Olga Dziedzic - opowiadanie
Kazik
Przyjechał pod koniec lata. Na polu namiotowym zostali już tylko studenci; niektórzy, jak ja, wkuwali do poprawki. Zupełnie tam nie pasował. Odcinał się strojem, zachowaniem i sposobem mówienia. Moje uszanowanie, do rychłego, adieu! Że jak? Kpiliśmy z tego, jak mówił, przedrzeźnialiśmy go za plecami. Może dlatego nas unikał? A może też dlatego, że był od nas starszy. Zaczynał siwieć i z pewnością miał lepsze rzeczy do roboty niż wygłupiać się ze szczeniakami. Sprawiał zresztą wrażenie takiego, co lubi samotność. Kiedy graliśmy na plaży w siatkówkę, on trzymał się z dala, na kocu. Ślęczał nad krzyżówką „Przekroju” albo czytał książkę. A jednak wciąż był przystojny, jeszcze nie całkiem to zgasło.
Zapytałem kiedyś, co tam tak czyta. Podniósł wzrok – niechętnie, jak ktoś, kto musiał wrócić z dalekiej podróży. Wpierw mnie otaksował. Byłem w kąpielówkach, akurat wyszliśmy z morza. Wymienił autora, ale nie znałem, dziś już nie pamiętam. A szkoda, bo to jednak nić, która mogła nas łączyć. Przysiadłem obok na piasku, żeby wyschnąć. Czułem na sobie jego spojrzenie, wwiercało się we mnie, mrowiło. Spytałem go o imię. Kazik. Znaczy Kazimierz? Nie, Kazik. Zupełnie do niego nie pasowało.
Lato skończyło się nagle. Astronomiczne niby jeszcze trwało, ale pogoda myślami była już przy jesieni. Zaczęło się od deszczu, trzy dni lało bez chwili wytchnienia. W nocy wichura złamała drzewo w pobliżu. Pole opustoszało, zostali tylko co bardziej wytrwali. Prawie nikogo nie znałem. Kazika widywałem w sztormiaku i w swetrze z owczej wełny – chyba nie szykował się jeszcze do odjazdu. Miał mocny, nieprzemakalny namiot. Nie to co ja.
Zacząłem pociągać nosem. Ubrania mi zawilgotniały i nie było jak ich wysuszyć. Namiot nakryłem brezentem, ale i tak przeciekał. Któregoś wieczoru siedziałem w jego otwartym wejściu, skulony pod kocem, dygocąc z zimna. „Czołem, przyjacielu!”. Nie musiałem nawet podnosić oczu. Od razu wiedziałem, kto to. Zapytał, czy wszystko w porządku. Wzruszyłem ramionami. Już wtedy czułem, że rośnie mi gorączka. Kazik pokręcił głową i poszedł dalej.
W nocy majaczyłem. Woda dosłownie lała mi się na głowę – istne oberwanie chmury. Cały byłem mokry: od deszczu, od potu. Szczękając zębami, modliłem się, by dotrwać do rana. Zaczęło błyskać, po chwili rozpętała się nawałnica. Co było dalej, nie pamiętam. Obudziłem się w suchym ubraniu. Pachniało obco, a mimo to przyjemnie: mydlaną świeżością, lawendą. W namiocie było sucho i panował porządek – z pewnością nie byłem u siebie. Przetarłem oczy, wypełzłem ze śpiwora. Kazik zajrzał do środka:
– Dzień dobry, przestało padać.
Przy śniadaniu wyjaśnił mi, co się stało. Nad ranem się przejaśniło, więc wyszedł na siku. Przechodząc, usłyszał, że gadam do siebie. Mój namiot był w opłakanym stanie, wiatr zerwał brezent i poszarpał tropik. Kazik mnie stamtąd wyciągnął, zabrał do siebie. Podejrzewam, że musiał mnie nieść. „Lałeś się przez ręce”, więcej nie chciał powiedzieć.
Wcisnął we mnie końską dawkę aspiryny i kubek bulionu na kostce. Rozgrzałem się, powoli wróciłem do żywych. Nie miałem już nawet gorączki. Poszliśmy obejrzeć mój namiot. Zakląłem. Przechlapane, po prostu nie nadawał się do użytku. Wpadłem w wisielczy nastrój i zacząłem narzekać, że to koniec moich wakacji. Kazik powiedział, żebym się nie wygłupiał. Tropik da się zacerować, namiot wystarczy rozłożyć i porządnie wysuszyć. Już brał się do roboty, wyciągał z ziemi śledzie, których nie wyrwał wiatr lub nie wymyła ulewa. „A co ze mną?”, zapytałem bezradnie. Wywrócił oczami, jakby się dziwił, że w ogóle musi mi to tłumaczyć. „Przecież możesz zostać u mnie, miejsca jest dosyć dla dwóch”. Miałem wątpliwości, ale nie uśmiechało mi się wracać do domu. Korzystając z tego, że nie pada, rozwiesiliśmy moje mokre ubrania.
