemożliwe, wyśpiewywał marzenia i kolorowe sny. Tworzył światy nierealne, nieprawdziwe, ale obecne, teraźniejsze, piękne, kuszące, gdzie działo się stworzenie i śmierć, gdzie pływały wiatry i wiały morza, gdzie rosły idee i kwitły myśli, gdzie wydłużał się czas i wykoślawiała przestrzeń, gdzie się mieszały wszelkie barwy i wrażenia. I ten cudowny świat, który tworzył muzyką, mieszał się z jego światem prawdziwym, sprawiając, że jawił się wszystkim nie tylko jako młodzieniec piękny, rosły, śnieżnozębny, wspaniały, dobry, łagodny i miłosierny, ale także jako coś więcej niż człowiek, postać magiczna, niesamowita, niepodobna złotem swego serca i dłoni do szarości codziennej.
I gdy się tak przeplatały wszystkie jego ledwie napomknięte historie, gdy ta biografia praktycznie zamieniała się w powieść, w której wszystko się wiło i krzyżowało, prąc ku tajemniczej niewiadomej w jakimś opętańczym, cudownym pędzie, kiedy on dojrzewał, a wraz z nim dojrzewały wszystkie światy, które stworzył, kiedy zaczynał się starzeć i mądrzeć, i zdawać by się mogło, że los tylko czeka, by dalej gnać jego życie, że może być tylko więcej i piękniej, wszystko się urywało i tak się kończyło. Bez rozwiązania, bez wyjaśnienia. Człowiekiem zaś wzdrygał ten niedosyt, niedowierzanie i smutek, jak wtedy, gdy ta historia przerwała się naprawdę.
5.
Jest pierwszy sierpnia pięćdziesiątego dziewiątego roku i Jagoda Wójcicka, położna Miejskiego Szpitala Ginekologiczno-Położniczego imienia świętej Zofii w Warszawie, odbiera z rąk lekarza noworodka oblepionego krwią, potem i śluzem i odcina mu pępowinę. Następnie waży go i bada, a wszystko to w akompaniamencie płaczu dziecka, bolesnych jękach rodzącej jeszcze łożysko matki i jakiegoś dziwnego, krzykliwego wręcz, lecz jednocześnie pięknego świergotu ptaków zza okna, gdzie pokłady gorących fal powietrza układały się na ziemi i życiu ciężkimi warstwami w różnych odcieniach żółci i pomarańczy, sprawiając, że zamazywały się kontury wszystkiego, co trwałe.
Maleństwo było zdrowe, rozkoszne i śliczne. Tylko przez chwilę Jagodzie wydało się, że pokazany przez noworodka języczek był wężowato rozdwojony, ale to przecież śmieszne. I kładła je już na ręce i piersi zmęczonej matki, Tosi Nieznańskiej, przedstawicielki rodu Nieznańskich herbu Harfa, której położna podświadomie nienawidziła za to, że reprezentowała kiedyś wyższą klasę i wyższe życie. Bo choć Jagoda nie cierpiała ustroju komunistycznego, to podobało jej się to, że zrównywał ludzi różnych stanów, a przynajmniej twierdził, że zrównywał, tak jak, według Jagody i według systemu komunistycznego, powinni być równi od zawsze.
Ideologicznie nie cierpiała więc tego, co jej się podobało. Jej nienawiść jednak, której powodów nie umiałaby podać, wynikała z tego, że owe zrównanie odbyło się jedynie na poziomie formalnym, nigdy rzeczywiście międzyludzkim. I Jagoda, która poświęciła przecież całe swoje życie na pomoc kobietom, najpierw podczas wojny, jako nastolatka, a potem już w czasie względnego pokoju, jako wykwalifikowana położna, czuła wyrzuty sumienia za swój stosunek do tej kobiety, która wszakże nie różniła się niczym od innych pacjentek szpitala i świeżo upieczonych matek, a może nawet była jeszcze bardziej wyczerpana i bezsilna, bo poród był trudny, choć bez komplikacji.
