Monika Tuniewicz – opowiadanie

Ilustrowała: Paulina Radoń

Monika Tuniewicz – opowiadanie

Wołowina dla Bobbiego

Papieros nad ranem smakuje cierpko. Jak rozłąka w miłości albo dystans klasowy. Mimo to zaciągam się aż po same płuca. Robota to robota, nie ma co się nad sobą użalać.
Do moich obowiązków, za które płacą mi w sposób minimalnie przyzwoity, należy zdrapywanie ze stolików skrzepów dopaminy, wylewanie ze zlewozmywaków resztek wygazowanej serotoniny i wyciąganie spod krzeseł strzępków norepinefryny. Całe to cholerstwo wrzucam do czerwonych, plastikowych skrzynek z niewygodnym uchwytem. Nie wiem, co z tym dalej robią. Nie interesuje mnie to. Mam swoje życie, swoje problemy, a odklejanie z podeszwy buta niedostarczonych wiadomości tekstowych wcale nie zwiększa mojej ciekawości. Swoją robotę chcę skończyć jak najszybciej. Bez zbędnych gadek o pogodzie i co robią cudze dzieci. Sam dzieci nie mam. Żyję samodzielnie, nie licząc Bobbiego, bezdomnego kota, którego dokarmiam resztkami chicken soup. Nie chcę w robocie poruszać jego tematu, bo zaraz się przypieprzą, dlaczego nie wezmę tego cholernego kota do siebie i dlaczego dokarmiam go takim syfem. Może po ludzku boję się, że i mnie przyłapią na ogienku wrażliwości tlącym się żałośnie po kieszeniach mojego fartucha? W relacjach czysto zawodowych takie podejrzenia są zupełnie niepotrzebne.

Od razu uprzedzam, nie mam najlepszej opinii w robocie. Nikt mi tego w żywe oczy nie powie, ale niechęć do mnie czuje się w powietrzu. To nie jest personalne, po prostu ludzie są słabi. Czekają tylko na okazję, by językiem łaskotać dziąsła wilgotnym: I’m fine. Nie chcę przez to powiedzieć, że sam jestem silny. Wręcz przeciwnie. Czasem nachodzą mnie wątpliwości, jak w ogóle udaje mi się zapełnić skrzynki. Sama sumienność nie wystarczy, trzeba mieć szczęście. Kiedy zerkasz na moje poharatane dłonie, może cię to zdziwić, ale ja w tej robocie mam cholerne szczęście. Wiadomo, że posiadanie szczęścia nie czyni nikogo szczęśliwym, ale jak zapełnić skrzynkę strzępkami parzącej norepinefryny? Zwłaszcza że przy każdym dotyku wydają z siebie niezły pisk. Jak opisać ten wrzask? Wyobraź sobie dziewczynę, która przez pięć dni z rzędu przez pięćdziesiąt osiem godzin, przepisuje na białe arkusze komendy: Good morning: PE poly(methylene – granules HDPE – 0,29 t; ok – ok; thanks; LDPE – 0,43 t; ok – ok; thanks; LLDPE – 0 – 0; ok ok; thanks; MDPE – 0,65 t; ok – ok; thanks; Bye!. Musi to robić w różnych kombinacjach rytmicznych, a jej dłonie są podłączone do pięciu aparatów telefonicznych. W słuchawce tej nieszczęsnej Paminy z kunsztowną kontrapunktyczną figuracją grzmi Królowa Nocy. Już dnia szóstego dziewczyna jest oszołomiona singspielem kapitału obcego. Chce skryć się w obskurnej piwniczce bez zasięgu, w kamienicy zamieszkiwanej przez etnograficzne wyrzutki. Wreszcie jej chichot rozpłynie się w syntetycznym dymie zmieszanym z męskim potem. Tak to mniej więcej brzmi. Pod stołem leżą porozbijane szklanki z wygazowaną serotoniną – zbieram je mokrą, brudną już szmatą. Nie ma co się nad nimi roztkliwiać. Są jak wąsy ojca, co nosi zaciśnięty na szyi krawat w uśmiechnięte świńskie ryje. Można by pomyśleć, że to prezent od dzieci, które tęsknie czekają na niego, kiedy znów wraca późno z pracy. Płacząc, proszą, żeby nigdy już więcej nie zostawiał ich z rozhisteryzowaną matką, która co miesiąc obiecuje całej rodzinie, że sobie coś zrobi. Ale on tylko bezradnie wzrusza wąsami, najchętniej to by się z nią rozwiódł i zabrał dzieci, ale w jej spojrzeniu jest coś z Elizabeth Taylor w Miejscu pod słońcem. Po prostu chce się dla niej zrobić wszystko. On codziennie patrzy na jej kruche ciało, od którego napinają mu się wszystkie poranne żądze, ale zaraz jego mięśnie wiotczeją od wyrzutów sumienia – ani jego pensja, ani spłodzenie trójki dzieci, ani domek z ogródkiem na przedmieściach nie uczyniły jego żony szczęśliwą. I taki właśnie mężczyzna z siwiejącym wąsem ucieka do wesołej piwniczki z baranami. W szczerej chęci zapomnienia wybiera te najciemniejsze pomieszczenia, by jakiś miły, dobrze zbudowany młody chłopak poczochrał go po niesfornej czuprynie. It’s alright man, it’s alright – chłopak mruczy wyrozumiale.