– Mam czyste intencje – zapewnił w swoim stylu, gdy kładliśmy się spać. Nic nie odpowiedziałem. Zapiąłem się po szyję w śpiworze i czekałem, aż Kazik zaśnie, ale nie słyszałem, żeby oddychał miarowo; wreszcie to mnie zmorzył sen.
Następnego popołudnia wybraliśmy się na obiad do smażalni. Szło się przez las, prawie pięć kilometrów, ale obaj mieliśmy po dziurki w nosie jedzenia z puszki, podgrzewanego na butli gazowej. Kazik zamówił flądrę – poprosiłem o to samo. Zgrabne, soczyste kawałki, do tego kiszona kapusta. Jadłem łapczywie, zapijając piwem. Kiedy oddawaliśmy talerze, dziewczyna za ladą obwieściła, że pojutrze zamykają. Sezon oficjalnie się kończył.
Wracaliśmy lasem, Kazik najwyraźniej znał drogę na pamięć. Zapytałem, czy często tu przyjeżdża. Co roku, prawie dwadzieścia pięć lat. Ćwierć wieku! Słowo daję, zdębiałem, wydało mi się to nierealne. Piwo rozwiązało Kazikowi język. Wyjaśnił, że przyjeżdżał tu jeszcze „za dzieciaka”, z matką. Potem z przyjaciółmi, już jako młody chłopak. Potem… Zamilkł, podrapał się w brodę, a wreszcie zaczął mi opowiadać, jak to miejsce zmieniało się przez lata. Wciągnąłem głęboko zapach żywicy; na gałązkach sosen nadal połyskiwały krople deszczu. Udawałem, że słucham, ale tak naprawdę roiłem sobie, co się mogło kryć za tym ostatnim „potem”. Przygoda miłosna? Zdrada? Zawiedzione marzenia? Mam bujną wyobraźnię, niekiedy trudno mi nad nią zapanować.
Zeszliśmy na plażę. Na niebie znów wisiały ołowiane chmury, ludzie przezornie się pochowali. Przysiedliśmy na pniu wyrzuconym na piasek. Kazik zmarkotniał, nie wydawał się już skory do rozmowy, gapiliśmy się w morze.
– Te wszystkie miejsca, tyle wspomnień…
– To czemu wracasz? – Naprawdę mnie to ciekawiło.
– Ciągle tu czegoś szukam. Kogoś. Może tak naprawdę siebie? – Przyznałem, że nie rozumiem. – Straciłeś kiedyś kogoś naprawdę bliskiego? – Pokręciłem głową. Odgarnął mi włosy z czoła. – Co ty możesz…? Ale nie chcę cię zanudzać. Nie ma powodów się smucić.
Położyłem mu dłoń na plecach. Popatrzył na mnie z uśmiechem, lecz zdradziły go oczy, półprzymknięte, zmęczone. Wróciliśmy do namiotu. Tym razem nie zapiąłem się po szyję w śpiworze. Leżałem, czekałem. Bałem się poruszyć pierwszy. Przyszedł dopiero nad ranem. Był delikatny, ostrożny, czego się spodziewałem. Ale chciał, żebym ja nie był. Pociągnij mnie za włosy, uszczypnij, ugryź. Czułem, że gdybym tylko zechciał, mógłbym zetrzeć go na pył i że właśnie tego pragnął – szukał zatracenia. Odegrałem rolę, choć nie przyszło mi to naturalnie. W każdym razie przekonałem się, do czego jestem zdolny, poszerzyłem zakres swoich możliwości. Zawsze będę mu za to wdzięczny.
Kiedy się obudziłem, Kazika już nie było. Zniknęły jego rzeczy, zostawił tylko kartkę:
Drogi Marku!
Wybacz, że wyjeżdżam bez pożegnania. Gdybym został, skończyłoby się to źle, i dla Ciebie, i dla mnie. Namiot zostawiam Ci w prezencie. Dbaj o niego, wiele dla mnie znaczył. Ufam jednak, że Tobie przyda się bardziej. Dziękuję za wszystko, bywaj zdrów!
– Kazik
Zmiąłem kartkę i cisnąłem w kąt. Prędko jednak pożałowałem tego napadu złości, wydał mi się dziecinny, a taki być nie chciałam. Ucałowałem równiutkie, eleganckie litery. Z Kazikiem łączyły mnie teraz już tylko ta kartka i namiot, który mi sprezentował.
*
Wróciłem do domu ogarnięty obsesją. Odnajdę go, choćby miało mnie to zabić. Ach, tak? No to zobaczymy. Zdawało mi się, że się ze mnie śmieje. Przepytałem wszystkie osoby, które były tam z nami latem, musiały sądzić, że mi odbija. Sam tak uważałem, chciałem się upewnić, że mi się to nie przyśniło, a Kazik nie był mirażem czy duchem, tylko istniał naprawdę. Tyle przynajmniej udało mi się potwierdzić. Nikt jednak nie wiedział, kim był „tamten mężczyzna”, skąd przyjechał ani dokąd wrócił.
