Logo Tlenu Literackiego

Występujący

w stanie wolnym

w powietrzu

Ilustracja do tekstu
Ilustracja: Jagoda Jaworska

Raban Nowakowskie – opowiadanie

/strong>

Ukradli mi imię
(to przecież nie spodnie – można i bez niego żyć!).

Wasyl Hołoborodko, Bez imienia, tłum. Aneta Kamińska

Lekcja 0. Proszę powtórzyć

Zbiłam talerz. Tylko to słychać. Będę jeść mój chleb z moją pastą z papryki, z moim serem żółtym, z moim masłem albo nawet z moim hummusem. Będę pić moją kawę. 

Moja mama coś mówi. Moja mama ma dużo do powiedzenia na temat minionej i obecnej sytuacji ekonomiczno-politycznej i czegoś tam jeszcze. A talerz, to że nic się nie stało. Nie mam nic do odpowiedzenia, mam tylko zmiotkę i talerz w kawałkach. Próbuję doczytać tekst i wychodzę, chociaż wolałabym owinąć się folią albo zostać konserwą i do lodówki na później, może długo stać.

Nawet nie wiem, czy potrafię słuchać muzyki w tramwaju, więc w końcu zajmuję się sama nie wiem czym i docieram. Miasto jest jeszcze głośniejsze niż zwykle, tak jakby chciało krzyczeć: tak, kurwa, żyjemy! Mamy więc samochody, ludzi i tramwaje, brud i smród i gołębie, a nawet pieniądze zamknięte w przedmiotach. Mamy też pączki.

Mamy też kolejki. Ale nie PRL-owskie, tylko z dobrobytu takie. Świąteczne. W większości nie mamy blinów i nie obchodzimy Maslenicy, ale jeździmy głośnymi autami, jemy dobre pączki, uprawiamy głośny, dobry, rzymsko-katolicki seks. Jeszcze zanim docieram, to już czuję, że mi za głośno, już mam pełną głowę.

Uniwersytet mówi ściszonym głosem albo wcale. Chyba mamy czwartek.

A potem mija kilka dni, dni zawsze lubią to robić, mijać. Każdy dzień, każde googlowanie, każdy news rozkłada jedną falę dźwiękową w aparacie słuchowym. Echo ślimaczo słabnie. Bodźce przyswajane albo zapominane, albo wypierane. Poznajemy pojęcie „krzywa katastrofy”, które znaczy.

Tak więc pewne rzeczy stają się oczywiste, pewne wybory są pozorne. Pewne są ubrania, maty i sztućce elegancko zapakowane w kartony. Tworzą wieże przy wydziałowej portierni. Chwiejne i pewne. Bez ale.

Nasze słowa brzmią równie pewnie, co propozycje i prośby, które się do nas kieruje. Pewny jest brak pieniędzy i przedwczesne praktyki. Pewna jest dr J. i pewne jest jej doświadczenie dydaktyczne. Pewnego dnia, pewnej uczennicy, pewną nauczycielką, z pewnym podręcznikiem, o pewnej wiedzy, o, pewności! Same konkrety.

Dom mówi co innego. Wykupywanie mąki, puste półki. Brak ocieplaczy do rąk w magazynie. Facebook ze swoimi algorytmami. Zagryzam wargi i ściskam talerz. Wygląda tak samo jak tamten. Wygląda tak samo jak tamten.

Lekcja 1. Powitania i pożegnania

Okazuje się, że łyżki schodzą najwolniej. To już trzeci sklep i tylko łyżki. Nieintuicyjne, bo wcześniej nie trzeba było się zastanawiać, czy to intuicyjne. Może w czwartym sklepie będą widelce, noże. Kubki nawet. Dorzucam do kartonów, zbiórka trwa trzeci dzień. Zaraz potem idę na ulicę.