I ten uśmiech na twarzy Tosi Nieznańskiej, uśmiech na zmarnowanej twarzy półżywej kobiety, przebijający trud, znój i udrękę, i jej słowa, gdy dotknęła opuszkiem palca noska tego dzieciaczka: „Witaj, Piotrusiu”, łagodziły niepokój i wewnętrzną niezgodę Jagody, co miało zaowocować tym, że kiedy kobiety spotkały się w tym samym szpitalu i w tych samych salach kilka lat później, gdy Tosia Nieznańska miała rodzić drugie dziecko, położna nie widziała już żadnego kulturowego muru między nimi. I choć Jagoda nie mogła wiedzieć, że ta dziewczynka, której pomoże przyjść na świat kilka lat później, zginie młodo pod kołami samochodu, przez co jej matka nigdy nie będzie już tą samą osobą, i że ten chłopiec, któremu pomogła przyjść na świat dzisiaj, zostanie niekwestionowaną legendą muzycznego świata i dumą narodu polskiego, najpierw niewolnego, a potem już wolnego, czego dożyje i ona, przez co jego matka nigdy nie będzie już tą samą osobą, czuła, że jest coś niezwykłego w dzieciach tej kobiety, bo podpowiadała to przestrzeń – układająca się podług rozkazów barw świateł, i podpowiadał to czas – mierzony w cudownej muzyce świata.
Podobało jej się to uczucie. Lubiła też ostatnią maleńką pieszczotę, jaką ofiarowało jej życie, małą dumę, że była najstarszą żyjącą osobą, która modliła się za Piotra Nieznańskiego, kiedy o to prosił, stojąc na wielkiej scenie filharmonii, i że on nie wie, jak bardzo ona jest związana z jego rodziną, i że nie czuła, że robi coś równie słusznego, od czasu, kiedy jako nastolatka przerzucała torby z jedzeniem przez mury getta, kuląc się w strachu przed zbłąkanymi kulami niemieckimi.
6.
Jako w niebie, tak i na ziemi. Chmury zwaliły się na Pojezierze Gnieźnieńskie i przekłębiały się między wszystkim, co stałe, swym alabastrowym językiem pary, w rytmie żywego spektaklu zmian kształtów – od rzeczy, przez zwierzęta, do niemożliwości, które pozostawały jednak niezauważalne, bo zbyt bliskie. Błażej Wawrzyniec stał w środku wielkiego, mglistego łabędzia, który przepływał właśnie nad całą szeroką niziną. Błażej podziękowałby łabędziowi, gdyby wiedział, że to on jest kołtunami pary wodnej przesłaniającej mu horyzont najsuchszej przestrzeni na ziemiach polskich. Ten łabędź był dla tej ziemi ratunkiem. Rozmywał się i przestawał być sobą nad karłowatymi, udeptanymi trawami i owijał się wokół kilkudziesięciu wykręconych spiralnie wielkich i grubych słupów rozstawionych chaotycznie po nizinie.
Błażej lubił nazywać je totemami. Kazał nawet wymalować je w wizerunki słowiańskich bóstw, by nadać im charakteru i tajemniczości. Wszyscy ci bogowie mieli ciała z czterystu metrów kwadratowych zawiniętej siatki z polipropylenu, czyli węglowodorowego polimeru termoplastycznego. Siatki te przypominały nader delikatne i szczelne kolczugi, boskie zbroje, złote runa, uplecione z niezwykle maleńkich pierścieni, które umożliwiały wyłapywanie wilgoci z przepływającego przez nie powietrza. Udawało im się zatrzymać trzydzieści procent wody z kłębiących się mgieł, która potem spływała do specjalnych zbiorników podziemnych. Wszyscy ci bogowie, choć w panteonie słowiańskim mieli odmienne role, byli bogami mgły, których łaska spływała na mieszkańców pogranicza województw kujawsko-pomorskiego i wielkopolskiego.