Opuściłem się w nauce, schudłem, nic mnie nie cieszyło. Na prywatki chodziłem tylko po to, by spotykać ludzi, z którymi mógłbym porozmawiać o Kaziku. Oczywiście prędko zaczęli mnie unikać, byłem nie do wytrzymania, jak każdy pomyleniec. W końcu przestano mnie zapraszać. Chodziłem już właściwie tylko na wykłady z literatury, bo w pragnieniach fikcyjnych postaci widziałem własne. Ich głód był moim głodem, ich obsesje – moimi. Fantazjowałem o Kaziku, o tym, co z nim zrobię, gdy go wreszcie odnajdę. Zasłużył na karę, jeszcze będzie błagał o litość, lecz ja mu jej nie okażę, o nie, nie po tym, jak zniknął, w jakim stanie mnie zostawił.
W pokoju na stancji zdarzało mi się rozkładać namiot Kazika. Nie rozbijałem go, tylko kładłem na dywanie, przykrywałem się nim, czasami wchodziłem do środka. Węszyłem jak porzucony pies, licząc, że wpadnę na trop, który doprowadzi mnie do pana. Jak na ironię, tamtej nocy, gdy zniknął, w chwili uniesienia powiedział do mnie „mój panie” (a może to było „tak, panie”?). Parsknąłem śmiechem, bo wydało mi się to zabawne, zwłaszcza biorąc pod uwagę naszą różnicę wieku. Teraz to ja byłem jego sługą, a gdyby jakimś cudem się tu zjawił i skinął na mnie palcem, leżałbym u jego stóp i łkał ze szczęścia. Musiałem leczyć się z niego jak z ciężkiej grypy.
Latem wróciłem nad morze. Lipiec, sierpień, wrzesień. Nie pojawił się. Przekonałem się, że od miłości do nienawiści wcale nie jest daleko.
*
Po studiach zacząłem pracę w szkole. Pan od polskiego. Spotykałem się z kobietami, żeby sprawdzić, czy mogę się w tym odnaleźć. Pewnie byłoby mi łatwiej, odkryłem jednak, że brnąłbym tylko w kłamstwo, nie mogąc żyć w zgodzie ze sobą. Ale kiedy spotykałem się z mężczyznami, to również musiałem łgać. Okłamywałem i ich, i siebie, bo tak naprawdę wciąż pragnąłem tylko jego. Odchodząc, przerzucił na mnie swoją klątwę. Teraz już wiedziałem, jak to jest kogoś stracić. Wszystko robiłem na pół gwizdka, nie licząc czytania, w to jedno potrafiłem wkładać całe serce. Uczniowie nawet mnie lubili, może dlatego, że dyskutowaliśmy o książkach, głównie o tych, które sam im wybierałem. Olałem spisy lektur, gramatykę, nie cisnąłem ich z ortografii ani nie kazałem wkuwać na pamięć wierszy. Dyrekcja w końcu się dowiedziała, nie wiem, kto mnie wsypał, może jakiś niezadowolony rodzic. Dostałem naganę z wpisem do akt, wróciliśmy do przerabiania jałowego programu. No i przestali mnie lubić, a ja straciłem resztki zapału do tej roboty. Kolejny nauczyciel, który nie potrafi ich do niczego zainspirować. C’est la vie, młodzi przyjaciele.
Któregoś wieczoru pod koniec maja wróciłem do domu podpity – coraz częściej zaglądałem po pracy do piwniczki, gdzie grano smutne piosenki jazzowe i serwowano tani alkohol. Chciałem tylko odwiesić marynarkę do szafy, kiedy mój wzrok przyciągnęła zieleń brezentu. Szarpnąłem za namiot, zerwałem go z półki, rzuciłem na podłogę. Już dawno się nim nie przykrywałem ani nie wchodziłem do środka. Zgubiłem gdzieś nawet kartkę od Kazika – może skończyła w koszu?
Zobaczyłem dziury, które musiały wygryźć mole. Rzuciłem się do szuflady po nitkę, ręce mi się trzęsły, gdy próbowałem ją nawlec, ale w końcu się udało. Zacząłem cerować, pomyślałem, że nie spocznę, póki nie będzie jak nowy. A kiedy skończyłem, wiedziałem już, co mam zrobić. Złożyłem namiot i spakowałem się do plecaka. Rano siedziałem w pociągu, kierunek mógł być tylko jeden. Przesiadkę miałem w Wejherowie, znalazłem automat, wrzuciłem żeton i wykręciłem numer dyrektora. Mogłem zadzwonić do sekretariatu, ale to by nie było wystarczająco dramatyczne, a ja łaknąłem zakończenia jak z filmu. Rzuciłem robotę. Dyrektor wrzeszczał, że jestem pieprznięty, kto się tak zachowuje i gdzie on teraz znajdzie kogoś na zastępstwo… Ale co mógł mi zrobić? Przecież nie przyjedzie tu po mnie, nie zaciągnie mnie za fraki do szkoły. I tak nie chciałem już uczyć. Odwiesiłem słuchawkę i poszedłem na PKS. Znów czułem się wolny. Choć trochę.