Często studenci za bardzo boją się mieć nieobecność. Ale taka nieobecność jest obecnością gdzieś indziej. W. zrobiła transparent z prześcieradła, jest napisane: CHLEBA I POKOJU. Potrzeba do niego trzech osób, najlepiej czterech. Staję na kamiennej ławce przed bramą główną, żeby trzymać lepiej. Przychodzą kolejne osoby. Przychodzi D.

Zamiast minuty ciszy jest minuta krzyku. To jest mi potrzebne. Drzemy się w niebogłosy, dzwony na uczelni biją, robotnicy na budowie obok krzyczą do siebie nawzajem. D. patrzy ze zdziwieniem, że mogę tak głośno. Siedziało we mnie, mówię.

Idziemy, biją w bębny. Powietrze wibruje dobrą wolą. Krzyczę „Putin chuj”. Trzymamy się z D. za rękę, czuję, że żyję. Potem środek miasta i ambasady. Zaczyna się ukraińskie techno, ludzie wyciągają ogromne flagi. Śmiechy i skoki. Jesteśmy tętnicą świata.

Pojawia się okazja, żeby obejrzeć lekcję, pojawia się nagle, jak wszystko inne. Dlatego też niewiele z nas może się stawić. Cieszę się, że się tam pojawiam. Widzę brak szyby w drzwiach wejściowych i niedoremontowaną klatkę, brak windy. Od razu zamieszanie, bo jedna nauczycielka nie uprzedziła, że jej nie będzie. Teraz dr J. musi wziąć dwie grupy. Jest problem ze znalezieniem tak dużej sali. Nie mamy jak usiąść z tyłu, więc siadamy wśród uczennic. Jesteśmy w szkole ukraińskiej, w ciągu dnia uczą się tu dzieci, a popołudniami ich mamy. My właśnie będziemy uczyć mamy. Ogromne zgromadzenie kobiet wokół jednej białej tablicy. Nie wszystkie mazaki działają. Dla niektórych to druga lekcja, dla niektórych trzecia, a dla nas pierwsza.

Dr J. nie traci entuzjazmu. Przeplata liczebniki z nazwami obiektów miejskich. Zagaduje wszystkie. Mówi krótko i konkretnie, żartuje. Oczywiście pamięta imiona tylko niektórych, ale pyta o nie wszystkie, jeszcze zanim się wypowiedzą. Pokazuje jak rozluźniać ciało i zachęca do krzyczenia DZIESIĘĆ. Trudne do wymówienia ot tak.

Muszę się powstrzymywać, żeby nie rozglądać się za dużo. Wszystkie są różne, pod każdym względem. Kalejdoskop zawodów, wieków, autoekspresji, liczby dzieci i rodzajów artykulacji głoski „ś”. Z czego zostały wyrwane? Co robiłyby dzisiaj, gdyby nie to?

Czuję, że żadna z nas nie jest na swoim miejscu. To tak, jakby próbować zrobić kolaż z elementów, które nijak nie pasują do siebie. To efekt motyla. To zebranie rodziców. To polityka. To ponad dwadzieścia córek, matek, babć, osób z macicą, sióstr. Co ja tu robię? Co robiłabym dzisiaj, gdyby nie to?

Najważniejszy jest szew w moich spodniach, on je spaja. Dopóki oddycham i czuję go pod palcami, dopóty żyję. Jestem w jednym kawałku, jak moje spodnie, podobnie jak my wszystkie jesteśmy w jednym kawałku, pomimo że. Wszystko poza tym teraz się nie liczy.

Dwa, trzy i cztery. A czemu dwadzieścia, ale potem trzydzieści i czterdzieści? „Na razie: bo tak” jest sugestią, że ta lekcja przyjdzie później. Dr J. nie chce przytłoczyć informacjami.

