Oskar Czapiewski – dwa opowiadania
(Bez)masa wzrostowa
Kupujący książki cierpią, sprzedający radują się.
Trifonow Jurij
Kiedyś sądziłem, że zapominamy o ludziach, jeżeli nie potrafimy ich opisać. Teraz myślę, że jest odwrotnie: są z nami, dopóki nie znajdziemy na nich określenia. Określić to też ograniczyć, zamknąć lub zredukować. Do kilku zdań lub obrazka. Trudniej znaleźć słowa na kogoś, kto jest z nami. Jeżeli jeszcze nie żyje, przychodzi nam to łatwiej niż wtedy, gdy już jest. Jeszcze nie wiadomo, jaki jest, ale można go sobie wymyślić. Pomimo braku przesłanek, wskazówek, bez jakiegokolwiek pewnego punktu oparcia dla domysłów. Jego postać jest już prawie z nami, prawie żywa i prawie widoczna.
Mój syn będzie nienawidził zakupów. Będzie miał awersję do kolekcjonowania drobnych przedmiotów. Nigdy nie znajdzie się w sklepie z antykami, będzie stronił od antykwariatów, pawilonów, targów, sklepów z ozdobnym wyposażeniem domu i ogródka. Nie znajdziecie go w desie ani cepelii. Nie zainteresują go bibeloty za 5 złotych od sztuki ani inkrustowana lampa z kloszem o kolorze idealnie pasującym do ścian w salonie. Nie będzie wymarzonym klientem dla panów od ręcznie wykonywanych lichtarzy, secesyjnej ceramiki czy platerowanych szkatułek na kolejne drobiazgi. Nie będzie, ponieważ nie pojawi się w ich sklepach i przez myśl nie przejdzie mu, by tam zajrzeć.
Nie usłyszy też takiego słowa jak „Rebis” czy „Encyklopedia PWN”. A jeśli już, to na pewno nie z moich ust. Sienkiewicz, Żeromski, Prus – jeśli mnie o nich spyta, to skłamię, że nic mi to nie mówi. Jeśli spyta o klasykę – Dostojewskiego, Dickensa, Balzaka czy Turgieniewa, odpowiem, że to makulatura. Żadnych książek, a już na pewno nie zbierające kurz księgozbiory. Żadnego śladu po czytelniczych porażkach. Bez identyfikowania się z postaciami, których nie było i nie ma.
Wymyśliłem alternatywę. Kupiłem trzynastocalowy laptop. To optymalny rozmiar. Niezbyt duży, by można było upchać go w walizkę. Niezbyt mały, by kiedyś pokusić się o większy. Modele o większych ekranach są piętnasto- lub siedemnastocalowe. W przypadku piętnastocalowych te dwa cale nie robią wystarczającej różnicy, by kupować nowy sprzęt.
W przypadku siedemnastocalowych jest to rozmiar zbyt duży, by go ze sobą taszczyć. Sprzedawca powiedział mi, że to „nieśmiertelna maszyna”. Nie miałem żadnych złudzeń co do potencjalnej nieśmiertelności czegokolwiek. Mimo to chyba mu zaufałem. Wybrałem model
z dyskiem o niewielkiej pojemności, z nowocześniejszym napędem. Mój syn nie będzie zbierał na nim niepotrzebnych filmów, zdjęć, notatek, dokumentów, zapisów przeżyć. Jeżeli cokolwiek zapisze, to w chmurze. W powietrzu, gdzie wisi internetowe łącze.
Przeglądam strony internetowe. Szukam tam czegoś dla niego. Wykupiłem nieograniczony dostęp na platformie www.streamon.pl Strona posiada wirtualny dysk,
z którego udostępniana jest rozrywka. Wszystko w sieci, bez zbędnego zaśmiecania przestrzeni. W zakładce „polecane” czytam nagłówki artykułów: „fenomenalna seria gier komputerowych Jakuza”, „Frostpunk: Ostatnia Jesień pokaże świat gry przed atakiem zimy”, „Remake kultowej gry Gothic, osiemset godzin ekscytującej rozrywki”. Ktoś napisał komentarz: „bardzo wciągające. zasnąłem”.
