Oskar Czapiewski - opowiadanie
Andrei, najlepszy grajek w Stambule
Spotykam tego człowieka po raz trzeci w życiu, a jednocześnie po raz trzeci w ciągu roku. Nic się nie zmienił; długie blond włosy o ciemniejszym odcieniu, szczupła sylwetka, krzywy nos ewidentnie po złamaniu i te żylaste przedramiona o nadnaturalnej objętości nieproporcjonalnej do reszty ciała. Sam zresztą wskazał na nie i z zadowoleniem powiedział sucuk, czyli po turecku kiełbasa. Nie był wysoki, ale chodził w bardzo dumny sposób, z uniesioną głową i wypiętą klatką, przez co mógł się wydawać dużo wyższy. Szczerze mówiąc, na początku myślałem, że jest znacznie wyższy ode mnie, dopiero gdy stanęliśmy obok siebie, po dłuższej chwili zauważyłem, że brakuje mu kilkunastu centymetrów do mojego nosa. Muszę jeszcze wspomnieć o tych oczach w kolorze wybujałej trawy, o jego twardym, szerokim podbródku i jakimś grymasie, który wykrzywiał mu twarz nawet wtedy, gdy się uśmiechał, a przecież robił to prawie nieustannie.
Często pił wódkę, popijając ją sokiem pomarańczowym. Może ten grymas to właśnie od tego. Może pił tak długo i tak często, że przywarł mu już do twarzy na zawsze. Tak jak wiecznie dziwiący się ludzie mają zmarszczki na czole na starość, tak ten miał grymas od picia. To zresztą wcale nie odejmowało mu uroku. Bo jego urok polegał na czymś zupełnie innym. Sprawiał wrażenie człowieka szczerze szczęśliwego, chcącego się tym szczęściem (i wódką) dzielić. I to ujmowało każdego. Po prawdzie bardzo prawdopodobne, że te cechy nie urzekałyby nikogo, gdyby nie jego gra. Wszyscy wiedzieli, że Andrei to najlepszy uliczny grajek w Stambule.
Wódka wcale nie przeszkadzała mu w grze; przeciwnie — dodawała mu animuszu, grał precyzyjnie, zawsze do taktu, nigdy nie fałszował. Tym większe zrobiło to na mnie wrażenie, gdy uświadomiłem sobie, że jedna trzecia klawiszy w jego instrumencie nie działa. Ten mankament skomentował tak: instrument good, small problem – but good. I rzeczywiście, gdy później na nich przez chwilę grałem, niedziałające klawisze wydawały się zbędne, można było się bez nich obejść i wciąż w miarę sensownie prowadzić utwór. To ograniczało grajka, ale jednocześnie sprawiało, że jego gra była tak łatwa do rozpoznania; z tego ograniczenia uczynił swoją wizytówkę – trademark najlepszego grajka w Stambule. Gdyby nie działał jeden klawisz, o tak, wtedy najpewniej byłby piętą achillesową tych cymbałów, ale w tym przypadku, gdy tyle z nich nie działało, można było być zadowolonym, że jeszcze większość z nich dobrze rezonuje. Zresztą jego gra polegała raczej na rytmice i dynamice niż na zróżnicowanej tonacji. Zawsze grał podobnie, nigdy tak samo, ale utwory wymyślał na jedno kopyto. Z werwą uderzał dwoma pałeczkami w klawisze. Pałeczki zrobił z gałęzi krzewów porzeczek. Obkleił czubki tych badyli jakąś szarą taśmą i voilà – chapeau bas dla grajka.
