Tymoteusz Skiba – opowiadanie

Ilustrowała: Jagoda Jaworska

Tymoteusz Skiba – opowiadanie

Spełnię Twoje trzy szczepienia

Siekiera uderzyła z hukiem o pieniek, rozdzielając polano na dwie niemal równe szczapy. Siwy mężczyzna podciągnął rękawy koszuli i zaczął zbierać porozrzucane dookoła, rozrąbane drewno. Skóra na jego dłoniach poznaczona była słojami zmarszczek, które naciągały się nieznacznie podczas każdego skurczu mięśni. Na ogorzałych, sękatych rękach połyskiwały gęste włosy w kolorze kory brzozowej. Zmierzchało, ale starał się zachować spokój. Co chwilę spoglądał w dół zbocza, w stronę lasu, za którym chowało się słońce. Basia powinna już dawno wrócić. Wybrała się do wioski, jak zwykle przez las. Licho wie, co mogło jej się przytrafić. Kiedy skończył układać drewno wziął ze sobą kilka suchych gałęzi i odrąbanych skrawków, po czym wszedł do domu. Otworzył drzwiczki kuchni kaflowej, ułożył niedbale opał i podpalił go zapałką. Uchylił dolny lufcik, a ogień od razu strzelił w górę dzięki dopływowi powietrza. Stefan Myckowski patrzył przez okno i przygryzał wargi. Nie dostrzegał swojego odbicia w szybie. Nie słyszał szumu ognia i trzasków wypalającego się chrustu. Widział tylko wielki las, płonący w krwawym zachodzie słońca.
Nagle ujrzał jakiś ruch. Wybiegł przed dom i zmrużył oczy. Ktoś chodził na skraju lasu. Jacyś obcy. Wyrwał siekierę z pieńka i ruszył w ich stronę szybkim krokiem. Miał już swoje lata, ale obudziła się w nim młodzieńcza wściekłość. Dwóch mężczyzn dostrzegło go w ostatniej chwili.
– Coście za jedni?! – warknął Stefan, trzymając w ręku siekierę jak miecz. – Czego tu szukacie?
– Czy nie można już chodzić po lesie? – odpowiedział jeden z nich. Twardo, ale lekko drżącym głosem. Znał swoje prawa, ale znał też przewagę siekiery nad scyzorykiem, którym dysponowali.
Stefan splunął i spojrzał na obcych. Pierwszy miał ponury wyraz twarzy, gęstą brodę i czapkę jak drwal, ale poza tym był klasycznym mieszczuchem. Nosił adidasy nienadające się zupełnie do lasu, bordowe spodnie, sportową kurtkę i śmieszny plecak. W ręku trzymał latarkę. Drugi był niższy, ale nadrabiał bujną fryzurą strzelającą wysoko w górę jak afro. Wyglądał trochę jak bezdomny uliczny artysta lub grajek. Miał na sobie starte trampki, stare dziurawe dżinsy i szarą bluzę, jakby piżamę. Do tego nosił hippisowskie okulary i uśmiechał się ironicznie. Jednym słowem – wykształciuchy, co myślą, że wszystko wiedzą, a nic nie wiedzą. Przynajmniej o lesie i życiu na wsi.
– Wynocha stąd, nie chcemy tu obcych!
– Dzień dobry, proszę pana, my…
– Żaden ze mnie pan. Jestem zwykły chłop, który spędził tu całe swoje życie. Całe życie na tych polach wypruwałem sobie flaki, żeby tacy jak wy mogli sobie flaki napchać. Do dziś się to nie zmieniło. Z tym, że teraz nie starcza wam już pełny żołądek. Chcecie więcej. Rozpytujecie, łazicie i węszycie… po co? Po co, pytam? Roztłumaczcie mi to, bo nie rozumiem.
– Nie wiem, jak inni, ale my mamy taki projekt muz…
– Projekt węszenia i szczucia, co? Znam ja takich. Nie wy pierwsi czyhacie, aż kopnę w kalendarz, warszawiaki, dzielą skórę na starym Myckowskim, żeby se zająć domek nad lasem, zamontować telewizor wielkości drzwi od stodoły i wannę z bąbelkami na podwórku, co? Po to żeby przyjeżdżać tu dwa razy w roku drogimi brykami na imprezy i inne relaksy. Posadzić pomidorki, przejechać się ciągnikiem, wydymać jakąś pannę i rzucić miejscowym trochę drogiego alkoholu i papierosów, w ramach jałmużny. A tu toczy się prawdziwe życie. Tu nie whiskacze i szampany. Tu żyją prości ludzie, mają swoje proste życie i nie chcą patrzeć na wasze warszawskie mordy. Paszoł won!
– W sumie to nie jesteśmy z Warszawy – odparł filozoficznie ten z bujną fryzurą.
– Nie chcemy też kupić żadnego domu. Nie robimy nic złego…
– Nic złego? A kim ty jesteś, żeby wiedzieć co jest dobre, a co złe? Co to tam trzymasz w ręku? To ma być nic złego? – wskazał na urządzenie w rękach tego w trampkach. – Z pilocikiem sobie łazisz? Inaczej byś gadał, jakbyś przez całe życie nosił widły.
– To jest rejestrator foniczny Tascam, robimy nagrania terenowe – odparł rzeczowo facet w okularach, jakby rozmawiał z kuratorem sztuki współczesnej. – Świat ma swój dźwięk, swoją melodię… może być symfonią lub kakofonią, ale z pewnością… – dyktafon zapiszczał i błysnął. Bateria się rozładowywała.
Stefan splunął z obrzydzeniem.
– Nie podchodź z tym do mnie cwaniaczku! Słyszałem o takich bajerach i różnych takich ustrojstwach. Nic dobrego z tego nie wynika. – Nie był szczególnie religijny i uważał proboszcza za największego kutwę w okolicy, ale przeżegnał się teatralnie dla podkreślenia swych słów. – A kysz! Nie chcemy tutaj tych wynalazków, jak podejdziecie do mojej chaty, to nogi z dupy powyrywam i…
– Stefan! Znowu się awanturujesz?! – na ścieżce wychodzącej z lasu stała Basia Myckowska. Starsza, ale dziarska kobieta. Rzuciła zakupy na ziemię i wzięła się pod boki. Spojrzała uważnie na trzech mężczyzn. Jej groźne spojrzenie szybko rozjaśniło się piękną paletą zmarszczek, drgających w promieniach zachodzącego słońca.