Wybieram te, po które sięgają najczęściej, te, do których dotrzeć najłatwiej, za pośrednictwem kilku kliknięć. Wybieram te, które wybierają wszyscy. Mój syn nie będzie trudnym dzieckiem, mój syn uzna każdy kompromis, przyjmie każde wytłumaczenie, zgodzi się na każdy warunek i nikomu nie powie prawdy w oczy. Mój syn nigdy nie będzie się awanturował, a kiedy dorośnie, ludzie będą mówić o nim miłe rzeczy.
Scarabaeoidea
Nie byłem jedynym, którego to spotkało. Co więcej, dodam, że zdarza się to dość często, a szczególnie na tego rodzaju powierzchni, przy tego rodzaju skwarze, a już szczególnie – przy tak silnym wietrze. Dlatego właśnie każdy z naszego stada wyglądał bardzo podobnie – przewrócony odwłokiem ku ziemi, wymachujący zarówno czułkami, jak i każdym z odnóży w kierunku bezlitośnie prażącego słońca. Każdy z nas w sytuacji zdawałoby się beznadziejnej i być może nawet ostatecznej, ponieważ bez zewnętrznej ingerencji, bez kolejnego – tym razem wybawiającego – silnego podmuchu wiatru, jesteśmy załatwieni. Pozostaje jedynie wątpliwa nadzieja, że któregoś dnia wiatr przywróci nas wszystkich na pierwotne tory. Wszystkich lub prawie wszystkich, bo zdaje się, nie każdego dotknął taki sam los. Nie więcej niż dziesięć sekund temu minął mnie jeden z członków stada, żuk, który niewzruszenie kontynuował wędrówkę, a za nim kolejny, kolejny i jeszcze jeden…
Teraz już widzę. Kilku z nas dalej idzie swoją ścieżką, nie zbaczając z wyznaczonej marszruty. Najgorsze jest jednak to, że nikt z nich nie pomyślał, by idąc w stronę wilgotnej flory ku swemu wybawieniu, zabrać jeszcze nas – poległych i w tym legnięciu zamkniętych na długo lub – kto wie – może nawet do końca? Najwyraźniej oszołomieni nagłym, zbawiennym uśmiechem losu, mając w pamięci jeszcze tę grozę nie wiadomo jak długiej stagnacji, postanowili uciekać i to jak najszybciej. Nawet nie mam im tego za złe. Ja prawdopodobnie zrobiłbym tak samo i każdy, kto choć na krótki okres pozbawiony zostanie możliwości ruchu (do przodu, do tyłu, w prawo, lewo, na zachód, południe, północ, wschód) oraz obrotu (w każdym z trzystu sześćdziesięciu stopni i każdą z dwunastu godzin) pojmie, jak wielki stanowi to kłopot i jak dobrze jest w końcu uwolnić się z tej chronicznej niepewności, która żukom nie pozostawia nic z wyboru, a tym samym również – nic z wolności.
Wcześniej mogliśmy wybierać. Drogę, co prawda, wyznaczało nam ułożenie gwiazd, lecz stwarzało to ogromne spektrum możliwości i to z nich właśnie stwarzaliśmy swoją ścieżkę. Mogliśmy przyłączyć się do istniejącego stada, zachęceni przez agitatorów, toczących swoje ogromne, idealnie, wpierw niby sztukatorską ręką uformowane, blikujące w słońcu i połyskujące w świetle księżyca bryły końskich odchodów. Zachęcanych tym blichtrem wielu z nas lgnęło ku samemu środkowi grupy, by być jak najbliżej arterii, nie stanowić ogona i zająć bezpieczne miejsce w szeregu.
Nie wszyscy jednak decydowali się na ten sposób życia. Niektórzy pozostawali osobno, poza stadem, jeszcze inni – co prawda mniej liczni – tworzyli własne w nadziei, że potomstwo zapewni ich czynom pamięć pośmiertną. Robili to w sposób niezwykle prosty. Wystarczyło spłodzić dzieci, przygotowawszy wcześniej wspólnie z partnerką odpowiednie warunki, co oznacza wykopanie prawie półmetrowego podziemnego korytarza, który należy powiększyć o komory lęgowe oraz kolejne, boczne korytarze, tym razem wypełnione ściółką, by zapewnić młodym żywność. Następnie rola takiego troskliwego samca ograniczała się do zapewnienia stadu pożywienia. Rola, co prawda marna, niezbyt przyjemna, wymagająca wysiłku, nieco zbyt altruistyczna, ale za to jak społecznie pożyteczna, jakim ciesząca się uznaniem i aprobatą. Dla jak wielu z nas stanowi ona przecież niejednokrotnie jedyny, a zarazem fundamentalny sens istnienia. Sprowadza się głównie do toczenia pieczołowicie ulepionej kuli końskich fekaliów. Niekiedy naprawdę ciężkiej, lecz im większej, tym lepiej dla reszty.