Co za rozczarowanie. Nie minęło sześć lat, a wszystko wyglądało inaczej. Jak w koszmarnym śnie o miastach Ameryki budowanych na pustyni. Jak do tego doszło, pytam? Zgniły Zachód miał do nas nigdy nie dotrzeć.
Zniknęło pole namiotowe, na jego miejscu wyrosła wybetonowana promenada. Obok powstały pensjonaty i domy oferujące kwatery dla wczasowiczów – na razie drobna zabudowa, ale w powietrzu pachniało już hotelami i sklepami, w których wszystko jest za drogie. Zamiast pod namiotem skończyłem w pokoju z łazienką. Z odpływu cuchnęło gnijącymi wodorostami, lecz nie śmiałem się skarżyć: „przyjechałem przed sezonem”, jak wyjaśniła mi z oburzeniem właścicielka, ale pieniądz to pieniądz, więc zrobiła skwaszoną minę i wzięła zapłatę. Nie zamierzałem zostać długo, nie po tym, co tu zastałem. Przyszło mi do głowy, że Kazik by się załamał.
Skoro jednak jechałem taki kawał drogi, to pomyślałem, że nie zaszkodzi się przejść. Rozejrzeć. A co tam. Poza tym burczało mi w brzuchu – od rana jadłem tylko kanapki. Wyszedłem na ulicę i ruszyłem w stronę promenady. Wszedłem do smażalni na rybę, ale smakowała zjełczałym tłuszczem. Więcej panierki niż mięsa. Jadłem, bo byłem głodny, kalorie uzupełniłem piwem, które nieco poprawiło mi nastrój.
Lżejszym krokiem poszedłem dalej. Na końcu promenady grała głośna muzyka, kilka osób paliło tam papierosy. Okazało się, że to dyskoteka, otwarta w piątki i soboty. Wyminąłem roześmianych palaczy i wszedłem. Schodziło się po krętych schodkach, bo lokal znajdował się w podziemiach. Chłód i duchota rywalizowały o prymat. Było trochę ludzi, nie nazwałbym tego tłumem, ale na parkiecie tuliło się kilka par. Nawet im zazdrościłem: tej bliskości fizycznej, potencjału, jaki niósł ze sobą taniec. Może dlatego, że od dawna z nikim nie spałem, a już na pewno nie tak, żeby to się liczyło. Usiadłem przy barze, zamówiłem piwo i orzeszki. Bufetowa powiedziała, że jest tylko niełuskany słonecznik. Wzruszyłem ramionami, chciałem coś poskubać, zająć ręce. Postawiła przede mną pękatą butelkę z brązowego szkła i miseczkę czarnobiałych łupinek. Cały czas obserwowałem parkiet, przez co nie zauważyłem, że dosiadła się do mnie jakaś kobieta. Chyba po pięćdziesiątce, miała staranny makijaż i ciemne loki. Ciało o mocnej budowie opinała sukienka, srebrna, z głębokim dekoltem. Poprawiła włosy. Wyglądała, jakby wyciosano ją z masywnego kamienia. Poruszała się jednak swobodnie i z pewnością nie wstydziła się swoich kształtów. Poczułem do niej pociąg.
– Nie poznajesz mnie, złotko? – zapytała. Zapytał, bo głos niewiele się zmienił. Nie poznałbym jej, go, gdyby nie ten głos. Byłem jednak przekonany, że śnię i za chwilę na pewno się zbudzę. Uszczypnij mnie, chciałem prosić.
– To naprawdę ty?
– Rozumiem twoje zdziwienie.
Mało nie parsknąłem piwem. Chciałem mu, jej powiedzieć, że za przeproszeniem gówno rozumie. Nie wie, przez jakie piekło przeszedłem, licząc, że znów się spotkamy. Zawirowało mi w głowie.
– O co tu chodzi? – Zabrzmiałem jak rozkapryszony chłopczyk, który skarży się, bo nie dostał cukierka… albo właśnie dostał, tyle że chciał lody. Poczułem słodki zapach perfum, od którego zakręciło mnie w nosie.
– Szukałem cię – powiedziałem z pretensją, bo nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Chciałem jeszcze dodać: a ty wywijasz mi taki numer. Ale przecież świat nie kręci się wokół mnie. Najwyraźniej sporo mnie ominęło, Kazik się przepoczwarzył, zrzucił starą skórę, zmienił formę. Dlaczego?
– Co mam ci powiedzieć? – Wzruszyła ramionami.
Może w takim razie zacznijmy od początku.
– Jak się teraz nazywasz? – spytałem.
– Karin.
– Naprawdę? – Zmierzyłem ją wzrokiem.
– A wyglądam, jakbym żartowała?
– Nie chciałem cię urazić. – Pociągnąłem łyk piwa.
– W porządku, nie uraziłeś. Naprawdę mnie szukałeś?
Zamyśliłem się nad tym pytaniem.
– Właściwie to… Kazika.