Twórca tej łaski i tych bogów, zwanych Łowcami Mgieł, Błażej Wawrzyniec szedł ramię w ramię ze swoją wieloletnią żoną przez tę śliską, białą połać między armią filarów z siatki, których czubki wystawały w oddali ponad kłęby parowego mleka, jakby faktycznie wkraczali w mistyczny świat jakichś pradawnych dziwów. Błażej przychodził tu codziennie, by doglądać swój kosztowny projekt, współfinansowany przez Unię Europejską i Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej, którego był aktywnym pracownikiem. Zakładał on próbę pomocy rolnikom uprawiającym ziemię na najsuchszym obszarze Polski poprzez nawadnianie mgłą i pozyskiwanie wody pitnej z oparów. I choć Błażej znał to miejsce na wylot i mógłby doglądać je mechanicznie, to wciąż intrygowało go ono swoją rozciągającą się parową tajemnicą i grząskością, jaką osiągały tu myśli. Lubił do niego wracać.
Dzisiaj był jednak nieobecny. Pokazywał żonie miejsce swojej pracy, oprowadzając ją po nizinie. Szli zawinięci w nieprzemakalne kurtki. Szeleścili. Ona zadawała mu banalne pytania o szczegóły projektu, a on odpowiadał odruchowo, bez namysłu, rozkojarzony. Myśli mu skakały. Może od tego życia we mgle, może mu na nich osiadła rosa, zwilgotniały refleksje.
– Jesteś jakiś nie swój, kochanie, o czym myślisz? – zagadnęła go w końcu.
– Hmm, co?
– O czym myślisz?
– A tak. Dzwonił do mnie wczoraj ojciec z Gdańska.
Kiwnęła głową.
– Powiedział: oglądam koncert tego młodego chłopaka, wiesz którego, zawsze zapominam nazwiska, wstyd, no – ale oglądam go, synu, i jest niesamowity. Prawie jak Nieznański. Wspaniały. Brakuje mu tylko jakiegoś pierwiastka, żeby dorównać mistrzowi. Pozostawia niewyczuwalny prawie niedosyt, no ale dopiero zaczyna, tak? I tak jest niezwykły. Dzwonię, bo powinieneś to zobaczyć. Mówił szybko. Był w jakimś amoku. Dojechałem do hotelu i włączyłem telewizor, ale koncert już się kończył. Trudno – pomyślałem – ale zobaczyłem wtedy twarz tego chłopaka w emitowanym urywku po transmisji i wiedziałem, po prostu wiedziałem, że gdzieś go już kiedyś widziałem. Nie pamiętałem tylko gdzie – urwał, by nabrać tchu. – Nie mogłem sobie przypomnieć, aż do teraz. Widziałem go kiedyś w galerii handlowej w Warszawie. Grał na pianinie w sklepie muzycznym. Wyglądał jakoś dziwnie. Nieprzyjemnie. Siedział skulony, jakby przekuty jakąś szpilą bólu, twarz miał ściągniętą, zdawało się, że chce wyrzucić z siebie żal i złość i otrzepuje się z niej jak przemoczony pies na ludzi wokół, którzy zebrali się posłuchać, jak gra. Grał pięknie. High Hopes Pink Floydów. I śpiewał: the grass was greener, the light was brighter with friends surrounded, the nights of wonder. Była w tym ta przejmująca nostalgia. Drżenie. Jednak, mimo że piękne, to takie bolesne, dokuczliwe, agresywne. Właściciele go przegonili. Urwał w pół dźwięku, poderwał się i szybkim krokiem, przedzierając się przez tłum, odszedł z dumą. Zapamiętałem to, bo jego postawa była niezwykła. Broda wysoko, lekko zgarbione plecy, palce długie, cienkie. Twarz miał taką szorstką, twardą, naznaczoną cierpieniem – widać było, że wiele w życiu doświadczył. Wiele złego. Ale w oczach tlił mu się jakiś ogień, werwa i nieustępliwość zrodzona tym przymusem poradzenia sobie z własnym ciężarem. I ten kontrast aż przejmował, łapał za serce, że człowiek się zastanawiał: co będzie z tym chłopakiem? gdzie on dojdzie? Choć przecież nigdzie nie szedł. Przed siebie może. Świeża pamięć jego talentu mieszała się z brzydotą blizny na policzku i szyi. Poparzenia. Był jak ranne zwierzę rzucające się w klatce. Opętańczo walczące do śmierci. Dziwak. Nie miałem pojęcia, co o nim sądzić. Nigdy nie zapomniałem tego widoku, a teraz ta sama twarz w telewizji. Nie mogłem przestać o tym myśleć.