Wielokrotnie słyszałem o pożytkach płynących z tego rodzaju działalności. Podobno kula jest bardzo wilgotna i przyjemnie jest ją toczyć podczas spiekoty. Podobno niesamowitą ulgę sprawia wysmarowywanie w niej czułek, odnóża czy samej głowy. Widok też jest o niebo lepszy niż z ziemi, a przecież tak nietrudno się na nią wdrapać, co podobno stanowi przyczynę niecodziennej radości. Tym najbardziej rozentuzjazmowanym zdarza się nawet na niej – od czasu do czasu – zatańczyć. Oni widzą w tym jedynie reakcje na dobre samopoczucie, symptom szczęścia. Ja widzę w tym akt afirmacji egzystencji, choć sam nigdy nie zdobyłem się na tego rodzaju celebrację, to coś mówi mi, że żuk tańczący na gnojowej kulce to właśnie symbol życia spełnionego, życia, które nie pozwala sobie na hamletyzowanie, na gdybanie, na kunktatorstwo, życia, które jest tu, teraz, wolne od lęku i trwogi.
Nie jest prawdą, że nigdy nie zajmowałem się toczeniem kuli. Owszem, kilkakrotnie zdarzało mi się. Nigdy jednak nie bez przygnębiającego poczucia bezsensu. Inni robili to, by zapewnić byt stadu, potomstwu, partnerce lub wynajdywali sobie inny sens tej syzyfowej roboty, mi natomiast wystarczały niewielkie porcje sromotników bezwstydnych rosnących nieopodal mojego legowiska i od czasu do czasu trochę przydrożnej padliny. Grzybów było zawsze pod dostatkiem, ściółki leśnej również. Padlina zdarzała się częściej niż okazjonalnie. Miałem szczęście, żyłem w dobrym miejscu i dobrym czasie. Nie potrzebowałem wiele
i zadowalało mnie to.
Czasem z braku innych zajęć przyłączałem się do innych, by wymienić kilka spostrzeżeń, czasem trochę poudawać, że łączy mnie z nimi więcej, że moje cele są niemalże lub całkowicie identyczne z ich celami, lecz po upływie kilku dni wydawało mi się to nudne i fałszywe. Nigdy też nie miałem chęci angażować się w szczerą rozmowę z nimi. Byli zawsze tak samo pełni entuzjazmu, mówili o wdzięczności, o pokorze, drodze do szczęścia i spełnienia. Niektórzy nawet łajali mnie za lenistwo czy gnuśność. Po czasie jednak pojąłem, że każdy z nich, nawet wyjątkowo elokwentny, ma mi do powiedzenia mniej więcej to samo. Co prawda, nie było wśród nich wykwintnych sofistów, lecz nawet gdybym miał przyjemność takich spotkać, nie sądzę, by zrobiliby na mnie większe wrażenie niż reszta.
Niektóre stada miały swoje odgórnie ustalone dogmaty, których skrupulatnie przestrzegali – jeżeli im wierzyć – od setek lat. Niektórzy nie jedli padliny i żywili się wyłącznie tym, co znaleźli w leśnej ściółce. Inni rezygnowali z płodzenia potomstwa i zajmowali się wyłącznie dbaniem o dobro planety. W tym celu większość z nich życie spędzała na nawożeniu, użyźnianiu i napowietrzaniu leśnej gleby. Na znak rezygnacji z komfortu wybierali też miejsca najbardziej suche, przyjemność mieszkania w wilgotnej, miękkiej glebie pozostawiając reszcie.
Inne decydują się na życie krótkie, schizoidalne, życie w butelkach, w których umiera się w ciągu doby. To autodestrukcyjni odszczepieńcy, zupełni outsiderzy. Żuki, które źle wybrały. Żuki, które dopuściły się kradzieży czyjejś kuli, by potem, doświadczone ostracyzmem, skazać siebie na karę śmierci. Żuki, które nie stosowały się do przykazań danego stada lub te, które zdecydowały o tym samodzielnie, być może ze świadomością, że prędzej czy później czeka je banicja. Te, które decydowały się na to bez konkretnej przyczyny stanowiły grupę najmniej liczną, właściwie to prawie się o takich nie słyszy. O butelkowcach mówi się jak o ostatnich wykolejeńcach, chorych na umyśle lub tych, którzy stracili wszystko, na czym im zależało.