W całym Stambule było wielu podobnych do niego, to właściwie miasto stworzone dla wędrownych muzykantów. W metrze mają swoje punkty akustyczne. Grają na statkach, skwerach, dziedzińcach, w dziwnych zaułkach i w restauracjach; przygrywają też parom, gdy facet się oświadcza. Ta muzyka niesie się po mieście, aż chce się zejść tam w dół lub wejść na statek, do restauracji czy nawet w te wszystkie zaułki i sunąć dalej… aż spotka się jakąś piękną śniadą kobietę o kasztanowych oczach i zechce się jej oświadczyć, zebrać majątek, zaciągnąć długi, wkupić się w łaski jej rodziny i wieść życie takie, o które nigdy by się samego nie podejrzewało — to wszystko przez te orientalne melodie wygrywane przez grajków. To miasto im sprzyja, zgarniają sporo pieniędzy od turystów, a niekiedy za sprawą mediów społecznościowych stają się nawet sławni. Zwykle jednak tymczasowo, na krótki czas, mniej więcej na tydzień. Potem zwykle przepadają, ale, tego jestem pewien, Andrei nie przepadnie. Choć twierdzi, że gra tutaj od czterech lat, to brzmi jakby urodził się gdzieś tu na Taksimie, na Tarlabaşı czy gdzieś obok Gezi Parkı. Z mlekiem matki wyssał tę spuściznę tureckich trubadurów przygrywających na kizie, tych muezinów nucących z minaretów, tych chłopców pstrykających palcami do Bella Ciao puszczanego z kaseciaków sprowadzanych z któregoś z kontynentów czy granych przez dzieci w linii metra M2. Być może jest jednym z przodków przeciwników rewolucji bolszewickiej, jednym z białych. Tych ludzi, którzy po rewolcie stanowili jedną piątą ludności w Stambule.
Andrei grał inaczej niż wszyscy, gdy uderzał w cymbały gdzieś blisko Balık Hali, słyszałem go kilkadziesiąt metrów dalej, ale przez wieczny tłum przewalający się przez to miasto nie mogłem go wyłowić. Szedłem tylko za tą melodią jak głupi, ale odbijała się od fasad kamienic, od wiecznie deptanego bruku i dogorywała gdzieś blisko, jednocześnie pozostając poza zasięgiem. Bo na tych ulicach, przez które codziennie przewala się z 20 milionów ludzi, ma się tylko chwilę i tylko jedną szansę na wszystko, bo innego dnia to miasto może ułożyć się do snu zupełnie inaczej, wstać lewą nogą, pomylić środę z czwartkiem, ubrać kardigan na lewą stronę i rozchmurzyć się zupełnie, obnażając ubytki w fasadzie, budowle stawiane na łapu-capu i żebrzące o drobne dzieci, chcące zwinąć twój telefon. A jak zdarzy się kolejna szansa na poznanie w tym samym miejscu i podobnych okolicznościach, to jest to mały cud. I taki cud mi się trafił. Andreiowi w pewnym sensie też, i właśnie do tego teraz piję.
Spotkałem go w Maçka Parkı, miejscu, w którym widziałem go po raz drugi w Stambule, niespełna rok temu. Czas ten jednak wydawał mi się tak odległy, jakby nie było to dwanaście miesięcy, a poprzednie życie. On z pewnością czuł podobnie, bo rozmawiając z Alysią przez telefon, wspomniał, że spotkał swojego brata, którego nie widział trzy lata, co brzmiało mniej więcej tak: three years, Istanbul (wskazanie palcem do tyłu), here… now (wskazanie palcem na mnie) my brother. Pokiwała, dając znak, że rozszyfrowała przesłanie. Me, here, no drink, play… Andrei potrafił rozmawiać z nią w ten sposób na każdy temat. Plany na przyszłość, wspomnienia, dzień, w którym się poznali, o inflacji w Turcji, o kryzysie mieszkaniowym, o jego sławie tutaj, o wszystkim; o tym, że jak ona przyjedzie, to on no alkohol, fitness i o wszystkim tym, co było dla nich ważne.
Andrei nie potrzebował tak naprawdę znajomości żadnego języka. Rosyjski znał z przypadku, po prostu urodził się gdzieś w południowej Rosji, blisko Kazachstanu i tak się niestety albo stety zdarzyło, że akurat mówią tam bardziej po rosyjsku. Andrei miał coś znacznie cenniejszego niż dar szybkiego opanowywania języków. On potrafił się bez nich obejść. Dowodem na to był fakt, że podczas naszej rozmowy już dwie osoby zaczepiły go na ulicy, on przytulił je, ucałował w policzki, nazwał braćmi i poszedł. Wymienili kilka migów, kilka półsłówek i rozstawali się z poczuciem przerwanej rozmowy, ale nigdy nie rozczarowani. Poszedłem do toalety, gdy wróciłem, siedział w towarzystwie Kazańczyka. Rozmawiali po rosyjsku, powiedziałem do niego priviet, kak ty? i od razu przeszedłem na angielski.
