Piotr Jurczyński – opowiadanie

Ilustrowałx: Szymon Eda Hernik

Piotr Jurczyński - opowiadanie


Studnia

Zapach ołówków zawsze przypominał mi coś niedojrzałego, trochę głupiego, a jednak szczerego. Tak samo pewnie myślał pewien Włoch, którego spotkałem na ekologicznej farmie. Byłem wtedy reprezentantem firmy zajmującej się wodociągami. Przyjechałem do małej mieściny, która znana była z potwornych upałów w środku lata oraz  idealnej temperatury zimą. Zastanawiałem się, co to znaczy „idealna” temperatura. Wysiadłem z białego, firmowego Volkswagena. Po twarzy prześlizgnął mi się chłodny wiaterek. Rzeczywiście, idealna – pomyślałem. Miałem na sobie jeansową kurtkę, która wydawała się adekwatnym ubraniem na taki typ pogody. Do tego przed zimowym słońcem chroniła mnie zielona czapka z daszkiem i niebieskie okulary – wyglądałem bardziej jak turysta, niż poważny inżynier środowiskowy.

Farma była całkiem spora, rozciągała się na połowę wzgórza, którego wielkości nie pamiętam – wiem tyle, że cała posiadłość robiła wrażenie. Na głównym dziedzińcu stała drewniana wiata i stary kamienny dom, który przypominał rzymską, surową architekturę. Wszystko kipiało zielenią – wysokie trawy, gaje oliwne i krzaki lawendy. Między nimi mieściła się studnia, z której w tradycyjny sposób mieszkańcy pobierali wodę. Gospodarz oprowadzając mnie po farmie, wskazał ją i powiedział, że z nią jest coś nie tak.

– Nie wiem, co się dzieje – powtarzał po kilka razy.

Przyjrzałem się całej konstrukcji. Wyglądała jak typowa studnia – dół otoczony okręgiem z kamiennych bloków. Gospodarz podszedł do dziury. Zaczął coś wąchać niczym wygłodniała mysz.

– Chodzi o zapach, nie wiemy czemu ta woda zaczęła tak dziwnie capić.

Powąchałem, rzeczywiście był to dziwny zapach. „Zaczęła dziwnie capić”, dla mnie nie capiła, lecz pachniała, tylko nie wiedziałem, czym. Jednak był to zapach hipnotyzujący, przyciągający do siebie niczym lep na muchy. Po chwili zorientowałem się, że mimowolnie kładę się na jednym z kamiennych bloków, a góra mojego ciała zaczyna wisieć nad ciemną tonią studni. Wyrwałem się z transu, aż prawie przewróciłem się na gospodarza. Popatrzyłem na niego z wyrzutem, bo ten w ogóle nie pomyślał, by mnie przytrzymać

– Jest pan już trzecim hydraulikiem, który prawie wpadł do tej studni – powiedział i zaczął się śmiać.

 Mruknąłem, że jestem inżynierem środowiskowym, a hydraulika to niech sobie wzywa do naprawy zlewu. Zaczęliśmy szukać jakiejś przyczyny, która stoi za tym dziwnym zapachem. Okazało się, że nie występują tu wody wysoko mineralizowane, które często śmierdzą zgniłym jajem, w okolicy nie ma też zlewów, ścieków – zresztą, jak one niby miałyby przywędrować na wzgórze i zakazić wodę? Po tym usiedliśmy pod drzewem oliwnym.

Gospodarz zalewał mnie opowieściami o studni. Podobno powstała już w XIX wieku, kiedy rząd rozparcelował te tereny i rozdał pasterzom. To były dziwne czasy – mówił to, jakby chciał jak najprościej ująć całe doświadczenie bycia starszym. Myślałem, że zatraci się w rozmowach o swojej młodości czy młodości swojego ojca, gdy kiedyś przejął to wzgórze, jednak opowieść powędrowała w dalekie, antyczne czasy. Gdy rodzina gospodarza budowała pierwsze chaty, już istniał tu pokaźny gaj oliwny. Była to spuścizna Cesarstwa Rzymskiego – przeznaczyło te tereny na produkcję oliwy. To by się zgadzało ze znakiem, który widziałem w podróży na farmę – „ruiny rzymskiej świątyni w tę stronę”. Może się tam wybiorę po załatwieniu studni – pomyślałem.

Gospodarz nagle przerwał opowieść i głęboko pociągnął nosem.

