
Ola Paduch – opowiadanie
Jeszcze więcej odejmowania
Jątrzyłeś się i sączyłeś jak ropa podczas każdej kłótni rodziców, jakby nie mogli dojść między sobą do porozumienia, jakby przy wódce z colą lub nektarem pomarańczowym nie mogło stać się jasne, czy umarłeś, czy nie.
Otóż z całą pewnością umarłeś.
Pierwsza dowiedziała się ciocia, bo jako jedyna miała w pracy telefon. Potem dowiedzieli się dziadkowie i dziadek przyjechał nam powiedzieć. Nasze międzymiastowe rozmowy odbywały się tylko w bordowych, obitych aksamitem wnętrzach boksów, małych budkach telefonicznych na poczcie głównej. Podeszłam z ojcem do drzwi, chyba czekaliśmy. Dziadek wszedł, a może już na progu powiedział nam – słowami albo bez słów. Byli na wymarciu, ostatni mężczyźni z tym nazwiskiem. Nie było bliskości objęcia, mocnych, wyraźnych słów, żadnego gestu. Tata zamknął się w łazience. Dziadek przeszedł ze mną do dużego pokoju, na środku dywanu bawiła się nasza dwuletnia siostra. Wielki brzuch dziadka zatrząsł się na wersalce, dłoń przykleiła mu się do czoła, jakby omdlewał. Siostra patrzyła na niego wielkimi oczami. Szlochał. Przystanęła, usiadła, a ja patrzyłam na nich, wszystko obejmowałam wzrokiem, ale nie wiedziałam, co się stało. Co właściwie się działo. Słyszałam ojca: wył i ryczał jak zranione zwierzę, a ryk unosił się i ulatywał przez okno między łazienką a kuchnią do pokoju, wydobywał się spomiędzy szpar ościeży, wibrując i ogarniając nas. Trwamy w tym stanie, zapadamy się, do dziś próbując złapać oddech. Co ci jest, tato, czy wilki też wyją po stracie młodego? – zastanawiałam się patrząc na to wszystko. Od lewej: drzwi do przedpokoju, wersalka z dziadkiem, siostra na linii jego brzucha, drzwi do kuchni, a głos z łazienki wszechobecny, jakby tata był obok. Każde z nas zapadało się na swoim metrze kwadratowym.
Dziewięć plus jeden plus zero plus jeden plus dziewięć plus dziewięć plus zero daje dwadzieścia dziewięć, więc jak się zsumuje te dwie cyfry, dwa i dziewięć, to będzie jedenaście, a dalej, że jeden plus jeden zawsze da dwa. Wyszła Dwójka i to ona, ta Dwójka, była twoją liczbą śmiertelną, nie urodzeniową, bo gdybyś tamtego dnia, zamiast umrzeć, urodził się lub ożył, to zgodnie z zasadami numerologii dwójka byłaby twoją liczbą urodzeniową. A Dwójki z dwóch jedynek to osobowości wybitne, rzadkość.
Ale twoją liczbą urodzeniową było cztery plus siedem plus jeden plus dziewięć plus osiem plus sześć. Urodziłeś się czwartego lipca jak amerykańska konstytucja i bohater filmu Olivera Stone’a, a zmarłeś dziewiątego października cztery lata później, wtedy kiedy człowiek, który nie był miłością mojego życia, skończył dwadzieścia dwa lata, moja przyjaciółka dziesięć, a była współlokatorka przyszła na świat. Wtedy też Konferencja Episkopatu Polski reaktywowała Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży i Caritas. To był czas międzynarodowych przełomów i zakazu przebywania rodziców na szpitalnych oddziałach dziecięcych poza godzinami wizyt.
Wysoka i nieobecna postać, na której plecy patrzyłam po tym, jak umarłeś, Czwórka z jedynki i trójki, a nie z dwóch dwójek, nieskładająca się z symetrii i szczęścia, robiła porządki. Rzeczy do oddania: pewnie samochody z twojej półki, część ubrań; rzeczy do zachowania: gromnica, album z twoimi zdjęciami, dokumentacja medyczna i nieoficjalna – pamiętnik, który prowadziła. Co się dało, mama złożyła w kostkę, posegregowała i spakowała do toreb. Jedne do oddania, drugie do schowania, ukrycia w pawlaczu, w skrzyni łóżka. Przeprowadzały się z nami gdziekolwiek potem zamieszkaliśmy – byle z dala od tego. Ale nie udało się oddalić, nie dało się, niedałosię.
Miałeś otwartą trumnę, wszyscy widzieli twój brązowy sweter w misie. Rodzice stali przy twoim boku, a ja za nimi, w pobliżu, plecami do rodziny siedzącej wzdłuż ścian neogotyckiej kaplicy. Długo patrzyliśmy na ciebie, mimo to nie pamiętam twojej twarzy ani głosu. Długo pamiętałam i dręczyłam tym naszą siostrę – bo ona ledwo cię znała i dlatego była słabsza. Szłam za tobą obok jakichś kobiet, może pielęgniarek i lekarek, które płakały; ja nie płakałam, więc chciałam się zmusić. Czułam, że powinnam płakać, zamiast dławić się gulą w gardle. Już wiedziałam, co się stało, ale nie miałam łez. Podobno po wizycie u profesora, na dworcu we Wrocławiu kupiłeś mamie obrączkę, żeby się z nią ożenić.
Kiedy dziewiątego października tamtego roku ty umierałeś, umarłeś lub byłeś kilka, kilkanaście godzin od śmierci, urodzili się Josh Booth, australijski wioślarz, Kevin Kampl, słoweński piłkarz, Jake Lamb, amerykański baseballista, Ivan Runje, chorwacki piłkarz, Cedrik-Marcel Stebe, niemiecki tenisista, Jusuf as-Sulajman, kuwejcki piłkarz i Marcus Willis, brytyjski tenisista. Przynajmniej tyle osób podaje Wikipedia.
Nie pomachałeś mamie przez szybę w poniedziałek tamtego dziesiątego października, kiedy gdzieś daleko zabił się argentyński aktor, umarł twórca marki Puma, czechosłowacki hokeista, hiszpański reżyser filmowy, niemiecki polityk, amerykański baseballista, dwóch właściwie, i polski koszykarz. Nie chce mi się już wypisywać ich nazwisk.
Nie zapaliłam ci znicza. Może za rok, może to bez różnicy. Zastanawiam się czasem, jak byśmy się dogadywali, bo ja jestem Jedynką.
Niedawno wrzuciłam do jakiejś aplikacji w internecie twoje zdjęcie. Po kilku sekundach pokazała twój portret: jakbyś wyglądał, gdybyś dożył rozpadu naszej rodziny. Może tak o, jak my.
Ola Paduch – absolwentka historii sztuki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zadebiutowała wierszem w 19. numerze „Magazynu Cegła”. W latach 2011-2015 prowadziła autorską audycję muzyczną w radiofonii. Swoją pierwszą wystawę fotografii zaprezentowała w 2016 r. w ramach festiwalu Kraków Foto Fringe. Współtwórczyni nowohuckich Fotoświatów – projektu z pogranicza fotografii i archiwistyki społecznej. Na co dzień m.in. edytuje i publikuje teksty w korporacji. Mieszka w Nowej Hucie.