Oskar Czapiewski – opowiadanie

Ilustrował: Łukasz Pyrka

Oskar Czapiewski – opowiadanie

Willkommen in Deutschland. Anrufe,
SMS, MMS nach Polen und Abrechnungen,
genau wie in Polen, in andere Netze.
Person ab Nr. 112 keine Gebühr.
Ihr GB-Limit in der EU beträgt 04,40 GB.
In Übereinstimmung mit der Politik (…)

Wiadomość od operatora Vadafone,
gdy przekraczasz granicę

Majne riwenż                                                                            

Kacper wypuścił z ust strużkę dymu. Unosiła się nad nami zaskakująco długo, zachowując wyraźny kształt i szarobrunatny kolor. Gwiazdy, jedna ze spreewaldzkich arterii, płynąca dwa metry przed nami w kierunku wschodu i ja, Kacper oraz Kuba. Kuba pracuje tu od dwóch miesięcy jako pomoc kuchenna. Był dwudziestotrzyletnim studentem lotnictwa i budowy maszyn, którego pasjonują silniki odrzutowe, a w szczególności – jak lubi dodawać – turbowentylatorowe. Dawał nam właśnie wykład na temat konstrukcji Boeinga. Zapewne podobnie, choć może nie tak rezolutnie, referował go jednemu z profesorów jego politechniki podczas ostatnich egzaminów, zanim pojechał na saksy pod Berlin.

– Przeraża mnie to – zaczął mówić zwijając w rękach kartonowy filterek – przeraża mnie, że w tej chwili mógłbym wszystko, a dzień w dzień kroję warzywa, ubijam kotlety, wysłuchuję tego pierdolenia Marzeny na kuchni albo kłócę się z Larsem. Mógłbym w tym czasie pojechać do Tybetu i zostać mnichem. Mógłbym nasrać na dywan przed recepcją Seinerzeitu (kurort, w którym pracujemy) i na drugi dzień złożyć wypowiedzenie. Wczoraj dostałem wypłatę, stając się przy tym jednym z najlepiej zarabiających Polaków. Przynajmniej na ten miesiąc. Na polskie to prawie czternaście tysięcy. Mógłbym z nimi wyjechać gdziekolwiek, kupić Berlingo czy Volkswagena T1, zjechać pół Europy i spokojnie wrócić na studia w październiku. Mógłbym robić wszystko, a czwarty dzień z rzędu palę, kurwa, zioło nad jakąś śmieszną rzeką na tym zadupiu. Mam dość – dodał, wymachując rękami tak, jakby miał zaraz odfrunąć.

W międzyczasie wyciągnął bibułki i zaczął zwijać kolejny filterek. Ten pierwszy ledwo przepuszczał powietrze, więc wrzucił go wprost do rzeki, których w ogóle w tym regionie było całkiem sporo. Polacy i Ukraińcy często wrzucali do niej kiepy, bo płynęła zaraz obok palarni. Ktoś zauważył kiedyś na mapie obok recepcji, że Niemcy nazywają ją Keipnitzschfluss. Komuś „keipnitzsch” skojarzyło się z kiepem, niedługo później pracownicy Seinerzeitu kiepy palone nad rzeką, zaczęli nazywać kajpami, od jej nazwy. Ich zdaniem tam smakowały znacznie lepiej niż gdziekolwiek indziej. W końcu zastępca kierownika zmiany, jedyny niepalący tutaj Polak, opieprzył Kubę, że za długo siedzi nad tą „kiepnicą”. Niedługo później już wszyscy mówiliśmy tak na rzekę. Swoje własne narzecze mieli zresztą też Niemcy, przez co nazwę wioski, w której pracowaliśmy też wymawiali inaczej, jakbyśmy żyli w dwóch różnych miejscach.

– Pieniądze zawsze się przydadzą, a na wakacje jeszcze sobie pojedziesz… – powiedział po chwili Kacper spokojnym tonem. W zasadzie to on uchodził za najrozsądniejszego z naszej małej grupy. Jako jedyny z nas pracował w Seinerzeicie na stałe, na umowie na czas nieokreślony. Na początku biegał po sali z talerzami jak ja. Jednak po dwóch latach zrobili mu szkolenie z przygotowania deserów i od tej pory wszyscy z nas mogli jeść beerengrütze i mrożone jogurty za darmo, gdy szef kuchni odbywał przerwę. Dzięki niemu wielu z nas oszczędzało kilka euro tygodniowo. Co ważne, nie musieliśmy też dłużej pytać o desery Torstena, który jeśli już coś dla nas robił, to bardzo opieszale, każąc potem jeszcze zapłacić za to trzy euro – standardową opłatę pracowniczą za posiłek. Tak Kacper zjednał sobie naszą sympatię.