– Czuje pan? – powiedział o ton ciszej, aż przez chwilę myślałem, że ten stary Włoch wyniuchał zagrożenie w postaci tygrysa. Spojrzałem na niego, a on, widząc moją minę, lekko westchnął. – To jest ten nasz starożytny wiatr, panie. Od wieków taki sam, zawsze zaczyna się od nuty słodkiej niczym pomarańcze z południa, a kończy szczyptą soli znad morza.

Odparłem, że niczego nie wyczułem. 

– Podobno każdy czuje co innego, może ze studnią jest tak samo – zakończył wątek, wzruszając ramionami. Dalej wstaliśmy, stary jęknął, a ja cicho zakląłem – ostre kamienie weszły mi w tyłek.

Powoli się ściemniało, więc gospodarz zaoferował mi nocleg. Przeprosił, że mnie zagadał, a praca nadal nie wykonana. Podziękowałem i zaplanowaliśmy dokładniejsze oględziny studni na jutro rano; podobno wtedy świat pachnie najintensywniej – tak powiedział gospodarz. Poszedłem spać na poddasze. Oprócz cykad, cicho rozbrzmiewały dzwonki przy drzwiach domu, w którym mnie zakwaterowano. Przypominały, że po zamknięciu oczu świat nadal istnieje.

Wstałem trochę wcześniej, niż planowałem. Znalazłem karteczkę w kuchni na parterze. Gospodarz musiał pojechał na chwilę do wioski obok. Proszę nie wpaść do studni, przynajmniej nie teraz – wydawało mi się, że słyszę niski głos spod krzaczastych wąsów Włocha. Na stole znalazłem proste śniadanie.

Pomyślałem, że dobrze rozejrzeć się po farmie, może znajdę kolejną studnię lub rzymskie ruiny. Po krótkim zwiedzaniu odkryłem oborę z najróżniejszym sprzętem i kilka blaszanych wiat, chroniących przed słońcem. Znalazłem też zagrodę z kozami – wszystkie gapiły się na mnie niczym na Mona Lisę z pocztówek. Przez chwilę testowałem kto dłużej wytrzyma bez mrugania – kozy wygrały. Było w nich coś niepokojącego. Zacząłem iść wzdłuż płotu. Kozy nie spuszczały ze mnie oczu. Ciągle odwracały się do mnie, jakby grupowo coś ukrywały. Wyglądały trochę niczym banda dzieciaków, które nie chcą pokazać nauczycielce, że kolega zrzygał się pod dywan – na tę myśl aż się zaśmiałem. Nie mogłem sprawdzić, czego one tak chronią. To tylko małe kozy, co się stanie, jak wejdę się z nimi przywitać – pomyślałem i przeskoczyłem przez płot. Podszedłem do stada. Oniemiałem – między nimi leżał chudy mężczyzna z baseballówką na twarzy. Trup, zmroziło mnie. Miałem już rozgonić zwierzęta, lecz powstrzymało mnie głośne chrapnięcie. Ospały nieznajomy podparł się na łokciach. Czapka spadła, ukazując twarz młodego chłopaka. Zauważyłem, że wyglądał dosyć dziecięco – usta, nos i policzki jak u porcelanowej lalki. Dźwignął się na równe nogi. Był w kremowym szlafroku.

– Sorki, kolego, widziałeś może mój klapek? – zapytał zaspanym głosem.

Rzeczywiście, na nodze miał tylko jeden czerwony klapek. Pokręciłem głową. Nic nie odpowiedział. Przeszedł małymi kroczkami między kozami, aż dotarł do wiadra z wodą wiszącego na wystającym gwoździu w kącie zagrody. Umył twarz i usiadł na belce.

– Jesteś kolejnym, koleżko. Kolejnym, którego wzywa studnia…- powiedział śpiewnym głosem. W tym szlafroku, z dziecięcą twarzą i mokrymi blond włosami, wyglądał jak rzeźba jakiegoś starożytnego herosa.

– Właśnie słyszałem, że już wzywaliście inżyniera środowiskowego – odpowiedziałem, nie zważając na pieśń chłopaka.

– Kolejny hydraulik w ciele inżyniera – przerwał mi znudzonym głosem. – Dla mnie jesteś hydraulik i tyle, lepiej brzmi i się rymuje. Słuchaj: hydraulik wstał, a budzik spał. Tyle pracy i mało kasy…

– Słuchaj, kim ty jesteś? – przerwałem mu. Zaskoczony, zeskoczył z płotu.