Wydukał coś, że nie potrafi mówić w tym języku. Andrei na to, że no, no English — ruski, a potem wskazał na serce tut, i tyle. Jego znajomy nie był jednak tak biegły w mowie serca jak Andrei, więc zamilkł. A sam Andrei nie przestawał mówić i gestykulować. Telefon? – spytał. Oddałem mu podładowany do dziesięciu procent telefon (wyczerpał mi baterię, rozmawiając wcześniej z ukochaną, więc w międzyczasie musiałem poprosić o użyczenie ładowarki w pobliskiej restauracji). Wstukał z pamięci numer i zadzwonił. Znów rozmawiali aż do wyczerpania baterii, gdy to robili, jego wybranka używała translatora i wysyłała mu wiadomości po rosyjsku, nie rezygnowała jednak z gestykulacji. Mówiła też po niemiecku. Wydaje mi się, że język naprawdę był w ich rękach tylko wadliwym narzędziem, produkującym jakieś nieprzystające do sytuacji komunikaty. Używali go z rezerwą, ale nie dlatego, że go nie znali. Może dlatego, że to, co ich połączyło, było proste i starsze niż którykolwiek z języków.
Andrei w trakcie rozmowy popijał wódkę małymi łykami. Wskazywał w międzyczasie na butelkę, potem na siebie, potem na nią, mówiąc: no, you here, ja no alkohol – powtarzał kilkakrotnie, pomimo tego, że dziewczyna mówiła, że rozumie. Nie wyglądało jednak na to, by przeszkadzało jej to, że się powtarza. Rozmawiali ponad 40 minut i musiałem przyznać, że gdyby oboje rozmawiali płynnie w tym samym języku, to mogliby powiedzieć sobie to wszystko w dwóch czy trzech zdaniach. Jednak wtedy bardzo możliwe, że nie dogadaliby się ze sobą tak dobrze. Być może nawet by się w sobie nie zakochali. Bo nie rozmawiali językiem w ścisłym tego słowa rozumieniu. Rozmawiali właśnie – jak to Andrei powiedział czy pokazał – sercem.
W końcu telefon ponownie się rozładował, kawiarnia, w której podładowałem go ostatnim razem, była już zamknięta. Na szczęście Andrei zdążył umówić się z nią na konkretny dzień i miejsce. Rozmawiali i wpatrywali się w siebie jeszcze zanim bateria znów się nie wyczerpała, potem Andrei wyzerował małą butelkę Smirnoffa i wrócił do uderzania w cymbały. W międzyczasie jakiś facet obok zaczął już grać na ogromnym handpanie, rozkładając przy tym cały asortyment i futerał, do którego dwie studentki przed chwilą wrzuciły po kilka lir. Andrei zupełnie zagłuszył drugiego grajka, w dupie miał to, że tamten od razu zaczął się dąsać. Na jego uprzejme zapytanie: Başka bir yerde çalabilir misin? (Mógłbyś zagrać gdzie indziej?) Odpowiedział po rosyjsku: idi na chuj. Andrei był bezkonkurencyjny. A to miejsce tutaj, choć mówił, że gra tu dopiero od czterech lat, tak naprawdę było jego miejscem od zawsze, tak przynajmniej myślał. Musiały myśleć tak też o tym wszystkie lokalne zwierzęta. Właziły czasem na jego instrument, ludzie robili zdjęcia, a on łapał te kociaki za kark i rzucał gdzieś na trawę z wprawą jak każdy przepracowany stambulski weterynarz z urzędu miejskiego.
Chodząc po mieście, widziałem go jeszcze kilka razy; nieopodal placu Taksim, kiedy to kilku znajomych z mojej uczelni nagle zachciało zabrać mnie do pubu, gdy ten jeszcze grał i – jak mniemam – liczył na to, że postawię mu piwo, jak często miałem w zwyczaju robić. Znajomi z uniwersytetu odwrócili od niego wzrok i chcieli jak najszybciej przejść na drugą stronę ulicy, wzięli mnie pod rękę. Wkurzył się, omal ich nie pobił, szybko stanąłem między nimi a Andreiem, objąłem go delikatnie, zderzyłem swoje czoło z jego czołem, powiedziałem po polsku: spokojnie, bracie – i jakoś spotulniał.