Tym razem ona pokiwała głową.
– Ja nie oglądałam, ale przecież…
– Tak, tak – wszedł jej w słowo. – Najważniejsze przecież było potem. Po jego występie. Ta modlitwa… Ale to wszystko dało mi do myślenia…
Pocałowała go w czoło. Jemu się sama zacisnęła pięść.
7.
Mazury rozciągały się przed nimi jeziorami. Dom hardych ludzi podzielony wodą i pszenicą. Granat tych wód i czerń tych ziem kolorowały pagórkowaty krajobraz. Powietrze tu pachniało naturą. Pierwszego listopada, wracając samochodem z ukrytego w lesie cmentarza, gdzie nad świeżymi, niedoopłakanymi jeszcze grobami, przemieszanymi ze starymi, przedwojennymi, zaśniedziałymi i startymi, niereprezentującymi już nikogo mogiłami górowały szkielety wysokich brzóz białawych, dwudziestodwuletni Daniel Skarga, obserwujący przez szybę uciekający horyzont jesienny, zapytał swoją matkę, siedzącą na siedzeniu pasażera: „Kim był ten człowiek, którego grób właśnie odwiedziliśmy? Nie mogę sobie przypomnieć”.
Te strony to były strony jego matki. Ona się tu urodziła, ona tu przeżyła swoją młodość, swoje pierwsze wszystko. To ojciec ojca mojego ojca, mój pradziadek, twój prapradziadek – odpowiedziała spokojnie, nie dostrzegając w pytaniu syna niczego niegodziwego, a wręcz przeciwnie, jakiś wyraz zainteresowania przodkami i możliwość przypomnienia mu historii rodziny. Dalej rozmowa jakoś sama się potoczyła, jakoś popłynęły słowa. Pradziadek przywędrował na te ziemie z Ukrainy, ale wtedy to jeszcze była Polska. W latach trzydziestych, przed wojną, pradziadek był dziesięć lat w Stanach Zjednoczonych, co jest dość niebywałe jak na tamte czasy, i zarobił duże pieniądze. Po dziesięciu latach wrócił i nastąpiło przewartościowanie pieniędzy. Stracił praktycznie wszystko. Starczyło jednak na zakup ziemi, więc kupili z prababcią gospodarkę niedaleko Lwowa. Tam mieszkali trochę, aż pewnego dnia przyjaciele sąsiedzi przyszli do nich im powiedzieć, że grasuje UPA i muszą uciekać, bo inaczej ich zamordują. Spakowali więc, co mogli i uciekli pociągiem na Mazury. Wybrali sobie tu nową ziemię jako rekompensatę za tę utraconą na Ukrainie i tak zaczęli tu żyć. Pamiętam, że prababcia mówiła, że tak strasznie się bała, jak jechała tym pociągiem, nie wiedziała, co tu zastaną, myślała, że tu nie będzie nawet jednego kamienia, dlatego wiozła przez całą drogę na kolanach swój kamień do kiszenia kapusty, a jak tu przyjechała, to przecież kamień na kamieniu.
