Tomasz Smogór – dwa opowiadania

Ilustrował: Jakub Grzybowski

 

Puzzle

W trakcie seksu zeskakuje ze mnie i rozkłada puzzle na niebieskiej wykładzinie, jakby moje ciało było niewystarczające, aby ją odprężyć. Zastyga nad jakimś fragmentem w nieruchomej pozie jak kot, przyglądając się opakowaniu, które przedstawia zamek na tle pogodnego wiejskiego pejzażu, znajdującego się gdzieś w Anglii czy Irlandii.

Trwa to tak długo, że nabieram ochoty, żeby zapalić, tym bardziej, że to największe puzzle, jakie w życiu widziałem – składają się z tysięcy elementów. Niestety od miesięcy nie palę. Czuję, jakbym był dawno wygasłym papierosem. Promienie słońca wpadają przez okno, chcąc buszować w jej jasnych włosach, firanki powiewają, tworząc na jej gibkim ciele fantazyjne cienie. Siedzę na podłodze, opierając się o wersalkę. Przyglądam się subtelnej grze cieni, bawiących się na jej plecach, między łopatkami. Cieni – schodzących na sprężyste pośladki.

Przy ścianie stoi saksofon, który przypomina mi o chwilach, kiedy ona wydmuchuje przy oknie soczyste dźwięki, jakby kreśliła w powietrzu niewidzialne miasta z prozy Italo Calvino. Szybko otrzepuję się z tych miraży, chcąc ją spytać, dlaczego akurat w tym momencie bierze się za układanie puzzli. Dlaczego nie możemy spokojnie dokończyć tego, co przerwaliśmy. Wydyma policzki, jakby szykowała się do oddania partii dźwięków z saksofonu, po czym próbuje wciągnąć mnie do zabawy. Jestem zbyt rozkojarzony tym, co przed chwilą robiliśmy, więc odpuszczam pytanie. Zerkam na zamek rozrastający się na niebieskiej wykładzinie.

Nim się obejrzę, widzę na podłodze fosę, mury obronne, baszty. Krajobraz jest jednak pełen pustych miejsc, których najbardziej brakuje na niebie. Przez lasy, łąki i góry też przebijają prześwity. Zamek niedługo się dopełni. Brakuje kilku fragmentów na murach obronnych i w okolicy bramy wjazdowej. Dziewczyna siedzi, głęboko zamyślona, próbując je dopasować, jakby szykowała się do szybkiego skoku.

Wszystkie elementy wydają się na tyle podobne do siebie, że nie może znaleźć właściwego. W końcu fragment, po którym by się najmniej tego spodziewała, wpasowuje w brakujące miejsce. Ciało dziewczyny rozpływa się jak masło cięte przez promienie słoneczne na grube plastry, po czym kurczy się jak skwarek tańczący na patelni, by prysnąć w wiejski pejzaż.

Przez chwilę mam jeszcze w pamięci obraz jej ciała. Wpatruję się w puzzle, próbując wydobyć ją z tysięcy elementów. W końcu rozpoznaję dziewczynę w grupie parobków idących za wozem w stronę zamku, za którym rozciąga się widok na morze. Zastanawiam się, czyja ręka układała te puzzle.

 

Żółw

Odkąd w snach Stefana przestała pojawiać się kobieta wyprowadzająca żółwia na spacer, jego życie straciło tempo. Gdy wychodził z pracy, snuł się ulicami, nie znajdując celu, jakby zaczęło się jakieś nieznane święto; wszystko było pozamykane, a dom i rodzina wydawały się tylko wymysłem. Gdy patrzył pod nogi, na popękany chodnik, przypominały mu się sny, w których kobieta stała nad żółwiem (wielkim jak pięść boksera) i próbowała go przestrzec, żeby uważał na pęknięcia w chodniku, jakby mógł w nie wpaść. Żółw zaś nic sobie nie robił ze słów kobiety. Wyciągał tylko głowę, nie mogąc się nadziwić słonecznemu dniowi.

Był najpiękniejszy maj od wielu lat. Stefan chodził ulicami pustymi jak niedzielne targowisko. Aż pewnego dnia potknął się o jakiś kamień czy coś wystającego z nawierzchni – i upadł. Poczuł, że coś mu ciąży na plecach, jak nagromadzony przez całe życie bagaż różnych doświadczeń, twardy niczym skorupa. Mógłby w niej zamieszkać, gdyby był bardziej wygimnastykowany, a skorupa bardziej przestronna. Jego tryb życia nie zakładał jednak zbytniej aktywności – Stefan był domatorem, pracował w warzywniaku, wiódł nudne życie.

Tego dnia słońce wzeszło wysoko, jakby chciało ogłosić triumf jego upadku, świecąc mu w oczy, które mrużył, uśmiechając się nerwowo, nie panując nad emocjami. Był to wyraźny sygnał, że nie wszystko stracone, że coś z utraconych snów zostało. Chciał jak najszybciej udać się na trawnik, by uszczknąć choć źdźbło trawy. Przekonał się wtedy na własnej skórze, że jest kiepskim biegaczem.

Przypomniał sobie, że w sklepie ogrodniczym widział piękną ciemnozieloną balijkę, która mogłaby wyobrażać skorupę, mogącą zgromadzić cały jego dobytek. Już widział siebie, jak przymocowuje ją sobie do pleców. Jakie szczęście, że nikt nie widzi jego wyobrażeń – pomyślał sobie. Ludzie pękaliby ze śmiechu i wytykali go palcem. Co bystrzejsi może nawet wezwaliby pogotowie.

Stefan nie wierzył sennikom, że żółw mógł przynosić szczęście. Szczęście zawsze omijało go jak psią kupę na chodniku. Jednak już sama postawa czworonożna budziła w nim miłe uczucie. Brakowało jeszcze, aby kobieta stanęła nad nim jak we śnie.