Zaczęliśmy się śmiać, jakbym opowiedział dobry dowcip. Ale kiedy popatrzyłem jej w oczy, zobaczyłem, że wcale się nie śmieją. To tylko usta wydawały dźwięk.
Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Poczułem się skołowany. Spróbowałem wstać ze stołka, ale się zatoczyłem. Kazik mnie podtrzymał – wydawało mi się, że tym razem to on, a nie Karin.
– I Kazika już nie ma? – Musiałem się tego dowiedzieć.
– No, to nie do końca tak – powiedziała.
– Chciałbym z nim porozmawiać. – Tak naprawdę chciałem znacznie więcej.
– Może później – zabrzmiało kategorycznie, więc nie naciskałem. – Chodź – wyciągnęła do mnie rękę – przyda ci się odrobina świeżego powietrza.
Poszliśmy na plażę, okazało się, że wciąż tam jest, tylko kryje się za tym całym betonem, hałasem i migającymi światłami. Wystarczyło odejść kawałek dalej. Karin zdjęła sandały na obcasach, poszła boso po piasku. Ja zostałem w butach, ale pozazdrościłem jej po kilku niepewnych krokach i też zdjąłem. Powietrze pachniało tu inaczej niż na promenadzie: solą i wiatrem, a nie starą fryturą. Szumiały fale rozbijające się o brzeg. Zanurzyłem stopy i zadrżałem, bo woda była lodowata.
– Chcesz się zaziębić? – Usłyszałem głos Kazika, ale gdy się odwróciłem, zobaczyłem Karin. Przyglądała mi się z powagą. Musiało jej się przypomnieć, jak pochorowałem się tamtego lata.
– Mieszkasz tu teraz? – zapytałem, żeby zmienić temat.
– W RFN-ie, ale wciąż przyjeżdżam. Nigdy w sezonie… tak jest łatwiej.
– Łatwiej dla Karin?
Pokiwała głową.
– Nie mam jakiegoś rozdwojenia jaźni, chyba to rozumiesz?
Teraz to ja potaknąłem.
– Ale skąd taka… – Nie byłem pewien, jak to określić.
– Zmiana? Nie martw się, nie musisz dreptać wokół mnie na paluszkach, mam mocniejszą konstrukcję niż ci się wydaje, nie zdmuchnie mnie byle powiew.
– Pozazdrościć – palnąłem. O sobie nie mógłbym tego powiedzieć.
– Jakieś kłopoty? – Karin podała mi rękę. Szliśmy dalej po piasku, stopy nam grzęzły, chwiałem się. Może bała się, że się przewrócę?
– Nawet nie wiem, gdzie zacząć. – Tak naprawdę to nie chciałem mówić o sobie. Wolałbym posłuchać o Karin, dowiedzieć się, co z Kazikiem. Brakowało mi go, choć ona też mnie fascynowała. Może nie czułbym do niej takiego pociągu, gdybym nie wiedział, że kiedyś była nim. Ale wiedziałem. I tak długo tęskniłem.
– Może wrócimy do mnie? – zaproponowała.
Tylko na to czekałem.
Mieszkał, mieszkała w eleganckim pensjonacie. Kiedyś miał lepszy namiot, teraz miała lepszy pokój. Mimo to nie czułem się gorszy, może raczej wybrany. Usiadłem na łóżku i rozpiąłem kołnierzyk. Wszystko tu pachniało nowością: połyskliwa narzuta niczym syreni ogon, parkiet na podłogach, akwarelki z nadmorskimi widokami. Karin polała do szklanek odrobinę whisky, zapewne przywiezionej z zachodu i dosiadła się do mnie.
– Trzymaj.
Nie miałem już ochoty na alkohol, ale piłem.
– Wyjaśnisz mi…?
Zamknęła mi usta pocałunkiem. Smakowała jak dawniej, choć pachniała inaczej, a jednak to nie jej szukałem, tylko Kazika. Wzięła mnie za rękę, położyła ją na swoim udzie. Czułem pragnienie, naprawdę, ale zakręciło mi się w głowie. Padłem na łóżko i przymknąłem oczy, sądziłem, że tylko na chwilę, ale musiałem zasnąć.
Rano znów obudziłem się sam. Karin nigdzie nie było, tym razem nie zostawiła nawet kartki. Żadnego „drogi Marku”. Było mi niedobrze, pobiegłem do łazienki, ale nie zdążyłem, zwymiotowałem do umywalki. Kiedy usiłowałem posprzątać resztki – winowajca, zakopujący dowody zbrodni – usłyszałem, że ktoś wchodzi do pokoju. Czyżby Karin wróciła? Pukanie do drzwi. „Zajęte!”, wrzasnąłem, przerażony, że przyłapie mnie na gorącym uczynku. Pucowałem mydłem i papierem toaletowym, efekt wciąż nie był zadowalający, lecz nie mogłem siedzieć tam w nieskończoność.