Po lekcji dr. J. daje namiary na materiały i spisuje nowe osoby. Pyta nas o wrażenia. Trochę nie wiemy, co odpowiedzieć, ale nastroje są dobre. Pada kilka pytań o metody. Dr J. przyznaje, że musiała trochę improwizować, bo nie wszystkie były na tym samym etapie nauki. Mówi, że będziemy musieli przyzwyczaić się do improwizacji i że niektóre osoby rzadko chodzą na lekcje. Pytamy, na co trzeba uważać. Słyszymy, że przede wszystkim powinniśmy rozruszać grupę i że naszą rolą jest uczenie języka. Nie możemy stracić tego z oczu. Nie jesteśmy psychologami. Nie jesteśmy wolontariuszami pomagającymi wyrobić dokumenty. Podajemy informacje, wskazujemy, do kogo można udać się po pomoc, ale jesteśmy lektorami. Profesjonalizm i tak dalej.

Dla wielu osób takie lekcje to odskocznia od problemów. Trzeba uważać na trudne tematy, ale nigdy nie wiadomo, które dla kogo są trudne. Nie dajemy się sprowokować, nie pozwalamy zdominować komuś lekcji dygresją polityczną czy czymś takim. Możemy oczywiście o tym mówić, ale to jest temat do rozmowy na korytarzu.

Dr J. waha się, ale w końcu mówi. O uczennicy, która rozpłakała się, kiedy przy omawianiu litery „d” padło słowo „dom”. My będziemy uczyć w parach, więc jedna z osób mogłaby zająć się taką uczennicą poza salą. Czasem nie wiadomo, co robić. Czasem proste słowa są najtrudniejsze.

Mimo to proste słowa są potrzebne. Nie mamy prawa założyć, że wszystkie uczennice przeżywają traumę. Nie mamy prawa założyć, że żadna z nich nie przeżywa traumy.

W hotelu naprzeciwko naszego bloku powstał tymczasowy ośrodek noclegowy dla osób uciekających z Ukrainy. Bardzo dużo osób z walizkami, prawie cały czas ktoś na parkingu. Oprócz tego dzieci, mnóstwo dzieci. Bawią się na zewnątrz i krzyczą. Ich język wpada do nas oknami.

Wyprowadzam się bardzo niedługo do F., do sąsiedniej dzielnicy. To przecież tak blisko. A jednak siedzę przyklejona do szyby i patrzę. Patrzę bardzo długo i jest mi słabo. Niosę coś ciężkiego w sobie.

Lekcja 2. Przedstawianie się

Tak naprawdę polski i ukraiński nie są aż tak podobne. Potrzebowałam się zupełnie zanurzyć w obcym słowiańskim języku, by docenić siłę różnicy. Trudno nie czuć się osaczoną, próbując zebrać swoją ukraińską grupę przed pierwszą lekcją w ciasnym korytarzu. Po jakiemu? Ktoś mnie o coś spytał, odpowiedziałam bardziej gestami niż słowami. Przychodzi P., z którą będę uczyć, jest równie zagubiona jak ja. Jakimś cudem zajmujemy salę. Zdaje się, że wszystkie jesteśmy ciekawe siebie nawzajem.

Najpierw alfabetyzacja. Przygotowałam listę słówek, po jednym na literę lub dwuznak. Oprócz tego ukraiński słowniczek na wszelki wypadek. Ja czytam i powtarzam, a P. zapisuje. Pada dużo pytań o „ą” oraz „dź”. Litera „d” pozostaje bezpieczna – wybrałyśmy słowo „dobrze”.

Na lekcji jest paręnaście osób i to będzie największa frekwencja, jaką odnotujemy w naszej grupie.

Wychodzimy trochę wystraszone, ale nabuzowane. Jednak da się to robić.