– Jestem Pan. Zajmuję się kozami dziadka. Potrafię śpiewać i nie czuję zimna.

– Nie czujesz zimna? Nawet w nocy?

– Tak, nawet w nocy. Dlatego śpię z kozami, mogę je pilnować bez przerwy, a przy okazji nie słyszę, jak stary chrapie.

Rzeczywiście, gospodarz w nocy wydawał z siebie niesłychane dźwięki.

– Rozumiem, ale w jakim sensie nie czujesz zimna? – spytałem. Na to chłopak popatrzył na mnie z ukosa.

– Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Uwierz lub nie, ale ja tak mam od dzieciństwa. Jak dopiero raczkowałem, zgubiłem się w górach i cała wioska mnie szukała. Po tygodniu znalazł mnie dziadek. Wszyscy dziwili się, jak przeżyłem. Podobno siedziałem pod drzewem i wąchałem korę. Jak mnie znaleziono, to nawet nie chciałem jeść, bo jakoś czułem się najedzony. Tak jakbym za pomocą zapachu zachowywał status quo mojego ciała.

– Jesteś dziwny, Pan – powiedziałem. Chłopak uśmiechnął się i powiedział mi to samo. Zapytany, czemu tak myśli, wskazał na kozy, które nadal się na mnie gapiły.

Razem z Panem poszliśmy do studni. Opowiedziałem mu o dziwnym zapachu, którego nie potrafiłem rozpoznać. Nazwał się ekspertem od zapachów. Studnia wyglądała tak samo jak wczoraj. Pan pochylił się nad dziurą i mocno się zaciągnął.

– Na mój nos to pachnie jak ołówki – powiedział po dłuższym namyśle. Myślałem, że żartował, ale ten nadal patrzył na mnie śmiertelnie poważnym wzrokiem.

– Naprawdę ołówkami? Skąd niby?

– Możliwe, że to przez dzieci. One zawsze gubią ołówki, nawet dorośli je gubią.

– Przecież tutaj nie ma żadnych dzieci.

Zrezygnowany usiadłem na skraju studni. Miała to być typowa robota, przyjechać na godzinkę i wrócić do domu. Przecież to tylko stara studnia. Co mnie to obchodzi, że dziwnie pachnie? Zadawałem sobie pytania, próbując jakoś zracjonalizować swój pobyt na farmie. Czemu tak w ogóle zostałem tutaj, zamiast wyśmiać tego starego Włocha? Spojrzałem się w głąb studni. Nie mogłem oderwać wzroku. Czułem, że wszystkie myśli kapią z mojej głowy wprost w tę ciemność. Wydawało mi się, że słyszę ciche pluśnięcia.

– Zejdź tam i się przekonaj – powiedział Pan, przerywając milczenie. – To chyba najprostszy sposób.

Pan ma racje. W tym szaleństwie jest jakaś metoda. Najpewniej nic tam nie znajdę, ale przynajmniej będę mógł stąd odjechać.

– Skołuj mi linę i jakąś latarkę. Zobaczę, czy może tam ukrywają się ci wszyscy Rzymianie.

– Jesteś dziwny…

Przed zejściem do studni ubrałem się w to, w czym przyjechałem. Było cieplej niż wczoraj, ale mimo to zdecydowałem się założyć kurtkę jeansową – na dnie może być zimno. Pan obwiązał drzewo żółtą, elastyczną liną, a resztę wrzucił do dziury. Przez chwilę nasłuchiwaliśmy uderzenia, lecz niczego nie było słychać. Żadnego tępego uderzenia czy plusku wody.

– Z tego, co wiem, to jest typowa studnia o typowej głębokości – uprzedził mnie Pan. – Wiem, że woda tam jest, a podłoże jest skaliste, podobnie jak reszta tej góry.

„Typowa studnia” – takie zapewnienia mnie nie uspokajały, szczególnie gdy wypowiadał je chłopak, który wieczorami śpi między kozami. Jedyne, co mi zostało, to zejść w głąb studni i się przekonać.         