– Pewnie, że pojadę – wypuścił kolejną strużkę dymu, gdy ta poprzednia wreszcie zupełnie rozpuściła się w powietrzu – do Płocka na Audioriver i to za tydzień. Wszystko już zaplanowałem. Rozmawiałem nawet z Larsem, coś tam gadał, że mamy w tym tygodniu obsłużyć duże wesele, ale raczej się zgodzi. Powiem mu, że kuzyn się żeni. Dlaczego ich wesela mają być ważniejsze niż nasze? Potem może pojadę jeszcze na jakieś wakacje. Ściągnąłem apkę wyszukującą najtańsze loty. Jest tego sporo: Mediolan, Sycylia, Rzym, Malta, Stambuł…
– To co przeżywasz? – spytałem jeszcze trochę rozbawiony jego ekscesami, lecz jednocześnie podirytowany marudzeniem.

– Bo muszę wytrzymać tu jeszcze ten zasrany tydzień. A tu każdy dzień wygląda tak samo. Jutro zacznę od nowa: ubijanie kotletów, rzodkiewka, lachs, sałatki, rippchen, Marzena, cebula, gurkensuppe, Lars, obieranie ziemniaków; i tak przez sześć dni – zamyślił się i spojrzał w stronę miejsca, gdzie dwa ramiona rzeki rozdzielają się w różnych kierunkach. – Potem tylko kłótnia z Larsem i bajlando – dodał od niechcenia, jakby chciał sam siebie przekonać do tych słów.

– Co jest z Marzeną nie tak? – spytał Kacper.
– Ostatnio kazała mi przetłumaczyć, że Hitler jest dobry, bo tych wszystkich parchów powybijał. Hitler gut, Hitler gut powtarzała, patrząc na Larsa, który stracił wtedy na moment całą swoją rezolutność szefa kuchni.

Wszyscy zaczęliśmy się śmiać, by chwile później nagle spoważnieć, zastanawiając się, czy wypada. Niby znaliśmy się dobrze, ale nie tak dobrze, by szafować humorem takiego kalibru. Spojrzeliśmy na rzekę. Odbijała się od niej któraś z konstelacji, nigdy nie nauczyłem się przywoływać ich nazw. To i tak by mi się teraz nie przydało. Myślałbym, że bryluję wiedzą, podczas gdy oni wzięliby mnie za pedała. Aquila, Antilia czy Andromeda; Baran, Centaur czy Byk. Wszyscy byliśmy w tym samym gnoju. Każdy z nas musiał jutro rano wstać ze świadomością, że zrobi coś, co w najmniejszym stopniu by go nie obchodziło, gdyby nie dostawał za to wypłaty w euro. Mogliśmy ocierać sobie łzy tymi pieniędzmi, mogliśmy sukcesywnie wpłacać je na lokatę z korzystnym procentem, podczas gdy menadżerowie banków obracaliby tymi pieniędzmi, robiąc kompulsywnymi ruchami myszką zdecydowane transakcje. Wydając komendy maszynie: „kup” lub „sprzedaj”; robiąc pieniądze na spekulacjach, jakichś czarach, za które mogą później psuć nam widok na niebo swoimi prywatnymi czarterami. Tak, że później nie wiemy już, czy w ogóle warto wiedzieć, gdzie jest ta droga mleczna, łuk Rysia czy gwiazdozbiór Oriona.

Może po jakimś czasie moglibyśmy kupić mikroskopijny skrawek bitcoina, jakiś okruszek. Jest mnóstwo sposobów na pozbywanie się pieniędzy, znacznie więcej niż metod na ich zarabianie. Wiedziałem, że Kacper jutro nie napluje Larsowi w twarz i nie pokaże Marzenie dupy, odmaszerowując w kierunku drzwi. Nie rzuci przy tym siarczystym kurwa czy syczącym sheiße. Jutro rano wstanie, wyłączy budzik, nastawi go na pół godziny przed pracą, potem umyje się w dziesięć minut i kolejne dwadzieścia poświęci na przejście z jednej połowy Mälpzig na drugą. Posłucha przy tym UVB i nowego Pfirtera, bo lubi techno, a jednostajny rytm pomaga mu skupić się na krojeniu ogórków do gurkensuppe i ugniataniu świńskich kotletów na Sznycle.                                                   

