Paulina Witek-Młynarska – dwa opowiadania

Ilustrowała: Agata Siek

Paulina Witek-Młynarska – dwa opowiadania

Kundel

Pan Ojciec uderzył mnie trzydzieści jeden razy. Po raz pierwszy policzyłem każde machnięcie pejczem. Byłem z siebie dumny. Dotąd wyłączałem się przy trzynastym. Zaciskałem rytmicznie pośladki przed każdym spotkaniem z plecioną skórą i wpadałem trans. Pan Ojciec bił zawsze w tym samym tempie. Dbał o to, by pręgi były symetryczne i głębokie.

Współczuję tym, dla których rodzice są raz pobłażliwi, a raz surowi. Biedacy nigdy nie wiedzą, na czym stoją. Ja przynajmniej wiedziałem. Jak zegar w kuchni wybije szóstą, matka zabierze się do robienia kolacji, a Pan Ojciec zaprosi mnie do gabinetu. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, od kiedy stało się to wieczornym rytuałem. Zakładam, że odkąd moje ciało wzmocniło się na tyle, by przetrawić codzienną porcję Jego uwagi. Nie pamiętam też, żebym kiedykolwiek płakał i chował się przed Panem Ojcem. Po prostu czekałem przy stole w kuchni, obserwując w ciszy wskazówki zegara. Zawsze po naszych sesjach rozsiadał się w fotelu w salonie, palił fajkę i przeglądał popołudniową gazetę, narzekając głośno na inercję władzy. On, cesarski urzędnik, który do wszystkiego doszedł sam, brzydził się tym bałaganem. Wiedział też, że sam wszystkiego nie posprząta. Na szczęście miał mnie. Powtarzał, że wyjdzie mi to wszystko na dobre. Miał rację.

Dziś myślę, że powinienem być mu wdzięczny. Oswoił mnie z hańbą i cierpieniem. Nauczył mnie bezwzględności. Im byłem starszy, tym było mi łatwiej.

Kiedy umarł, poczułem pustkę. Ale tylko na chwilę. Szybko zrozumiałem, że muszę znaleźć nowego wroga. Matka nie dawała sobie rady. Gdy próbowała przywołać mnie do porządku, wskazując palcem na kolekcję fajek Pana Ojca, wciąż stojącą na honorowym miejscu w salonie, stawała się jeszcze bardziej żałosna. Ale to dla mnie było za mało, żeby ją znienawidzić. Chociaż powody miałem. Nigdy nie kiwnęła palcem, żeby mi pomóc. Wybaczyć i zapomnieć – powtarzała podczas opatrywania świeżych ran. Niektóre pręgi nie chciały się goić. Ostatni strup odpadł, gdy skończyłem 13 lat.

Matka miała kiedyś trójkę dzieci. Wszystkie zmarły na dyfteryt w ciągu miesiąca. Najmłodsze miało 3 dni. Rok później urodziłem się ja. Z jej piersi wyssałem tylko żałobę. I odrazę do Pana Ojca, który nigdy nie przestał jej zapładniać. To od niej też nauczyłem się nad sobą nie użalać. Tylko cierpienie w ciszy uszlachetnia.

Kiedy chowała kolejne dziecko – mojego młodszego brata – nie uroniła łzy. Pamiętam za to dobrze, że ja płakałem. Znów byłem najsłabszą istotą w domu.

To się zmieniło, kiedy Pan Ojciec uderzył mnie dokładnie 31 razy. Liczyłem w myśli, oddech miałem wyrównany, rozkoszowałem się każdym ciosem. Bił trochę mocniej. Tego dnia dowiedział się, że znów pyskowałem nauczycielom. Po powrocie z pracy – jak zwykle – pstryknął na mnie palcami, żeby zapytać, co w szkole. Poczułem niemal podniecenie. Znów będzie rozczarowany, że nie interesują mnie brednie o bólu istnienia, bohaterskich czynach ciemiężców i drobinkach materii, których nie widać. Niecierpliwie czekałem na wieczór, by udowodnić sobie, ile jestem wart. Od tego dnia to on w naszym układzie był słabeuszem.

Pan Ojciec zawsze, gdy chciał wezwać mnie do siebie, strzelał palcami. Nigdy nie zawołał mnie po imieniu. Pstrykał, jak na psa. A przecież sam był brudnym kundlem. Babka rozsunęła uda przed starym bogaczem, u którego sprzątała. Potem udawała, że nic się nie stało. Nigdy nie była matką. Rodzina próbowała wyciszyć skandal, ale ludzie zawsze będą gadać.

Dzień, w którym zmyłem z siebie hańbę, nastąpił wiele lat później. Pancerne wozy jeździły w kółko tak długo, aż cmentarz zaczął przypominać rozorane pole przed siewem. Grobów babki i Pana Ojca już nie było. Marmurowe płyty z kłamliwymi epitafiami kazałem roztrzaskać w drobny pył.