***

Ogień w kuchence już się wypalił, więc gospodyni ułożyła nieco chrustu na żarzących się niedopałkach i chuchnęła kilka razy. Po kilku sekundach ogień tańczył wesoło wewnątrz kuchni kaflowej, na której stał już żeliwny dzbanek z wodą.
– Czego się napijecie, chłopcy? – zapytała z uśmiechem.
– To w sumie obojętnie.
– Nie chcemy robić kłopotu – mężczyźni wymienili spojrzenia. Broda drwala mrugnęła pytająco, a włochata czupryna kiwnęła twierdząco. Mieli na dysku najzajebistszy fieldrecording w historii. Materiał na dziesięć audycji. Ekstaza. Gdyby nie miła starsza pani, która zaprosiła ich do swojego domu, sikaliby teraz ze szczęścia.
– Stefan? Jesteś tu? Gdzież go znowu wcięło, do jasnej cholery? Stefan! – wystawiła głowę do drugiej izby wzywając swojego męża. – Stefan, przecież goście by się czegoś napili, przynieś no coś porządnego, bimber lub chociażby nalewkę jakąś.
Myckowski zaklął siarczyście pod nosem, ale wstał i poszedł spełnić polecenie żony. Wrócił po kilku minutach ze szklaną półlitrową butelką, w której znajdował się jasnozłoty płyn.
– Ale przyjmować pod dach nieznajomych, teraz? Kiedy jest wirus? A jak nas zarażą? Kto wie, jakie orgie wyprawiali w ostatnim czasie? – zaczął stękać i marudzić, żeby choć w ten sposób zaprotestować przeciwko niechcianym gościom.
– Stefan, proszę cię, do jasnej cholery, zamknij tę jadaczkę niewyparzoną. Jeszcze nigdy żeś się nie obawiał wirusa. Tu w tym miejscu, z samego rana śmiałeś się z tych wszystkich nakazów i zakazów.
– Niech się państwo nie obawiają, jesteśmy zaszczepieni – powiedział wyższy mężczyzna z brodą.
– Tak, tak! Nawet dwoma dawkami – potwierdził drugi zerkając ciekawie na flaszkę, którą Myckowski trzymał w ręku.
Stefan zacisnął zęby podszedł do nich i z impetem postawił butelkę na stolę. Warszawiaki oczywiście byli już zaszczepieni, psie syny, ale jego córka czekała na termin jak na Bożą Łaskę. On z Basią nie chcieli się szczepić, we wsi i tak nie było wirusa, ale córka pracowała na taśmie przy kartonach, więc liczyła na ten termin. Medyk rodzinny co prawda kazał czekać, no ale ile można, żesz kurw…
– Stefan – kobieta spojrzała na niego z wyrzutem – ale kto to widział, żeby na tyle osób pół litra przynosić, toż to śmieszne jest.
– Doniosę, jak będzie trzeba – odparł krótko.
– No, ale widzę, że przynajmniej dobry trunek wybrałeś. To jałowcówka – gospodyni rozpromieniła się i postawiła na stole cztery kieliszki. Stefan, nie mając wyboru, nalał wszystkim. Kiedy wypili, niższy mężczyzna w okularach powiedział.
–  Nooo, taki gin jakby, coś takiego.
– Jałówcówka – powiedział Stefan z nienawiścią w głosie. Nie lubił, jak go ktoś pouczał o jego własnych alkoholach.
– Stefan, polej po kieliszku i masz tu rybę w wiadrze – wskazała mu wiadro wypełnione wodą. W środku pływał pstrąg. – Nałapałam dziś rano w stawie u Heniusia. Proszę oskrob na podwórku to przyrządzę z niej zaraz coś pysznego. No, ale gdzie leziesz? Polej nam najpierw na drugą nóżkę, przecież będziem gadać.