Potem lekcje stają się głównym tematem rozmów na naszej specjalizacji. Dostajemy konspekty, ale co byśmy w nich zmienili? Co powiedziała ta pani, a co tamta? Wymieniamy się anegdotami na przerwach, wysyłamy sobie kserówki, dajemy sobie podpowiedzi, jak coś robić lepiej. Inne specjalizacje dziwią się, jak my to robimy. Kiwają głowami z uwagą. Specka glotto poszła uczyć na drugim roku, co za czasy…

Nikt nie prowadzi rzetelnej listy uczennic w grupie i będzie mnie to irytować przez cały czas uczenia. Praktycznie na każdej lekcji zmienia się skład grupy. Na wykładach nasłuchałam się o integracji kulturowej i o wadze tożsamości emigranta czy też uchodźcy. Spolszczanie imion jest stanowczo odradzane. To jest czasem jedyna rzecz, którą ktoś ze sobą zabiera – imię. Dlatego też po wprowadzeniu alfabetu pytam wszystkie o imię i mocno staram się je pamiętać z uwagi na brak listy. Będę w tym bardzo pedantyczna.

Melodia języka rozsiada się w mojej głowie razem z imionami. Wszystko zaczyna mieć więcej sensu. Powoli czytam cyrylicę. Dziwię się, jak dużo rozumiem ze słuchu i jak szybko domyślam się, co ktoś chce powiedzieć. Uczę się pojęcia „interkomprehensja”. Odczuwam to jak dodatkowy zmysł. Albo może raczej mięsień do wyćwiczenia.

Lekcja 5. Rodzina

Pani L. mogłaby mieć na imię inaczej. Na przykład J., A., O. albo nawet W. Ale nazywa się akurat L., co dla jej Nauczycielki brzmi jakby była znikąd – albo nie wiadomo skąd, czyli na jedno wychodzi. Nauczycielka Pani L. z początku nie wie oczywiście, że to imię nosiła święta czczona w kościele grekokatolickim.

Pani L. przyjeżdża z jakiegoś miasta z córką i swoim imieniem. Wprowadza się do syna. Dostaje adres i kod do bramy. W szkole nie ma domofonu, więc jej nazwa nie jest wpisana w ładne rubryczki nad cyframi. Jest tylko kartka ze strzałką i napisem „szkoła” cyrylicą, drogowskaz, który można zobaczyć tylko po podaniu hasła. Potem jest dziedziniec wewnętrzny i stare kamienice i drzwi. I Pani L. mogłaby pomyśleć, że trzeba jeszcze raz wpisać kod przy drzwiach do kamienicy, ale już za pierwszym lub może drugim razem zauważa, że ta dziwna płachta na drzwiach ma ukrywać brak szyby. Wystarczy sięgnąć dłonią i otworzyć od wewnątrz. I nie trzeba już haseł ani zgody – można wejść gdzie się chce, a drzwi są na niby, chociaż chciałyby być na serio.

Lekcję prowadzą Dwie Nauczycielki w parze, chyba studentki. Jedna jest metodyczna i dokładna, zawsze upewnia się, że wszystko wytłumaczyła, nie podnosi głosu i pokazuje markerem słowa jedno po drugim. Druga lubi gestykulować i rozglądać się, bawi się głosem, uśmiecha się przy co drugim zdaniu, dużo powtarza, zapamiętuje imiona Pań, jakby od tego zależało życie.

Pani L. uczy angielskiego i innych języków obcych, więc raczej dobrze się bawi. Raczej popisuje się, prosi o wszystkie formy czasownika, pyta, czy mianownik to po polsku nominativ. Kiedy zapomina pracy domowej, czyta wiersz Tuwima w ramach rekompensaty. Jej córka też uczy się polskiego.

Innym razem Pani L. mówi o swojej rodzinie. „Nie mam rodziców”, mówi. „Mój syn żyje”, mówi i patrzy na swoją Nauczycielkę i nie wie, że wywołuje zimny dreszcz. „Mój syn żyje w Krakowie”. „Aaa – mieszka”. Potem dodaje: „mój mąż jest 53, a ja 18!”. Śmieje się z innymi Paniami.