Powoli odpychałem się od wilgotnych kamieni. Szorstka lina drażniła moje ręce. Zaczynało się robić coraz ciemniej, więc włączyłem mini latarkę, którą Pan znalazł w szafce starego Włocha. Generowała na tyle światła, bym widział, czego dotykam i po czym ślizgają się moje buty. Coraz mocniej czułem dziwny zapach studni. Stawał się o wiele silniejszy, co oznaczało, że zbliżałem się do dna. Ku mojemu zdziwieniu, do niedawna wilgotne ściany studni stały się suche, a nawet szorstkie. Czułem się, jakbym wchodził do starego komina z czerwonej cegły, w którym niegdyś wypalali coś bardzo śmierdzącego.

Poczułem ból. Zaczął się w śródstopiu i prześlizgnął aż do pachwiny. Jakby długi robak zaczął się rzucać pomiędzy mięśniami. Puściłem linę. Nagle zrobiło mi się strasznie gorąco. Znalazłem się na podłodze oślepiony własną latarką. Tak się złożyło, że wylądowała tuż przy moim prawym oku. Wolałem nie wykonywać gwałtownych ruchów. Noga nadal przeżywała jakieś wewnętrzne walki. Powoli pomacałem dno studni. Było niezwykle gładkie. Gdzieniegdzie wyczuwałem lekkie rysy, które kończyły się chropowatymi plamami o okrągłych kształtach. Faktura przypominała blat stołu w domu starego Włocha. Wziąłem latarkę i poświęciłem dookoła. Jasnobrązowe deski rozpościerały się po całej szerokości dna studni. Każda z nich zakończona była czarnymi trójkątami, tworząc nietypową mozaikę. Instynktownie powąchałem podłogę. Tutaj zapach był najsilniejszy. Próbowałem zdjąć but, lecz nagle targnął mną mocny ból. Z podeszwy wystawał wypolerowany słup drewna zakończony różowym tworzywem. Przypatrzyłem się uważnie i udało mi się rozczytać malutki napis “BIC”. To był nienaturalnie duży ołówek, istny król piórnika. Dziwnie wyglądająca podłoga była stworzona ze sprasowanych ołówków. Nie czułem strachu. Ciało przyzwyczaiło się do bólu, a ja do dziwności mojego położenia. Ku mojemu zdziwieniu, było tu niezwykle ciepło, trochę duszno. Zapach ołówków wsiąkał w moją skórę i włosy. Osiadał na płucach, tworząc przyjemny kocyk dla setek żyłek, które oblepiały moje organy. Czyli tak ołówek czuje się w piórniku – pomyślałem. Zamknąłem oczy. Wydawało mi się, że z mojej nogi wypływają najróżniejsze odgłosy. Gdy poruszyłem dużym palcem u nogi, usłyszałem coś na podobieństwo szurania krzesłem, a za nim rozbrzmiał pojedynczy śmiech zagłuszany smarkaniem nosa. Dalej był sen pod zamkniętym suwakiem.

Nie wiem, ile tak leżałem. Pamiętam tylko, co mnie obudziło. Znajomy zapach. On chwycił mnie za gardło i zaciągnął do drugiego końca studni. Po omacku naciskałem na popękane ściany, a one mi ustępowały. Brnąłem przed siebie, aż poczułem, że moje kolana stały się lepkie od krwi. Rozpychałem się, szukając źródła zapachu. Wtedy znowu spadałem. Dźwięki chochli, słońca wpadającego przez falbankę. Dalej ryk silnika budżetowego auta, trzask i powolne pikanie kierunkowskazu. Chyba usłyszałem kozie dzwonki, może między nimi skryło się powolne ziewanie Pana?

Podali mi rosół. Nie byłem głodny. Wodziłem wzrokiem po drewnianych guzikach strażnika granicznego. Mówił w jakimś dziwnym języku, którego nie rozumiałem. Podobno znaleźli mnie pod jakimś drzewem. Za oknem padał śnieg.

Piotr Jurczyński – ur. 2002 – studiuje, pisze, paple w Radio Kampus. Publikował w “Wydawnictwie J”, “Helikopterze”, “Trytytce”, “Kontencie”, wyróżniony w konkursie “Nowy dokument tekstowy”. Codziennie pije herbatę.
 
szymon eda hernik – obecnie mieszka w brukseli, jeste po studiach graficznych na KABK w Hadze. Jeste częścią dua/studia artystyczno graficznego isz szi i temu się obecnie najbardziej poświęca —budowaniu czegoś swojego, działaniu na granicach sztuki, grafiki, pisania (piszą wspólnie newsletter branches). @isz_szi_studio