It’s alright powtarzam i ja przesuwając szklanki. Pochylam się nad skrzynką i wyciskam szmatę. Od razu przypomina się ból pleców. Nie będę dla siebie znów taki surowy, łykam granulat deksketoprofenu z trometamolem. Biorę łyk ciepłej wody z kuchennego kranu i kieruję się prosto w stronę łazienek. Mam tylko nadzieję, że nie przesiąknę smrodem rzygowin. Pod kanapą zawsze jest najwięcej bupropionowych chrząstek, mieniących się jak termoizolacyjne torby cyklistów z burgerowych sieciówek, w których grzeją się wszystkie niewyartykułowane myśli o osobach zamawiających w ulewne popołudnia wołowe kotlety w bułkach z trzema ziarnami, polane podwójnym sosem tysiąca wysp. Usta cyklistów są jak zacięte wyrazy. Głupio mi od razu tak inwazyjnie potraktować chrząstki ryżową szczotą, dlatego najpierw polewam podłogę silnym detergentem i czekam, aż się przyjemnie zapieni.

Zapach uczciwego zmęczenia wbija mi się w nozdrza. Zapełniam cztery skrzynie – dziękuję cyklistom, dziękuję wylewnie, dziękuję grillowanej wołowinie. Idę do kierownika zmiany, chasyda z piątej dzielnicy. Jest dziś bardzo zadowolony z mojej pracy. Uśmiecham się, a on kładzie na moją wyciągniętą dłoń tyle zielonych banknotów, że aż palce zaczynają mi drżeć od ich ciężaru. Zestresowany, zapominam się i patrząc na nasze splecione w dziwacznym uścisku dłonie, nieśmiało pytam go jak mija mu dzień. Spogląda na mnie pobłażliwie. Poprawia kapelusz i odchrząkuje coś, co brzmi jak fine w jidysz. Wracając do domu, zachodzę do polskiego sklepu, kupuję wołowinę w puszce. Będzie dla Bobbiego. Wybacz, że tak cię zagadałem, ale tak po ludzku chciałem się tą cholerną puszką pochwalić.

Monika Tuniewiczwolne chwile spędza z psem Edwardem, który ma słabość do Prousta i mozzarelli. 

Paulina Radoń – ilustratorka oraz graficzka mieszkająca w Krakowie. W swoich pracach najbardziej lubi eksplorować tematy baśniowe, nierzeczywiste, a także wywodzące się z kultury folkowej. Źródłem inspiracji są dla niej m.in. stare książki dla dzieci oraz filmy Tima Burtona. Instagram: @paulina_radon.