Kacper jadł śniadania sam, Kuba jadł śniadania sam i ja też jadłem śniadania sam. Wszyscy byliśmy w tym czasie szczęśliwie samotni. Śniadania były jedynym momentem w trakcie roboczego dnia, w którym mogliśmy czuć się zupełnie wolni. Kuba zwykle podkradał coś z kuchni, potem przemycał to do jadalni i w czasie przerwy łączył to z głównym posiłkiem, robiąc z tego obiadośniadanie.                                                   

Kacper wstawał najwcześniej i to jeszcze zanim większość gości zdążyła zejść do bufetu, nabierał sobie najlepiej wyglądające części pokrojonych owoców i wrzucał je do truskawkowego jogurtu. Potem na talerz nakładał sobie jeszcze te najmniej ścięte części jajecznicy. Dodawał do tego dwie parówki, dopóki mięso nie zbrzydło mu do końca. Śniadanie było dla niego gwarantem spokoju. Jedzenie tego posiłku dawało mu napawające godnością poczucie, że nikt nie ma prawa w tej chwili poprosić go o cokolwiek. Pracował jako serwis w restauracji, usługiwał cały dzień roszczeniowym, emerytowanym Niemcom. Śniadanie było jedyną chwilą, w której czuł się równy z resztą gości kurortu. Było egalitarnym rytuałem, w którym kelner mógł usiąść obok gościa bez obaw, że ten zagada go po niemiecku, używając słówka, które on słyszy po raz pierwszy. W takich przypadkach mógł bez jakiegokolwiek wyrzutu odpowiedzieć po angielsku, odwracając sytuację o sto osiemdziesiąt stopni. No bo kto jest teraz niedoedukowany, co?                                               

Ja i on uwielbialiśmy robić to podczas śniadań. Za te wszystkie razy, kiedy to z nas zrobiono idiotów. Teraz to my mogliśmy mieć swój mały, dyskretny rewanż. W tak małym geście, w kilku półsłówkach mieściła się nasza godność. To był jeden z niewielu sposobów, w jakie mogliśmy ją zachować. Rośliśmy od niej we własnych oczach. Dlatego nie przegapialiśmy żadnej okazji, by, udając brytyjski akcent, móc wyperswadować komuś, że I have no idea where the reception is, Besteck? Oh you mean a cutlery? Sorry miss, keine anung. Pomimo że dobrze wiedzieliśmy, że sztućce są w największej szufladzie komody obok ekspresu do kawy, a recepcja na holu po zachodniej stronie budynku, na lewo od sali bankietowej. Robiliśmy to za każdym razem; ledwie zdążyli powiedzieć Ich… –  wypowiadane zresztą trochę jak „ik” przez to ich dziwne narzecze – a my już przeczyliśmy z zadowoleniem. Niektórzy stali goście chyba rozpoznawali w nas kelnerów, ale to nic. Przeczyliśmy temu każdym gestem i rezolutnością, będącą cechą wolnych ludzi. Kiedy to oni, nieznający lub niechcący się silić na rozmawianie po angielsku, milkli i potulnie wracali do stolików, czekając aż któryś z pozostałych pracowników odpowie na pytania. Ten najpowszechniejszy z języków był dla nas czymś, do czego dostępu nie mieli oni i oni wiedzieli, że to ich zaniedbanie, nie nasze. Tym zbijaliśmy ich z tropu. Z pokusą robienia tego samego zmagaliśmy się podczas pracy, ale tam nie wymsknęło nam się żadne excuse me czy I beg your pardon… Tu – przeciwnie, jedząc śniadanie czuliśmy się wreszcie wolni, na swój kojący sposób samotni i zupełnie nieskrępowani. 

Oskar Czapiewski — absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pisze, muzykuje i fotografuje, głównie analogowo. Ze zdjęć robi kolaże, z wierszy melodeklamacje wypowiadane pod muzykę elektroniczną. Instagram: @oskar.czapiewski
SoundCloud: https://soundcloud.com/mojepiosnki.

Łukasz Pyrka – (ur. 20 czerwca 1977 r. w Radomiu) z wyboru rysownik i tekściarz z gitarą, z zawodu – tekściarz reklamowy i ilustrator, a z wykształcenia – pan od plastyki. Czy poeta?