Patrycja Sikora – pięć wierszy
przeciąg
wyszliśmy za późno. zdążył mi się zrobić
przeciąg w relacji pozamałżeńskiej. wciąż opowiadasz
o dziewczynce, którą podobno urodziła drukarka.
to treści żołądkowe wyjątkowo kwaśne, kiszone cytryny
narysowałeś sobie w Paincie, wyplułeś pestki
z wczorajszych wyobrażeń o byciu dobrym ojcem
albo wujkiem, który skacze: w dal, czasem w bok.
miało być cesarskie z weselnej fotobudki, klisza pękła jednak
jeszcze w łonie matki. dziś wklejasz tylko znaczki,
polecasz mi ten z figurką grubego Buddy z nadciśnieniem
albo chorą tarczycą.
mówisz, że poczta nie zawodzi tylko w twoich klaserach,
reszta nie ma już żadnego znaczenia.
czasem rozmawiamy już tylko o tym,
jak założyć rodzinę z kaloryferem, a ja
bawię się świetnie i krzyczę: nie przeszkadzaj mi
bo tańczę.
wołanie z pustych mieszkań
i co z tego, że nie chodzisz w czerwonych sukienkach,
nie jesteś wegetarianką, obcą komuś matką, feministką
i koleżanką Biedronia.
nie pierzesz w 40 stopniach, biegasz tylko po czarnej ziemi,
na której słońce spaliło małże. piszesz wiersze,
których ci zazdroszczę i śpiewasz, że w ciemnych lasach
zwykle gubi się miłość, rozsypują słowa na duktach
pustych tylko z pozoru, bo przecież
na ten dramat patrzą młode zwierzęta.
i co z tego, że jestem przy tobie
skorupą ślimaka, opuszczonym domem
z wybitymi oknami gdzieś w Missouri:
ktoś zostawił na stole chyba rosół, chyba nawet
byłaś to ty.
i co z tego, że bywa różnie, kiedy i tak jest pięknie, bo
kruszone szkło z twoich ust wstawiono w okna przyczep.
weekendowy bilet na tramwaj, który mylę z rocznym
karnetem na basen. duszę się chlorem i gryzę wargi,
bo boję się, że ktoś nas tylko naszkicował
ołówkiem 6H: cienka niebieska linia ―
inżynierowie bez kasków już się poddali.
i co z tego, że zdarza nam się fight club:
na gołe pięści walczymy zazwyczaj w środku tygodnia ―
to dobra pora na złe rzeczy, na przykład na umieranie
albo kazirodztwo.
i co z tego, że do domu wpadł nam grad,
skoro korniki wciąż grają w berka, a drewno jest żywe.
bierzemy trzy głębokie wdechy, po cichu liżę ci skroń
i nie pamiętam, że było jakieś trzęsienie ziemi.
paragraf
wsiadłyśmy do starego audi przy rynku
kierowca wciąż wierzył w służbę bezpieczeństwa
pod nosem pływały nam kijanki w zalewie z grubej soli.
pomyślałam: „co ty robisz ze swoim życiem?”
nieśmiało kiwnęłam głową z uznaniem.
powiedziałaś: „znowu o nas piszą. artykuł osiemnasty, zobacz”
i patrzę, koran to przy tym suchy żart prowadzącego.
grają z nami w klasy, bajki tracą morał, program telewizyjny w czarno-białych odbiornikach
szkoda, że veto jest bronią słabych.
gdzieś na brzegu wieloryb wymiotuje słoikiem po kimchi,
wyborowi strzelcy śnią amerykański sen, a w stolicy wypisują lukrem nagrobki.
odbija mi się mój kraj
sprawdzę pogodę na jutro.
statystyki mówią, że idziemy donikąd
gdyby tak umrzeć głośno i z rozmachem rozsypać się
pod zrogowaciałym naskórkiem pięt
wszystkich ojców i braci, matek i sióstr, co nigdy nie płaczą,
bo już dawno temu zabrali im prawo, by być jakimś
człowiekiem, zamienić się w popiół
i parzyć im stopy. do urny wrzucić już dawno
nieważny głos.
gdyby tak z bólu krzyczeć, czym jest miłość i dlaczego
drapie w gardło, powoduje niestrawność, anginę.
baby don’t hurt me no more. kilogram gwoździ
wbijać w czoło i kciuki, mieć zawał ―
jeden lub dwa ― i przeżyć, bo już dawno
odrobiliśmy lekcje. pierwsza miłość się zdarza
przecież bardzo często ― możesz napisać sobie zwolnienie na dziś.
gdyby tak wiedzieć, że wszyscy kłamią:
kłamią o rzekach i lasach, kłamią o polakach,
kłamią o dziewczynce, która boi się cyrku,
kłamią o tym, że żyjemy, że szablą odbijemy.
kłamią, że wierzą w siebie i dietę dr Dąbrowskiej,
kłamią przyjemne dla ucha opowieści,
kłamią według statystyk.
jak tak dalej pójdzie,
wszyscy pójdziemy donikąd.
odcinek piąty
hej, dziewczyno! nie patrz na misia:
zobacz, wciąż mam te pręgi, co mi je kładłaś na plecach w zimną, niebieską noc. chyba róż
i fiolet ― świąteczne łańcuchy z bibuły do klas. jak papierem ściernym po surowym
drewnie, przez sam środek; palec serdeczny wskazywał północ dłoniom, co jak dłuto
Fidiasza. ryłaś mi wyłączność pod łopatką, zgarniałaś otwarty bilet na ciało do ciała
bez wilczych przypadków, czarnych jagód:
tylko lędźwie i krzyż, od tygodnia w trawie. w kawałkach mięsa napięcie i skurcz. chwilami
bywasz też czterolatką na trójkołowym rowerku: ostrożnie przy krawędzi, na granicy bólu,
dzwonisz, że uwaga: niewinność. obie ją wyśmiewamy. chodź. popraw mi fakturę skóry. złam
paznokcie na kręgosłupie.
Patrycja Sikora – urodzona w Wieruszowie w 1989 roku. Poetka, autorka prozy poetyckiej i reportaży. Finalistka projektu Biura Literackiego Połów 2018 oraz slamów poetyckich. Publikowała w magazynie „Kontent”. Zawodowo zajmuje się content marketingiem. Mieszka w Poznaniu.
Ilustrację wykonała:
Marja Cielecka– studentka trzeciego roku School of Form. Ilustruje między innymi niezależne pisma internetowe oraz stylizuje sesje fotograficzne. Uczy się robić animacje i klipy video. Trochę tatuuje i dużo jeździ na rowerze. Instagram: @marjacielecka