Wychyliłem głowę z łazienki, ale w pokoju była tylko dziewczyna, która przyszła posprzątać. Zapytałem, czy nie wie, co się stało z Karin. Wzruszyła ramionami: „Nikt taki tu nie mieszka”. Przecież mi się to nie przyśniło. Spróbowałem wyciągnąć z niej coś więcej. Powiedziała mi tylko, że „ten pan wyprowadził się z samego rana”. Ten pan?! Poczułem się jak uczestnik seansu spirytystycznego, który uległ iluzji. Ktoś się tu ze mną bawi. Ale co miałem robić? Zgarnąłem rzeczy i powłócząc nogami, ruszyłem do wyjścia.
Byłem wściekły, nawet bardziej niż za pierwszym razem. Znów zrobił ze mnie durnia, choć tym razem zrobiła. Zostawiła mnie z czymś, na co nie byłem gotów, z czym nie umiałem sobie poradzić bez pomocy. Jej, jego. Wróciłem do swojego pokoju i spakowałem rzeczy. Skwaszona właścicielka poinformowała mnie, że wymeldowanie było do południa. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem, że nie mam czym jej zapłacić za kolejną dobę. Sklęła mnie, ale w końcu odpuściła.
Namiot Kazika zostawiłem na dworcu w Wejherowie, gdzie i tym razem miałem przesiadkę. Na kartce napisałem: „DO WZIĘCIA”. Nie chciałem mieć z nim nic wspólnego. Z Karin zresztą też.
*
Po powrocie zaczepiłem się w dużym wydawnictwie, państwowym. Powierzyli mi korektę książek zagranicznych. Z początku cieszyło mnie, że czytam i jeszcze mi za to płacą. Po kilku tygodniach zauważyłem jednak, że nie potrafię już czytać dla przyjemności. Nawet kiedy w domu wieczorem sięgałem po książkę lub kładłem się z nią do wanny, skupiałem się wyłącznie na błędach. Zamiast podążać za fabułą, szukałem niezręczności i kalek. Bohaterowie byli dla mnie tylko zlepkiem słów, ich losy układały się w zdania, którym przyglądałem się podejrzliwie. Utraciłem niewinność. Ale z czegoś musiałem żyć, a praca z książkami była lepsza niż w szkole.
W wydawnictwie poznałem Alicję. Była ruda, wyszczekana, redagowała książki autorek i autorów krajowych. No i byliśmy „do siebie podobni”, co wyznała mi kiedyś po czwartym piwie. Zagapiłem się na jakiegoś faceta, nie robiłem nawet z tego tajemnicy, bo już wiedziałem, że Alicja jest w porządku i można jej zaufać, a wtedy ona ni z tego ni z owego powiedziała, że mnie rozumie, bo sama woli kobiety. Stuknęliśmy się butelkami i tak przypieczętowaliśmy przyjaźń.
Pół roku później mieszkaliśmy razem, to znaczy w osobnych pokojach, ale w lepszym mieszkaniu, bo co dwie pensje, to nie jedna. To był najlepszy układ. Nie wtrącaliśmy się do swoich znajomości, nie wchodziliśmy sobie w drogę, ale też nie czuliśmy się samotni. Wieczorem leżeliśmy razem na kanapie w dużym pokoju, oglądaliśmy telewizję i popijaliśmy piwo. Jak stare małżeństwo. Alicja kładła mi głowę na ramieniu, a gdy przysypiała, zanosiłem ją do łóżka. „Mój rycerz w lśniącej zbroi”, kpiła przez sen, gdy okrywałem ją kołdrą. Nie znosiła rycerskości.
Tylko jej opowiedziałem o Kaziku i Karin. O tym, co nas łączyło. Dotknęła mojego ramienia, popatrzyła mi w oczy. „Musiało ci się przyśnić”, zawyrokowała. Sam zaczynałem w to wierzyć.
Ale to ona przyniosła mi gazetę z nekrologiem. Rzuciła ją na moje biurko. „Przepraszam, odszczekuję wszystko, co powiedziałam! Tak dobrze mi go opisałeś, że nie mam wątpliwości…”. To nie był zwykły nekrolog, tylko dwuszpaltowy pean opatrzony fotografią.
Z ogromnym żalem zawiadamiamy, że 23 grudnia 1977 roku w Monachium po ciężkiej chorobie zmarł uznany polski matematyk, wykładowca akademicki, wybitna postać światowej nauki…
Dalej nie mogłem czytać. Oczy zaszły mi łzami. Tak, to był Kazik. Mój Kazik. W nieco kanciastej twarzy dostrzegłem też przebłysk Karin – uśmiechała się do mnie przekornie ze zdjęcia.