Andrei za dużo pił, ale tak utalentowanym artystom wszystko się wybacza, tak jak dzieciom. Pamiętam noc, kiedy go poznałem. On grał, a ja leżałem na trawie z przyjaciółmi, pijąc wino. Głaskaliśmy koty, mój inny przyjaciel zakochany całował się z dziewczyną, ja patrzyłem na przysadziste korony drzew. Potem poprosił mnie, żebym to ja zagrał; z głośnika puściłem jakiś powolny folkowy ambient, próbując dopasować muzykę do podkładu, szło mi chyba nie najgorzej, bo Andrei zaczął mnie chwalić, haraszo, haraszo, pokazał kciuk i uśmiechnął się, eksponując wybrakowane uzębienie.
Podszedł do mnie, znów nazwał mnie bratem, złapał za głowę i przyłożył swoje czoło do mojego. Potem zabrał mi jeden z tych jego badyli i zaczął grać razem ze mną i nagle, od karku wzdłuż kręgosłupa, przeszły mnie ciarki. Jakimś dziwnym sposobem potrafił doskonale dopasować swoją grę do mojej. Ja nigdy nie uczyłem się grać na poważnie, chodziłem może z trzy miesiące do Domu Kultury w moim mieście, potem jakoś straciłem zapał. W tym parku to waliłem w klawisze po prostu tak, jak brzmiało mi dobrze, ale on doskonale dopasowywał akordy pod moje rzępolenie. Jak to się stało, że potrafił uderzać dokładnie w tę samą nutę, lecz oktawę niżej, potem trzy nuty do przodu i w dół, dwa do przodu i wracamy do C. On to wszystko wyczuł tak momentalnie. Przecież improwizowałem i nawet jak zmieniałem rytm, to ten potrafił dokładnie współgrać, odgadnąć kiedy z B przejdę na F#, kiedy po dwóch ćwierćnutach na A gwałtownie uderzę w D#, przewidywał pauzy i tworzył wariacje, tak jakbyśmy bawili się tak co najmniej od dziecka.
Jakbyśmy mieli wspólnych nauczycieli, jakby siedział tam obok mnie w tym domu kultury i wpatrywał się w deszcz walący o parapet. Jakbyśmy wspólnie zbierali czereśnie gdzieś w ogrodzie u babci i rwali rabarbar u sąsiada, by potem maczać go w cukrze i zapychać sobie nim buzie. Jakbyśmy wspólnie chowali się pod łóżkiem, gdy dziadek wracał podchmielony i jakbyśmy wspólnie tęsknili za ojcem i grali z wujkiem na tej samej konsoli Pegasus w żółwie ninja. Jakbyśmy potem razem jedli babcine placki ze śmietaną i chodzili do tej samej podmiejskiej szkółki. Spojrzał na mnie z uśmiechem poufale: Ty brat — wypowiedział tym swoim barytonem, miał twarz upadłego anioła; zaczęło świtać, a w powietrzu czuć było już przedwiośnie. Na instrument spadł mały, zbrązowiały liść muskany przez wiatr, a na gałęziach poćwierkiwały wróble.
Oskar Czapiewski (ur. 1997 r.) nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Stambulskim, absolwent poznańskich studiów polonistycznych na UAM i niedoszły absolwent filozofii na tymże uniwersytecie. Zainteresowany literacką intermedialnością, powinowactwem tekstu z innymi mediami. Amatorsko muzykuje (głównie cyfrowo) i fotografuje (analogowo). Pisuje do różnych miejsc na temat sztuki i literatury. Publikował m.in. w „Kulturze u Podstaw”, „Czasie Kultury”, „London Cult”. Syn stolarza i kucharki z małej miejscowości na Pomorzu. @oskar.czapiewski.
Weronika Węgrzyn – mieszka i tworzy w Warszawie, ale w wolnych chwilach często ucieka do natury. Jest studentką grafiki stołecznej ASP, a prywatnie miłośniczką gotowania oraz tatuażu. Inspiruje się popkulturą, historią sztuki oraz grzybami. Lubuje się w grafice warsztatowej oraz działaniach intermedialnych.