Nikomu o tym nie mówiłem, jednak czasem zazdroszczę tym odszczepieńcom, a najbardziej tym, którzy stracili wszystko. Wpierw musieli odczuwać niesamowicie silną potrzebę posiadania czegokolwiek, potem posiadane musieli obdarzyć ładunkiem emocjonalnym, musieli się do czegoś lub kogoś przywiązać, stworzyć relację, być może byli szanowani jako rodzice, jako opiekunowie. Może nawet kochali i byli kochani. Musieli żyć poczuciem obowiązku tak ważnego, że pozbawieni go popadli w abulię.
Ja, mając zapewnione warunki, w których mogę przetrwać oraz pozostając poza wpływem jakiegokolwiek stada, włóczyłem się, obserwowałem środowisko, żyłem jak leśny flaner i chyba nawet mi się to podobało. Być może to brak woli, ambicji lub brak pierwotnego instynktu. Sam jednak czułem, że żadna z ich ścieżek nie mogłaby pokrywać się z moją, pełną bezcelowego lawirowania i krzątactwa. Przemyślałem to przecież sumiennie, nie chciałem być trybikiem dla żadnej z grup i nie chciałem tworzyć też własnej. Agitacja, perswadowanie
i przewodnictwo nie było częścią mojej natury. Wolałem być obserwatorem, niekiedy mniej lub bardziej spostrzegawczym, lecz moje spostrzeżenia nie mogły pokryć się z ich prostolinijnym życiem. Co więcej, być może nawet mogłyby im zaszkodzić.
Z biegiem czasu zauważałem jak coraz więcej żuków przechodzi obok mnie obojętnie, co zdawało mi się nieprawdopodobne. Wiem, że żaden z nas nie byłby w stanie samoistnie się przewrócić, a nie odczułem przecież żadnego podmuchu wiatru, który mógłby w tym pomóc. Co się stało? Czyżby jakaś istota z zewnątrz miała się do tego przyczynić? Czemu to właśnie nie mnie wybawiono? Dlaczego nie zachowano się tak samo wobec mnie, jak wobec innych? Co z egalitaryzmem, który stanowił fundament niemalże w każdej grupie, z którą miałem do czynienia? Czyżby inni znaleźli sposób, by wyjść z tej nienaturalnej pozycji? Coś nagle przysłoniło mi światło. Zdaje się, że znajduję się teraz w cieniu czegoś wielkiego, lecz wzrokiem nie mogę ogarnąć, czym to jest.
Coś wybawiło mnie w końcu z tego okropnie doskwierającego gorąca, rzucając na mnie cień, a skoro nie widzę nic wokół mnie, czym to może być? Cień zdaje się stateczny, żaden z ptaków nie potrafi przecież utrzymywać się w powietrzu, balansując tak jednostajnie. Zmuszony byłby nieustannie poruszać skrzydłami, a kontury cienia, który mnie pokrywa, nie mają, jak się zdaje, końca ani początku.
A może to właśnie ON? Podobnie jak z resztą moich poglądów, nigdy nie byłem zwolennikiem żadnej ze stron, plasowałem się raczej gdzieś pośrodku, choć sam ten środek nie był czymś dostatecznie sprecyzowanym, by móc włożyć go w jakiekolwiek ramy. Określić to przecież ograniczyć, prawda? Nie wierzyłem zatem w nikogo, jednocześnie nie wykluczając jego istnienia. Nie wierzyłem, ale nie zagorzale, po prostu nie negowałem jego istnienia. Najpewniej objawił się właśnie mi, ponieważ nigdy nie byłem w moich teologicznych poglądach jednoznacznie radykalny. Być może wybrano mnie na świadka paruzji, ponieważ ci, którzy kategorycznie nie wierzyli, od razu sprzeniewierzyliby się swoim racjom, gdyż aby zaprzeczyć, musieli dostatecznie długo o tym myśleć, musiało ich to zajmować. Ze mną było o niebo trudniej, ponieważ kwestia ta tak naprawdę prawie w ogóle nie zaprzątała mi głowy, gdyż świadom byłem jej ostatecznej nierozstrzygalności. A tu proszę. Oplata mnie swoim zbawiennym cieniem. Ratuje moich towarzyszy, leczy ich z ułomności, wybawia z bezruchu, przywraca porządek rzeczy.