*
W redakcji rozdzwoniły się telefony. Od sprawy z nekrologiem minęło prawie pół roku. Odebrała Alicja i zamachała, że to do mnie. Zdziwiłem się, bo nikt tam nigdy nie chciał rozmawiać ze mną. Podniosłem słuchawkę. Halo? Mężczyzna dwa razy się upewniał, że ja to ja. Kiedy potwierdziłem, wyjaśnił mi łamaną polszczyzną, że dzwoni z kancelarii adwokackiej w München i zaraz się poprawił: w Monachium. Reprezentował interesy pana takiego-i-takiego. Oczywiście Kazika. Szukają mnie od miesięcy. Łatwiej skontaktować się z szachem Iranu, sarknął, nim zdążyłem zapytać, w jakiej sprawie dzwoni. Chodziło o to, że Kazik coś dla mnie zostawił. Od razu zaznaczył, że to nie pieniądze i poprosił o adres, na który mógłby wysłać paczkę. Odłożyłem słuchawkę, moja dłoń odcisnęła na niej wilgotny ślad.
– Ale jaja – skwitowała Alicja, przysiadając prawym półdupkiem na moim biurku. – I co teraz?
– Nic. A co ma być? – Wzruszyłem ramionami.
– Ciekawe, co ci zostawił.
Tylko udawałem, że nieszczególnie mnie to obchodzi.
Musiałem czekać prawie miesiąc. Kiedy straciłem nadzieję, że paczka w ogóle przyjdzie, dostałem awizo ponaglające, mimo że listonosz nigdy nie przyniósł pierwszego. Poszedłem na pocztę zrobić awanturę, lecz gdy tylko pakunek, owinięty w szary papier i przewiązany sznurkiem, trafił w moje ręce, od razu spuściłem z tonu. A raczej zabrakło mi słów. Paczka ważyła niewiele, mimo to poczułem się przytłoczony. Nie tyle przesyłką i spadkiem, co ciężarem znajomości z Kazikiem.
Wróciłem do domu. Alicja piła już piwo na kanapie. Migał telewizor, bez dźwięku.
– No, otwórz – ponagliła, widząc, że się ociągam. Wziąłem nożyczki i przeciąłem sznurek, a potem drżącymi rękami rozerwałem papier. – Ale się ceregielisz. – Nie miała dla mnie litości.
W środku znalazłem drewniane pudełko pełne starych fotografii. Żadnego listu, w którym Kazik wyjaśniłby, czemu akurat ja mam być spadkobiercą pudełka i zamkniętych w nim wspomnień. Zaczęliśmy przeglądać zdjęcia, kryła się w tym jakaś chronologia, ale nie potrafiłem ułożyć ich w spójną opowieść. Na jednym – jeszcze przedwojennym, w kolorze sepii – był mały chłopiec i dwie kobiety w eleganckich futrach. „Może to matka i jakaś ciotka”, zasugerowała Alicja. Zgodziłem się, że to możliwe. Z kolejnych zdjęć, już czarnobiałych, uśmiechał się do mnie przystojny chłopak. Zawsze ustawiał się trochę bokiem do aparatu, jakby miał coś do ukrycia; twarz przesłaniała mu grzywka. Potem – zakładam, że to było potem, bo wyglądał poważniej – skrócił włosy. W todze i birecie, wymachiwał dyplomem, otaczając ramieniem innego młodego mężczyznę. Alicja przyniosła lupę, udało nam się odczytać, że to był dyplom Uniwersytetu Lwowskiego. Były jeszcze zdjęcia Kazika w sali wykładowej na tle ogromnej tablicy zapisanej kredą. Fotografie mężczyzn w mundurach – Kazika tam nie ma, ale jest ten drugi chłopak ze zdjęcia z dyplomem. Portret starszej pani o twarzy pomarszczonej jak rodzynka. Czyżby znów matka? Nie umiałem ocenić (Alicja też nie), czy staruszka jest podobna do jednej z tych dam w futrze. Dalej zdjęcia jakiejś młodej kobiety na plaży. Ta sama kobieta, tyle że w ciąży. Mężczyzna w mundurze trzyma na rękach niemowlę, a Kazik stoi obok i szczerzy się do aparatu. Na kolejnym zdjęciu to Kazik trzyma dziecko, a ten drugi obnaża zęby w uśmiechu. Kazik w tweedowej marynarce, Kazik z papierosem, Kazik (na wsi?) na spacerze z wyżłami. Czy gdyby istniały jakieś zaświaty, pysznie by się teraz bawił, widząc, jak łamiemy sobie głowy nad tą zagadką bez rozwiązania? Czułem się coraz bardziej skołowany, Alicja też wyglądała na zniechęconą.
– Nigdy się nie dowiemy – westchnęła. Nie byłem pewien, czego tak naprawdę chciała się dowiedzieć. Błądziliśmy w coraz gęstszej mgle, aż dotarliśmy do końca. Na ostatnim zdjęciu siedziała Karin. W fotelu, który równie dobrze mógł być tronem, ubrana w elegancką suknię i boa z piór, obwieszona biżuterią. Wyglądała jak królowa Saby lub innego starożytnego królestwa, dostojna i nieprzystępna. – No, teraz ci wierzę – Alicja wyrwała mi zdjęcie, oglądała je szeroko otwartymi oczami. – Nieźle!