Nauczycielka Pani L. wypisuje numery alarmowe i próbuje wyjaśnić, czym jest straż miejska, ale się poddaje i mówi „minipolicja”. Potem Pani L. wychodzi z inną Panią i widzi, że jej Nauczycielka wraca się. Mówi, że zostawiła telefon w sali. Pani L. uśmiecha się do niej z przekąsem i kiwa głową. Mogłaby być jej matką.

Lekcja 8. Dni tygodnia, miesiące i pory roku

Mija czas, znowu, czas bardzo lubi to robić – mijać, uciekać, przepadać. Czuć to w powietrzu, w wiadomościach i w kościach. Czytam mniej i nie mogę już oglądać brutalnych relacji na fejsie. Mój mózg proponuje mi gruby pancerz i kryjówkę. Głód wiedzy i potrzeba kontroli mijają. Nie zanosi się na koniec.

Tak się składa, że nasza grupa pozostaje najliczniejsza, choć i tak nie jest duża, średnio pojawia się siedem, osiem osób. Imiona i twarze stają się częścią krajobrazu, dobrze znanym drzewem, przystankiem po drodze do domu. Niektóre z nich wyjeżdżają i są już daleko. Wiele pań wraca do Ukrainy pomimo. Nie zawsze wiadomo, że to dlatego ich nie ma.

Wszyscy zdają się oddychać wolniej i głębiej. Dzieci pod hotelem krzyczą jeszcze głośniej, studentki i studenci robią więcej głupot, ukraińskie nastolatki słuchają swojego rapu, uczennice częściej zabierają głos i żartują z nami. Wiem już, która jest najbardziej nieśmiała, a która nie odzywała się przez wewnętrzny opór przed nauką. Która panicznie boi się pokazać, że nie wie, a która uwielbia poprawiać resztę. Pomagamy w różnych innych rzeczach. Tłumaczę, gdzie kupić soczewki kontaktowe i jak to powiedzieć po polsku. Próbuję aktywować kartę SIM kupioną w pierwszym lepszym miejscu (bezskutecznie). Podaję stronę rekrutacyjną uniwersytetu.

Odnoszę wrażenie, że uczennice integrują się po lekcjach. Śmieją się do siebie i chyba autentycznie lubią spędzać ze sobą czas. Jedna z pań mówi, że zbliżają się urodziny innej, więc śpiewamy jej „Sto lat!” na najbliższej lekcji. Rzucają między sobą nawiązaniami, których ja i P. nie rozumiemy. Sprawia mi przyjemność myśl, że pewnie przyczyniamy się do tej fajnej atmosfery.

Lekcja 17. Mieszkanie

Oswajam się w mieszkaniu F., teraz naszym wspólnym. Dzielimy się obowiązkami i spędzamy razem czas. Czuję, że buduję coś dobrego.

Niektórzy zawsze potrzebują wroga. Jeszcze nie tak dawno byli nim Ukraińcy w Uberach, ale teraz już nie wypada.
Mężczyzna rozmawia przez telefon w tramwaju. Zaczepia go inny. Pyta, skąd jest. Tamten ciągle gada.
Pyta, skąd jest, jeszcze raz.
Mówi, że z Bułgarii.
Wracaj, skąd przyszedłeś, mówi tamten. Gdybyś powiedział, że z Rosji, nie wyszedłbyś stąd w jednym kawałku.
Tamten próbuje to zignorować . Mówi przez telefon agresywniej.
Ten, który zaczepił, wysiadając, mówi: niech się cieszą, że mają jeszcze tę cerkiew.
Patrzę na cerkiew za oknem. Coś zmieniło pozycję.

Prof. pyta prowokacyjnie, czy gdyby kobiety rządziły światem, byłby pokój na świecie. Uznajemy, że to śmieszne.