Zdaje się, że to tylko kwestia czasu, kiedy i mnie uratuje. Zapewne pozostałe zaledwie kilka sekund i jego łaska dotknie również mnie i ja również wrócę na odpowiednie tory, to tylko kwestia czasu. Jednak cień zdaje się poruszać, po chwili nie obejmuje już mojego ciała. Potworna spiekota powraca, znów rażą mnie płomienie słoneczne. Co się stało? Dlaczego to właśnie na mnie poprzestał? Dlaczego jego misyjna działalność zakończyła się właśnie teraz? Właśnie tu?
Być może odgadł moje myśli, może przeczuł, że stan, w którym się znajduje, jest najbardziej bliski mojej psyche. Zawsze czułem się trochę bardziej z boku, trochę inny, nieprzystający do reszty, lecz żeby tak mnie za to karać? Czy różnorodność nie jest zaletą społeczeństwa? Dotychczas swoje kunktatorstwo, hamletyzowanie, zblazowanie brałem za cechy ze mną tożsame i nic nie zamierzałem z tym robić. Może to kara właśnie za ten brak pracy nad samym sobą? Może niezbyt jednoznacznie i przekonująco uwierzyłem w jego powrót? A może to po prostu nie ON? Bo czy ON pozwoliłby mi tutaj powoli umierać? Może zmęczył się ratowaniem reszty, jego energia wyczerpała się i podjął decyzję, że teraz pora odpocząć. Może przypadł na mnie siódmy dzień jego dobroczynności, w którym to odpoczywa. Być może jeszcze wróci. Lecz nie wracał.
Dzień zmienił się w noc, co sprawiło, że w końcu promienie słoneczne przestały smagać mój odsłonięty tułów. Czułem się bezpiecznie, sennie, zwolniony z wędrówki, z przymusu dokonywania wyborów i z odpowiedzialności za własny los. Mogłem tylko zdać się na jego powrót, choć szczerze przyznam, że nie sądzę, aby ON powrócił. Najwyraźniej jego dobroduszny gest był wyłącznie jednorazowym kaprysem. Wrócił zapewne do swoich spraw, pozostawiając żucze życie żukom. Zobojętniał, w końcu nie każdym mógł się zająć, choć podobno jest nieskończony to mimo wszystko na tyle ważny, by nawet ten nieskończony czas szanować i podporządkować kwestiom ważniejszym niż ten jeden zbłąkany żuk odwrócony tułowiem do nieba.
Być może zrobił to umyślnie, wybawiając mnie od bezbrzeżnej żeglugi, w której wciąż dopadały mnie mdłości. Nie potrafiłem odnaleźć w niej sensu, dlatego bezsens zwyciężył, bo czy istnieje bardziej bezsensowna pozycja niż ta, w której teraz się znajduję? Jedyna nadzieja w pomyślnym losie, który sprawi, że zerwie się wiatr o równie potężnej sile co ostatnio i że powrócę do poprzedniego stanu, ale czy do poprzedniego życia? To chyba niemożliwe. Musiałbym mieć doprawdy mikroskopijny móżdżek, by ponownie wpaść w tę wegetację.
Oskar Czapiewski (ur. 1997) – studiuje filologię polską na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pisze, muzykuje i fotografuje, głównie analogowo. Ze zdjęć robi kolaże, z wierszy melodeklamacje wypowiadane pod muzykę elektroniczną. Instagram: @oskar.czapiewski
SoundCloud: https://soundcloud.com/
Joanna Wojciechowska (ur. 1979) – dzieciństwo spędziła na Dolnym Śląsku. Później wielokrotnie przenosiła się z miasta do miasta – od Opola przez Poznań, Kopenhagę, aż po malowniczą, duńską wieś Hellested, w której obecnie mieszka wraz z rodziną. Dotychczasowe życie spędziła na walizkach, przez co nie czuje się przywiązana do konkretnego miejsca. Skończyła wychowanie plastyczne na Uniwersytecie Opolskim oraz rzeźbę na poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Obecnie zajmuje się rzeźbą, ceramiką, rysunkiem oraz malarstwem. Zdarza jej się też coś napisać.