Wtedy byłem już jedynym, którego należało słuchać. Ja, pomiot mieszańca, perfekcyjnie potrafiłem wytropić wszystkie kundle świata. Jeśli chce się zbudować nowy ład, tylko radykalne działania mają sens. Masy nie chcą półśrodków, gardzą słabeuszami. To ja jako pierwszy wyniosłem nienawiść do rangi cnoty. Wiem, że historia mnie doceni. Przez sto pokoleń nikt nie był tak skuteczny.

Moje dzieło nie jest jeszcze skończone i nie wiem, czy uda mi się zrealizować plan. W głowie odgrywam setki scenariuszy wydarzeń, których świadkiem stanę się już wkrótce. Nie boję się, czekam z niecierpliwością i podnieceniem. Wiem, że będę dumny i spokojny. Tylko czasami budzę się w nocy, w przepoconej pościeli, w zimnej i obleśnej norze, zupełnie niegodnej tak wielkiego człowieka jak ja. Nade mną deszcz bomb. W rogu pokoju stoi Pan Ojciec i patrzy się na mnie. Z trudem uspokajam oddech. W pośladkach czuję znajome pulsowanie, które rozlewa się po całym ciele.

Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście…

Trzynaście.
Trzynaście.
Trzynaście.
Trzynaście. 
Trzynaście.
Trzynaście.
Trzynaście.
Trzynaście. 
Trzynaście.
Trzynaście.
Trzynaście.
Trzynaście. 
Trzynaście.

Trzy siostry

Patrzyła się na okrągły skrawek nieba i nie mogła powstrzymać ekscytacji.

–  Zaraz wpadnie, zaraz się pojawi – krzyknęła głośniej niż zwykle w tej sytuacji, bo wiedziała, że On sprawi, że nic nie będzie takie samo.

– Czym się podniecasz, nie pierwszy i nie ostatni. Zawsze kończą tak samo – Przeszłość przeciągnęła się leniwie na swoim posłaniu i demonstracyjnie ziewnęła.

– Właśnie że nie, ten będzie inny – Przyszłość tupnęła nogą tak mocno, że pył na dnie zawirował jakby ruszony podmuchem wiatru. Ale na dnie studni wiatru nie było. Był bezkres czasu, którego kazał pilnować im Ojciec. Tak jak cały Wszechświat drżały przed jego majestatem, więc nauczyły się wszystkie przejawy człowieczeństwa chować bardzo głęboko w duszy. Stworzył je na wzór ludzi, z krwi i boskiego pyłu, bo ludziom miały służyć. Ale w swojej nieskończonej mądrości nie przewidział, że narodzą się w nich także emocje, popędy i nierealne marzenia.

– Cicho! Słyszę bębny. Zaczyna się – Teraźniejszość, która jak zwykle bawiła się swoimi włosami, wyprostowała się gwałtownie i spojrzała w górę.

Okrągły skrawek nieba na chwilę zniknął, potem na jego tle pojawiła się ludzka postać, która z każdą sekundą stawała się coraz większa. Spadał w jednostajnym tempie, z twarzą wykrzywioną przerażeniem i otwartymi ustami, którymi łapczywie połykał powietrze. Im bliżej dna, tym było mniej tlenu. Siostry potrzebowały do życia tylko jego niewielką ilość. W za dużych dawkach mógłby je zabić. Ojciec to dobrze wymyślił – wiedział, że wyjście na powierzchnię oznaczałoby dla nich śmierć.

Zatrzymał się tuż nad dnem studni. Przyszłość podbiegła do niego, delikatnie przewróciła na plecy i położyła na ziemi. Zamrugał oczami.

– Czekałam na Ciebie – powiedziała i próbowała go pocałować, ale zaczął się wyrywać, więc ugryzła go w usta.

Wtedy obudził się zlany potem.

Paulina Witek-Młynarska – dziennikarka i dokumentalistka. Ostatnie kilkanaście lat przepracowała w redakcjach największych polskich telewizji, ale zdecydowanie najbardziej lubi opowiadać historie po swojemu. Finalistka Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina w 2017 roku, a także finalistka konkursu na Wiersz Doraźny 2018, organizowanego przez Biuro Literackie. Tworzy wiersze i prozę, od niedawna występuje na slamach i pracuję nad pierwszą książką.

Agata Siek – absolwentka Pracowni Multimedialnej Kreacji Artystycznej na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Jej prace związane są z procesem filozoficznych poszukiwań, odkrywania tożsamości i odnoszenia kruchości bytu do natury. Posługuje się zestawieniami intermedialnymi – łączy działania manualne z interaktywnymi, które finalnie kształtuje za pomocą technologii. Tworzy obrazy, ilustracje, wiersze, a także działa w obszarze wideo, performance i sztuki multimedialnej.