Piotr Dardziński – opowiadanie

Ilustrował: Konrad Rószkowski

Piotr Dardziński - opowiadanie

 

PUNK`S NOT DEAD

1

Na początku, rok, dwa po śmierci, kilka razy do mnie wracał. Jakby gdzieś wyjechał: do wujka z Władysławowa albo na odwyk. Dzwonił stamtąd. W tle słychać było śmiech kuzynów, czasem mewy, sygnał karetki. Rozmawialiśmy trochę o niczym. Złowione ryby; nowy film ze Stathamem; kto znany pojawił się na oddziale; kolejne krzyże, które tata z nudów zaplatał z wężyków od kroplówek… Tak rozmawiasz z kimś, kogo masz na co dzień; kto za kilka dni, góra miesiąc, wróci. Strzępy myśli, urwane słowa, płaskie i bez echa – więcej uwagi w danym momencie poświęcasz żółtej koparce za oknem, która dziobie ziemię i przesypuje ją pod czyjś balkon. Dialogi, monologi, gdzie każdy myśli o swoim i nie musisz niczego ocalać. Nawet nie pocą ci się dłonie, przecież niedługo wróci.

Ale po przebudzeniu świat nie był już dla mnie taki łaskawy. Robił mnie ontologicznie w bambuko. Jak to przed chwilą był i już nie ma? To pytanie zatykało mnie, nie mogłem złapać powietrza. Miotałem się w tym nowym świecie bez ojca jak ryba bez wody, w dodatku wypluta na brzeg. Zostawmy go, to tylko Płotka, zawodził dyszkantem z resztek snu anielski chór. W dodatku Płotka Półsierotka (Rutilus Chuius).

W tych snach często stałem na krawędzi piekła i plułem w otchłań, nie bojąc się, że tam wpadnę. Podchodzili inni synowie, tak samo przegrani na starcie chłopcy jak ja i pluli wraz ze mną. Nie było całej tej maszkarady: demonów grających na lutni, pięknej kobiety gryzionej przez potępieńcze owady i prowadzonej przez smoka do ognistego burdelu. Brak dziwnych detali, które napędzają oniryczną narrację, może brał się stąd, że muzyka dla Boscha była źródłem grzechu, a w moim inferno tata szedł na próbę kapeli. Ostatnie, co udało mi się zobaczyć, to wąskie plecy jego skórzanej kurtki, na której miał napisane NEOSPASMINA i wetknięte w tylną kieszeń spodni pałki do perkusji. Pałki kiwały się na boki, jakby machały mi na pożegnanie, a tata szedł dalej i potykał się o własną samotność.

2

Drewniane ławki pod blokiem. Trzy, po jednej na klatkę. Zielone, z łuszczącą się farbą i wystającymi nitami. Do południa były wykorzystywane przez bezrobotnych, emerytów i samotne matki. Kiedy ich mijałem, miałem poczucie, że przemierzam jakieś bagno smutku – smutku dorosłego i bezapelacyjnego. Egzystencjalny muł – coś takiego właśnie musiało wciągać również mojego ojca.

Sobotni pejzaż uzupełniali wychyleni z okien sąsiedzi. Z parteru, pierwszego, czasem drugiego piętra, od brzucha w górę, na swój sposób uczestniczyli w tym siedzeniu pod blokiem. Przedpołudniowy, małomiasteczkowy stan. Z końca poprzedniego akapitu. W cieniu wielkich narracji.

Kto mógł, uciekał w ciekawsze światy. Ławki jak barki, niosły uciekinierów po wodach: do pełnych rodzin, etatów, nowych osiedli za mostem, z dużymi balkonami i nowopowstałym Lidlem. Odważniejsi brali azymut na Olsztyn albo Gdańsk, do kończących studia synów i córek. Mało kto kierował się na wschód. Jeśli chodzi o perspektywę rozwoju małych miasteczek, to wszyscy mieli jasność. Odchylali głowę do tyłu, udając drzemkę, reszta nie przymykała oczu (tu i teraz!), choć i tak zdradzał ich grymas twarzy. „Podróżowano” na pałę, bez mapy czy przewodnika. Bez uściślających pytań, które sobie w tej chwili stawiam.

A może nie mógł inaczej?

Nie chciał żyć czy nie chciał żyć tak, jak do tej pory?

Znalazł odpowiedzi czy nie?

Gdyby przyjechał tu razem z nami i mamą, nie leżałby teraz oszczany gdzieś pod śmietnikiem, przy drodze do szkoły lub na którejś z tych ławek?

3

Biją go chłopaki ze szkoły, bo nie ma taty. Trzeba było go lepiej pilnować, tak tłumaczą swój gniew. Są młodsi od niego o rok, niektórzy o dwa, ale biją mocno, wyćwiczone w złu skurwysyny! Nie mówi nikomu, zaciska zęby i pięści. Płacze, jak nikt nie patrzy. Oni są z siódmej, z szóstej klasy, on z ósmej. Wraca po lekcjach inną drogą, ale i tak zawsze go gdzieś przyuważą.