I ja nie mogłem oderwać od niego wzroku. Od niej. Poczułem ukłucie w okolicach mostka. Przez chwilę zdawało mi się, że całe moje dotychczasowe życie było kłamstwem, a wszystko, co robię, jest tylko udawaniem. Karin, królowa Saby, wwiercała we mnie spojrzenie. Namawiała mnie do czegoś, zaklinała, lecz przekaz pozostawał poza moim zasięgiem. Schowałem zdjęcia do pudełka, oprócz tego jednego. Przypiąłem je sobie nad biurkiem, studiowałem zagniecenia na sukience, elegancką biżuterię, zmarszczki wokół oczu, ust i na szyi, jakby tam kryła się prawda o Kaziku, a może i o mnie. Wciąż jednak mi umykała.
*
Którejś nocy obudziłem się z koszmarnego snu, w którym Kazik próbował mnie udusić swoim starym namiotem. Wpychał mi brezent do ust, aż zacząłem się dławić. Próbowałem się wyrwać, ale miałem spętane nogi i ręce. Kazik pastwił się nade mną. Żryj, no żryj, Marku. Łzy kapały mi z oczu, lecz nie mogłem krzyczeć. Zerwałem się z łóżka. Trząsłem się, pidżama mi przemokła, a po plecach ściekały strużki zimnego potu. Nienawidzę cię!, chciałem wrzasnąć, ale jęknąłem tylko: Przecież cię kochałem. Kocham. Im bardziej pragnąłem się uwolnić od Kazika i Karin, tym mocniej trzymali mnie w swoim uścisku.
Wstałem z łóżka, poczłapałem do pokoju Alicji. Mogę u ciebie poleżeć?, zapytałem schrypniętym głosem. W gardle zaschło mi od łez. Chyba płakałem naprawdę, a nie tylko we śnie. Alicja odgarnęła kołdrę i zrobiła mi miejsce. Ułożyłem się bokiem, a ona przywarła do moich pleców i szczelnie mnie objęła. Zły sen?, spytała. Pokiwałem głową. Kazik? Zadrżałem, więc przytuliła mnie mocniej. Biedny chłopiec, wyszeptała, gładząc mnie po włosach. Mój biedny chłopiec. Cii, już dobrze. W końcu udało mi się usnąć.
Kiedy otworzyłem oczy, do pokoju wpadało poranne słońce. Alicja siedziała przy swoim biurku i ważyła w dłoniach różne przedmioty. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to kosmetyki: róż, puderniczka i szminka. Chcę ci zaproponować pewien eksperyment, powiedziała. Podejdź tu i usiądź. Chyba już przeczuwałem, do czego zmierza. Serce na chwilę mi zamarło, lecz zająłem miejsce na krześle. Alicja uwijała się jak charakteryzatorka szykująca spikera do występu przed kamerami. Jak na kogoś, kto rzadko się maluje, radziła sobie nieźle. Uróżowała mi policzki, pociągnęła usta koralową szminką, a brwi i rzęsy tuszem. Przypudrowała mój nieco orli nos. Na koniec nawet pomalowała mi paznokcie na czerwono. Stanęła, przekrzywiła głowę. Czegoś mi tu brakuje, mruknęła. Sięgnęła po szczotkę do włosów, lekko je natapirowała i zaczesała na bok. Tak lepiej! Podała mi lusterko. No i co sądzisz?
Popatrzyłem na swoje odbicie. W pierwszej chwili poczułem się… nieswojo. Do oczu napłynęły mi łzy, ale nie ze smutku. Raczej mi ulżyło, jakby uchyliły się drzwiczki, o których istnieniu wolałem nie wiedzieć. Teraz nareszcie musiałem się z tym skonfrontować. Uśmiechnąłem się kącikiem umalowanych ust, puściłem oko, wysunąłem koniuszek języka. No, powiesz coś? Alicja się roześmiała. Odłożyłem lusterko, wziąłem ją za ręce i przyciągnąłem do siebie. Dziękuję, wyszeptałem, na co tylko pokiwała głową.
Tamtego dnia zamieszkała z nami Miriam. Wymyśliliśmy to imię wspólnie z Alicją. Dlaczego? Bo oznacza rebelię.
Olga Dziedzic (ur. 1986) – tłumaczka, pisarka. Debiutowała w „Chimerze” opowiadaniem Stół
(2014), publikowała również w „Akcencie”: opowiadania Burza (2018) i Pierwszy krok (2020).
Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, na co dzień zajmuje się tłumaczeniem literatury
pięknej. Przełożyła m. in. Wdowi las Margaret Atwood, Ruth i Pen Emilie Pine, Banitkę Anny
North oraz Western Lane Chetny Maroo. Uczestniczyła w warsztatach pisania prozą
organizowanych przez Wydawnictwo Czarne. Mieszka w Southampton.
Monika Byszewska – graficzka freelancerka, jej prace to barwny zbiór refleksji na temat otaczającego ją świata. Interesuje ją człowiek we wszystkich swoich odcieniach, inspiruje niezwykłość natury. Stara się doszukiwać niezwykłości w codziennych na ogół niezauważalnych drobiazgach.
Ig: @m_byszewska.