Pewnego deszczowego dnia, gdy przeżuwał liście sałaty, pałętające się na pustym placu targowym, zobaczył za ogrodzeniem podejrzany samochód. A właściwie to samochód jego wypatrzył. Wyglądał, jakby od dawna go śledził jak cień . Nie posiadał rejestracji, miał przyciemniane szyby, a czasami przybierał nieokreślone kształty, jakby chciał zamaskować fakt, że jest samochodem. Przypominał pojazd służący do zadań specjalnych. Mogli siedzieć w nim agenci trudniący się porywaniem żółwi… Czyli osobników, którzy wiedli nudny tryb życia, nie wyróżniając się niczym szczególnym. Jego ociężałość musiała wzbudzić w agentach szczególną uwagę, do tego stopnia, że pomyśleli: do reszty zagubił się w społeczeństwie, stał się przezroczysty. Mieli odpowiednie narzędzia, aby wytropić takie okazy . Przypominali hycli. Zakradli się odpowiednio blisko, by zarzucić na Stefana siatkę, wpakowali do samochodu i przewieźli do tajemniczej miejscowości, do której drogi nie potrafiłby wskazać. Przez całą trasę leżał pogrążony w półmroku, jakby dostał jakimś narzędziem w głowę. Tak dotarł do parku rozrywek, gdzie miał stanowić atrakcję dla dzieciaków, przewożąc ich na swoim grzbiecie. Jedyną zapłatą za jego pracę były liście sałaty i kąt wysłany słomą w przyczepie kempingowej. Z dnia na dzień musiał brać coraz większe dzieciaki na swoje barki, aż pewnego dnia dostał mu się taki grubas, że jego plecy odmówiły posłuszeństwa. Chłopak nie tyle był ciężki, co bardzo niesforny – próbował nawet przewrócić Stefana na plecy, po tym jak ten odmówił mu przejażdżki. Dla Stefana było to nie do pomyślenia, żeby jakiś smarkacz wywracał jego domostwo do góry nogami. Po tym, jak zrzucił go z pleców, dzieciak zaczął płakać i wrzeszczeć, wierzgając nogami jak nieoswojony źrebak. Stefan chciał się czym prędzej ulotnić z tego miejsca.

Jakimś trafem, pod nieuwagę pracowników parku rozrywek, Stefanowi udało się zbiec przez dziurę w ogrodzeniu. Błąkał  się po ulicach w poszukiwaniu pożywienia, zapomniał o domu rodzinnym. W poobdzieranym ubraniu wyglądał jak włóczęga, szwendający się ulicami zalanymi deszczem. Ulice nie były dla niego gościnne. Kiedy wydawało mu się, że znalazł jakiś ciepły kąt, przepędzano go jak bezdomnego, który mógłby narobić tylko szkód i napaskudzić. Zaczajał się na odpadki, które sprzedawcy osiedlowych sklepów wystawiali na zaplecza, w nadziei, że coś uda mu się z tych resztek skubnąć, choć trawa i inne roślinne formy przestały już mu smakować, jakby zapragnął żywności, którą żywili się ludzie, a nie zwierzęta, tej którą przygotowywała mu żona, gdy pracował jeszcze w warzywniaku w swoim mieście. Czuł tęsknotę za swoją dawną postacią, jakby ją odzyskiwał. Nocami zakradał się na zaplecza hurtowni, patrząc łakomym wzrokiem na skrzynie z owocami i warzywami piętrzące się przy ścianie. Był utrapieniem dla magazynierów, którzy notorycznie go przeganiali, biorąc za bezdomnego. Stefan jednak nie chciał być tak postrzegany. Unosił się dumą, twierdząc, że ciężar, który nosi na plecach, jest jego domem.

Czuł się obco w tym mieście, samotny, zdany na łut szczęścia. Pokonywanie terenu przychodziło mu z coraz większym trudem, tym bardziej, że zdarł sobie kolana, pokaleczył dłonie, a jego ubranie zaczęło przypominać sito. Mimo wszystko nie chciał wyprostować swojej sylwetki. Z pozycji czworonożnej miasto przypominało mu rozległy kraj, o którym słyszał w dzieciństwie wiele złego. Ludzie chodzili tu nadzwyczaj wyprostowani, jakby ktoś wymienił im kręgosłup na kij.

Pewnego dnia, gdy był u szczytu wytrzymałości i usiłował  się podnieść, dosięgnął go bat. Spod opadającej mgły w zaułku ulicy wyłoniła się postać kobiety, która górowała nad nim niczym treserka sado-maso w czarnych lateksowych spodniach. W jej oczach bardziej przypominał kundla niż żółwia. Zabrała go do domu na służbę, jak bezpańskiego psa. Nie stawiał oporu, tym bardziej, że był już wymęczony tułaniem się po ulicach, szukając w śmietnikach pożywienia.

 

Tomasz Smogór – poeta, prozaik. Autor książki poetyckiej Ujścia (1. Nagroda w II Ogólnopolskim Konkursie na Tomik Wierszy Duży Format w 2014 roku). Laureat konkursów poetyckich, między innymi: O Granitową Strzałę, Autoportret Jesienny, OKP im. Zbigniewa Herberta, OKP im. Zygmunta Krukowskiego. Jego wiersze ukazały się w pismach literackich, takich jak: „Cegła”, „Czas Kultury”, „Akcent”, „Tygiel Kultury”, „Helikopter”. Opowiadania opublikował w antologii Halloween w stu słowach. Z wykształcenia jest etnologiem. Mieszka w Kłodzku.

Jakub Grzybowski (ur. 1995 w Warszawie) – rysuje proste obrazki na skomplikowane tematy.