***

Stefan usiadł na pieńku przed domem i spojrzał na wieczorne niebo. Mimo późnej pory było wyjątkowo jasno. Świat odbijał jeszcze promienie słońca, które tonęło w ciemnościach lasu. Myckowski wyciągnął reklamówkę z machorką, którą kupował od Ziutka zza miedzy. Była to torba pełna wielkich ususzonych liści w kolorze brązowo-żółtym. Susz miał niezwykły aromat, zupełnie odmienny od przemysłowego tytoniu. Stefan oderwał większy kawałek liścia, skruszył go w dłoniach i wysypał na skrawek gazety. Chwilę później podpalił skręconego papierosa, zaciągnął się i spojrzał na wiadro z rybą. W środku pływał dorodny pstrąg, który wciąż mienił się złotawym kolorem mimo zapadających wokół ciemności.
Mężczyzna wziął do ręki mały kij, aby ogłuszyć rybę. Drugą ręką złapał pstrąga i wyjął go z wody. Był śliski i próbował się wyrwać, ale Stefan był pewien, że go nie upuści. Położył rybę na pieńku i podniósł kij do góry, kiedy usłyszał czyjś głos.
– Puść mnie, łajdaku!
– Co to za świństwo… – wyszeptał zdumiony Myckowski.
– No dobra… wypuść mnie, to spełnię twoje trzy życzenia – powiedział pstrąg z rezygnacją.
– Że co proszę? – zapytał głupio mężczyzna, nie zastanawiając się nad tym, czy warto rozmawiać z rybą.
– Tak, trzy, pierdolone życzenia – pstrąg stracił cierpliwość. – Obojętnie jakie, wszystko, co chcesz, samochody, baseny, walizki z hajsem, cycki, orgie i tak dalej, ale wrzuć mnie już do wiadra, bo się duszę, do kurwy nędzy.
Stefan odzyskał rezon. Spojrzał na siatkę pełną machorki od Ziutka.
– Co on mi, kurwa, tym razem sprzedał? – westchnął cicho i zasępił się.
– Złotą rybkę ci sprzedał. A teraz wjeb mnie do tego wiadra, bo już mi saturacja leci w dół.
– Prędzej mi tu w ogródku palma wyrośnie niż dam wiarę rybie – oburzył się Stefan.
W tym momencie z hukiem spod ziemi wyskoczyła mała palma.
– I co ty na to, cwaniaczku? – pstrąg triumfował. – To już się liczy jako pierwsze życzenie.
– Taka palma to o kant dupy potłuc. Ten warszawiak, co kupił działkę w Boberkach, posadził sobie cztery olbrzymie palmy, każda z systemem podgrzewania. A ten tu mikrus? To chyba warte było pół albo nawet ćwierć życzenia.
– Sam jesteś ćwierć życzenia albo totalnie Ci już palma odbiła. Wrzuć mnie do wody, rybi chuju, bo wysycham.
Stefan wrzucił rybę do wiadra i zamyślił się. Pomyślał o dwóch gamoniach, którzy siedzieli w jego izbie, pili jego bimber i przechwalali się szczepieniami – choć ich córka nie mogła się doprosić nawet pierwszej dawki.
– Dobra, ryba, zrobimy teraz tak. Ci co się zaszczepili nie będą zaszczepieni, nadążasz ryba? A ci co się nie zaszczepili będą zaszczepieni. Pojmujesz?
– Pojmuję. Masz coś z deklem – pstrąg spojrzał na niego z politowaniem. – Ale nieważne. To będą dwa życzenia, więc w sumie już trzy i wtedy musisz mnie zawieźć nad rzekę.
– To jest jedno życzenie.
– Dwa.
Mężczyzna wyjął rybę z wiadra, ścisnął swoją sękatą ręką i spojrzał jej prosto w oczy.
– Jedno życzenie – wycedził.
– Dobra, kurwa, niech ci będzie, Jezu, nie traktuj wszystkiego tak osobiście – pstrąg z trudem łapał powietrze.
Stefan wrzucił rybę do wiadra, a ta od razu wypaliła:
– Powinieneś się, pojebańcu, leczyć, wiesz?
– Jesteś gadającą rybą, więc sam się zastanów, kto z nas jest bardziej nienormalny. Już? Załatwiłeś to?