Najpierw jest gwizd i nawoływania – głos krwi. Dalej nie słucha. Raz gonią, aż na bloki za Spółdzielnią. Wbiega do jednego z nich. Gna po schodach jak głupi. „Łyżwę mam na bucie, czuję w sercu kłucie, to tak w dużym skrócie…”. Śpiewa kawałek, który powstanie dopiero trzydzieści lat później, ale może, bo kończą się piętra i dobra passa. Przed nim już tylko drabinka i dach. Na szczęście otwarty.

Złaź, ochujałeś, krzyczy jeden z nich. Ale krzyczy tylko, żaden dalej nie idzie. Złaź, chcesz dołączyć do tatusia… Śmieją się, ale już tylko niektórzy i bez przekonania, jak w żartach o niepełnosprawnych. Dostaniesz tylko wpierdol i sobie pójdziemy, zapewnia pryszczaty Marcin-ministrant. Jego słowa dają gwarancję, której nie czuł od dawna. Metr dzieli go od krawędzi dachu... Sto centymetrów i trzy sekundy wolności… Liczę do dziesięciu, krzyczy przydupas księdza. Jak nie zejdziesz, to dajesz nam kasę! Logika nie jest mocną stroną jego oprawców. Nie wiem, wyciągnij matce z portfela, coś wymyślisz… Ale wpierdol i tak zaliczysz. Wybieraj. Jeden, dwa, trzyyy, czteryyyy… Wybiera. Samobójcy maszerują do piekła, ale nie wiadomo przecież, co się dzieje przez te dwie, trzy sekundy, jak lecisz głową w dół. Sie-dem… Ooo-siem… Zastanawia się, dlaczego wydłużają liczenie. Dzieee-więć… Już się posrałeś, Breit? Patrzy w dół, na nich. Są jak małe drgające kropki. A może to nie kropki, tylko rozpryskujące się kropelki gówna? Dziesięć! Buuum! (…) Pizdą jesteś i pizdą zawsze będziesz, obsraną… Nawet po tamtej stronie!

Przestają go bić, kiedy zaczyna grać na perkusji w punkowym zespole. No dziwak, kurwa, mówią, dając po ostatnim kopie.

4

Siedzimy z Benym nad rzeką i kończymy pierwsze wino. Czarne skóry obok nas, jak czujne psy. Na mojej świeżo namalowane hasło: No Future. Zastanawiam się, jak dobrze poznał je tata.

Ostatnie dni sierpnia naelektryzowane są marzeniami o własnym zespole. Z każdym kolejnym łykiem coraz trudniej jest nam się od nich oderwać. Kapela oczywiście ma być punkowa, bo tego słuchamy. Conflict, Hiatus, Doom, choć zdarza nam się puścić The Exploited, ale nie chwalimy się tym, wiadomo. Z polskich Apatia, Homomilitia i cała crustowa scena ze wschodniej ściany: Anti Hostiliti, Klon, Sanctus Juda i oczywiście Złodzieje Rowerów.

Kiedy rozchodzimy się do domów, ja już jestem na pierwszym koncercie w Piskim Domu Kultury. Po gigu zagaduje mnie dziewczyna z Orzysza, która robi zina – chodzę z nią tak do świąt. Na wiosnę nagrywamy demo z siedmioma kawałkami i wysyłamy kasetę do Jarocina. Z tyłu zeszytów rozpisuję kolejność grania numerów i koncertowe trasy. Na razie nic nie mówię Benemu o ojcu (że też grał). Rzucam pustą butelką w stronę mostu i proponuję nazwę dla naszego zespołu.

Łódź, 10 września 2022

Piotr Dardziński – rocznik 1976. Pochodzi z Pisza, mieszka na łódzkich Bałutach. Absolwent filozofii i teologii. Pracuje jako nauczyciel i trener kreatywności. Przez wiele lat był perkusistą w zespołach reggae, dlatego w prozie zawsze szuka dobrego rytmu opowieści. Przede wszystkim jednak jest rozsmakowanym w niszy literackiej czytelnikiem. W 2021 roku ukazały się: jego debiutancka książka Trucizny, która była pokłosiem nagrody głównej w kategorii epika w ramach III edycji Ogólnopolskiego Konkursu na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy” oraz opowiadanie Ludwik – Fabularie nr 2 (26) 2021.

Konrad Rószkowski – projektant graficzny z Gdańska, gdzie również prowadzi studio graficzne ROCHE. W projektowaniu uwielbia pracować z czernią, minimalizmem i typografią, zaś przy ilustracjach stara się działać abstrakcyjnie, a czasami wręcz mrocznie. Gdy znajduje wolną chwilę, patrzy w gwiazdy i marzy, by ruszyć w kosmos.