Słyszę gdzieś, że grupka ukraińskich matek, która musi zajmować się sama dziećmi w obcym kraju cały ten czas, byłaby w stanie zakończyć wojnę podczas jednej rozmowy z rosyjskim rządem. Nie do końca w to wierzę, ale widzę w tym sens, kiedy pani I. kłóci się z robotnikami, którzy przyszli remontować naszą salę. Tak jest, szkoła jest remontowana tak na serio. Szkoda, że podczas trwania zajęć. Pani I. nie wygrywa i musimy się przenieść, co wprawia mnie w zakłopotanie jako osobę, która teoretycznie ma mieć autorytet. Ale słowo robotnika jest święte, a tym bardziej opary świeżej farby.

Kolejnym razem robotnicy zajmują praktycznie całą szkołę i musimy wyjść na zewnątrz. Przynajmniej jest już ciepło. Myślimy o parku albo kawiarni, ale nie możemy się dogadać, a bardzo nie chcemy odwoływać zajęć. W końcu pani J. zaciąga nas do biura Lewicy, bo widzi informację o pomocy Ukrainie na drzwiach. Mi to pasuje, ale zastanawiam się – czy tęczowe flagi w oknach budzą tam taki sam sprzeciw jak u nas? Nie muszę się zastanawiać długo. Liczy się to, że dostajemy duży stół, ciastka i herbatę. Zaczyna się lekcja w miłym, cichym miejscu. A akurat mówimy o meblach. Świat jest naszą planszą dydaktyczną.

Lekcja 20. Czas wolny

Nadchodzi w końcu ten dzień i jest mi naprawdę smutno. Ostatnio zastępowałyśmy się nawzajem z P., poczułyśmy, że jesteśmy w stanie prowadzić zajęcia same. Teraz niestety jest chora, więc tego dnia to ja czynię honory. Jest to więcej niż myślałam.

Udało się skończyć kurs wstępny. Na tej lekcji trochę więcej gadamy, tak po prostu. Wymieniamy się małymi historiami. Pod koniec niespodzianka – słodycze i alkohol na pożegnanie. I jeszcze – własnoręcznie napisany po polsku list z podziękowaniami za lekcje. Wzruszenie. Czuję mocno w środku, że to było naprawdę ważne. Dla nas wszystkich. Że będę pamiętać do końca i że jeśli będzie jeszcze raz, to już nie tak samo.

Przytulamy się i wychodzimy. I idziemy w przeciwne strony. Nasze głowy wlewają się w tłumy, tańczą na ulicach, wybierają różne kierunki. I jest to pojedyncze słowo nad każdą głową i są te potoki słów między nami. Jest to uczucie, że budowałyśmy coś dobrego.

Wszystkie imiona i nazwiska wspomnianych osób zostały zmienione.

 

Raban Nowakowskie – poetka, slamer, osoba pisząca. Wydało swojego „Poezzina” (https://poezzin.pl/). Stan umysłu rozcieńczony gdzieś na trasie Warszawa – Staszów. Zaimki dowolne.

Jagoda Jaworska – urodzona 24 czerwca 1997 roku w Świeciu. Absolwentka Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Dyplom zrealizowany w Katedrze Grafiki UMK na Wydziale Sztuk Pięknych. Specjalność Grafika Warsztatowa, pracownia Wypukłodruku prowadzona przez prof. Marka Basiula dra hab. oraz dra hab. Michała Rygielskiego prof. UMK. Wśród osiągnięć dwie wystawy indywidualne oraz udział w dwudziestu ośmiu wystawach zbiorowych w kraju i za granicą. W roku 2021 stypendystka Miasta Świecie, Miasta Toruń oraz Ministra Edukacji i Nauki za znaczące osiągnięcia artystyczne. Interesuje się wszelkimi technikami graficznymi, w czasie studiów tworzyła głównie w technikach linorytu oraz drzeworytu, a także zajmowała się zagadnieniami z zakresu grafiki projektowej, w szczególności ilustracjami książkowymi.