– W połowie. Jaką szczepionką ma być zaszczepiona cała reszta?
– A to są różne?
– No, kurwa, i to jak… – powiedziała ryba z miną niekwestionowanego eksperta i płetwą zachęciła Myckowskiego, aby sobie usiadł na pieńku. Wykład pstrąga o AstrzeZenece, Pfizerze, Modernie, Johnsonie, Sputniku przeciągałby się w nieskończoność, gdyby nie Basia.
– Stefan, co ty tam tak długo robisz? Przyjdź tu nalać kielicha!
– Dobra – powiedział Stefan do pstrąga – wystarczy i tak nic z tego nie rozumiem. Szwagra z całą rodziną, tego rolasa Pawełka, co mnie orżnął na kombajnie i cały ten nasz partacki rząd razem z totalną opozycją zdradziecką szczep najgorszym syfem, rozmrożonym i spleśniałym. Niech trochę pocierpią. Moją córkę za to najlepszym, co jest. A resztę obojętnie, sam zadecyduj. Zaraz wracam. Uważaj na kota.
Polał. Wypili. Popatrzył na zarumienione od alkoholu twarze mieszczuchów i uśmiechnął się z satysfakcją. Polał jeszcze raz. Wzniósł toast za zdrowie gości i z radością odkorkował drugą flaszkę. Brodaty i włochaty pili alkohol ze smakiem, zagryzali kiszonymi ogórcami, marynowanymi grzybkami i innymi wekami, które wyjęła gospodyni. Prześcigali się w komplementach i zachwytach. A on myślał nad ostatnim życzeniem, które mógł wypowiedzieć. Miał pustkę w głowie. Sam niczego nie potrzebował. Ale czego mógłby życzyć córce? Basia w tym czasie rozprawiała w najlepsze, żartowała, wypytywała, wznosiła toasty. Rzadko gościli u siebie kogokolwiek z miasta.
– A, zapomniałam ci powiedzieć, Stefan – powiedziała w pewnym momencie. – Ola się dziś wreszcie zaszczepiła. Nie wiem, czy to coś da, ale przynajmniej będzie nas odwiedzać. Czy to nie wspaniałe? My się tym nie przejmujemy, ale ona nie chciała nas zarazić – mrugnęła do mężczyzn, którzy ze zrozumieniem kiwali głowami.
– Ale, ale… jak? Jak to możliwe? Jak, jak do tego doszło? – jąkał Myckowski, który przed chwilą odszczepił zaszczepionych i zaszczepił niezaszczepionych.
– Dostała dawkę, która miała się zmarnować – powiedział ten wyższy, przeżuwając kiszonego ogórka, który wsiąkał też w jego brodę. – Pani Barbara mówiła nam o tym, kiedy pana nie było.
– Tak, tak, od niedawna jest to dozwolone prawnie, więc jak najbardziej legalne, toteż nie ma pan się o co martwić – dopowiedział ten drugi gestykulując widelcem z nabitym piklem.
Stefan podskoczył z krzesła jak oparzony. Wybiegł z domu i podbiegł do wiadra, odpędzając kota, który już zastanawiał się, jak tu dobrać się do rybki.
– Ryba, kurwa, już to zrobiłeś?
– Oczywiście, wszystko załatwione zgodnie z życzeniem.
– Nie, źle, powrót, na odwrót, rób wszystko na odwrót, wracamy, bo będzie źle…
– Dobra, dobra, wyluzuj staruszku, bo ci pikawa wystrzeli i nie będzie komu nad rzekę jechać.
– Zrobiłeś, tak jak było? Odwróciłeś to?
– Tak, staruszku. Bierz samochód, rower czy co tam masz i jedziemy nad rzekę.
– Dobra, uff, o mały włos doszłoby do katastrofy. Jesteś pewien, że się udało?
– Tak, tak jasne. Szwagier z całą rodziną, rolas Pawełek, co cię orżnął na kombajnie i cały ten partacki rząd, razem z totalną opozycją zdradziecką, zaszczepiony najlepszym co jest, a córka rozmrożonym syfem z pleśnią. Czyli dokładnie na odwrót, tak, jak chciałeś.
Pół godziny później zapach pstrąga, pieczonego w piecu kaflowym z ziemniaczkami, roznosił się po całym domu.