Chłopak słuchał uważnie słów matki i wyobrażał sobie minione czasy przez pryzmat własnych skojarzeń i niedomówień, ale nie pamiętał nawet PRL-u, nie umiał zatem wyobrazić sobie, jak naprawdę żyli wtedy ludzie, jak wyglądali i jak myśleli, i wiedział, jakimś dziwnym młodzieńczym przeczuciem, że coraz młodsi od niego nie będą umieli tego tylko jeszcze bardziej, i tak właśnie umierają epoki, wszystkie zapomniane. Starał się jednak sięgnąć wzrokiem do tej nieosiągalnej już przeszłości, aby nasycić rodzącą się w brzuchu – nie wiadomo właściwie dlaczego – nostalgię i melancholię naiwnymi wyobrażeniami. I na chwilę ich rodzinny samochód zamienił się w taką izolatkę pamięci, marny, bo zniekształcony, wehikuł czasu. Podniosły nastrój zacisnął żołądki i wszystkim przepływały przez głowy te same myśli o jakże innym życiu jakże bliskich im osób, którego nigdy nie zrozumieją, bo mogą rozumieć tylko jako oni.
Pamiętam, jak kiedyś spytałam pradziadka – umalowane usta dojrzałej kobiety poruszały się wolno – dziadku, tak do niego mówiłam, dziadku, jak to było, no wiesz, jak ty się zakochałeś w babci? A on roześmiał się i rzucił: a dziecko, zakochałem, haha, potrzebowali mnie tam u niej na gospodarce to i poszedłem, a i w domu nas było za dużo, więc musiałem się wynieść, to nie taka miłość, jak ty sobie myślisz. Ale potem kochałem naprawdę.
Daniel westchnął. Więc mamy w sobie jakąś krew ukraińską? – zapytał. Nie – odpowiedziała mu matka. – To wszystko byli Polacy, to wtedy była Polska. Ale pamiętam też, że pradziadkowie uciekali z Ukrainy z jeszcze kilkoma innymi rodzinami i jedną z tych rodzin byli przodkowie Nieznańskich, tych od naszego wielkiego Nieznańskiego wspaniałego. Dziadek Nieznańskiego był w połowie Ukraińcem, bo jego ojciec związał się pod Lwowem z Ukrainką. Potem pod Giżyckiem urodził się Marek Nieznański i on był jakby w trzech czwartych Ukraińcem po babci i udało mu się wyjechać do Warszawy szukać lepszego życia. Może i w naszym Nieznańskim jest jakaś krew ukraińska, nie wiem, jak to się liczy już w tej linii.
Jakoś się na tym ucięła rozmowa.
Wiktor Ruszkiewicz – urodził się w 1992 roku w Ostrołęce i tam przeżył dzieciństwo, i ukończył wszystkie szkoły. Potem przeniósł się do Warszawy, gdzie najpierw na UKSW, a następnie na UW studiował filozofię. Pisze nieprzerwanie od czternastu lat. Zaczął od fantastyki i publikacji dwóch opowiadań w „Nowej Fantastyce” (07/2014 i 09/2016), ale porzucił ją dla literatury pięknej, czego dowodem jest kolejna publikacja opowiadania w roczniku „Przydroża” (2017). Zawodowo robi reklamy w Internecie.
Ilustrację wykonała:
Dominika Bałdyga (21 lat) – studentka Communication Design w poznańskiej School of Form. W wolnych chwilach uczęszcza na wykłady z bałkanistyki, jak również na różne sposoby poszerza swoją wiedzę o świecie podwodnym. Potrafi stworzyć coś z niczego. Robi biżuterię. Z pasją i radością realizuje wszystkie projekty na uczelni: od aplikacji mobilnych, przez plakaty i publikacje, po karty do gry. Gdy maluje akwarelami, znika dla niej cała otaczająca ją rzeczywistość. Spokojnie usiedzieć może tylko wtedy, gdy czyta książkę. Instagram: @tusi_petki