kwiecień 2021

 

Tymoteusz Skiba – niezależny schulzolog, niespełniony koszykarz i niedoszły zawodnik StarCrafta. Fałszywy wieszcz muzycznego kolektywu sepr.online. Doktor nauk humanistycznych zakochany w science fiction, dwudziestoleciu międzywojennym i podwójnej hawajskiej. Od wielu lat związany z Centrum Sztuki Współczesnej ŁAŹNIA w Gdańsku. Publikował opowiadania w „Schulz/Forum”, „Blizie”, „Czasie Kultury”, „Stronie Czynnej”, „Drobiazgach” oraz Radiu Kapitał.

Jagoda Jaworska – urodzona 24 czerwca 1997 roku w Świeciu. Absolwentka Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Dyplom zrealizowany w Katedrze Grafiki UMK na Wydziale Sztuk Pięknych. Specjalność Grafika Warsztatowa, pracownia Wypukłodruku prowadzona przez prof. Marka Basiula dra hab. oraz dra hab. Michała Rygielskiego prof. UMK. Wsród osiągnięć dwie wystawy indywidualne oraz udział w dwudziestu ośmiu wystawach zbiorowych w kraju i za granicą. W roku 2021 stypendystka Miasta Świecie, Miasta Toruń oraz Ministra Edukacji i Nauki za znaczące osiągnięcia artystyczne. Interesuje się wszelkimi technikami graficznymi, w czasie studiów tworzyła głównie w technikach linorytu oraz drzeworytu, a także zajmowała się zagadnieniami z zakresu grafiki projektowej, w szczególności ilustracjami książkowymi.