Monika Mituś – opowiadanie

Ilustrowała: Paulina Radoń

Monika Mituś - opowiadania

Mieszkaniec

Mieszkał w billboardzie. Samochody sunęły obok. Gnały w stronę horyzontu najeżonego budynkami. Dwieście metrów na zachód maszerowali przechodnie. Wszyscy śpieszyli się do biur.

Był duchem. Nikt go nie potrącał przypadkiem. Nikt nie życzył mu miłego dnia. Nawet w pobliskim parku był z reguły niedostrzegalny. Najczęściej pojawiał się tam o świcie. Żebrał? Nie. On świadczył usługi. Rozweselał poranki. Z jego fletu wydobywały się zapomniane dźwięki. Rzadko ktoś rzucał mu jakiś grosz.

Naprzeciwko billboardu robotnicy szorowali okna wieżowców. Dobrze im to szło. Okna porządnie lśniły. Odbijające się od nich światło raziło go w oczy.

Kiedy mnie zobaczył, siedział na kawałku podmokłego kartonu. Na widok dwóch kaw i buchającej z nich pary, zaczął pocierać ręce. Zsiniałe z zimna usta napełniły się uśmiechem.

– Moje uszanowanie, prezesie! – ukłonił się i zdjął czapkę z daszkiem. Podszedł do wejścia do billboardu. – Zapraszam w skromne progi. W środku tak nie wieje – powiedział i puścił mnie przodem.

Wszedłem pomiędzy plakat z odżywkami do włosów, a ten z najnowszym modelem SUVa. Podałem mu kubek.

– Ty to wiesz, co jest najlepsze na taką pogodę! – powiedział serdecznym głosem.

Odebrał ode mnie wciąż bardzo gorący płyn. Upił łyk. Chyba sparzył sobie język. Nie przeszkadzało mu to. Dalej emanował ciepłem.

– No – ale do fryzjera to byś się mógł wybrać – mówiąc to, spojrzał na moje przydługawe włosy. – Popatrz na mnie, ja to mam fryzurę jak ta lala. Wystarczy tylko codziennie przelecieć żyletką boki i już jakoś lepiej człowiekowi z gęby patrzy. Można się nawet przyzwyczaić do tego, co się widzi w lusterku.

– Sam kiedyś powiedziałeś: „fryzjer nie zając, nie ucieknie”. Wydaje mi się, że ty z kolei mógłbyś – powiedziałem. Następnie zmierzyłem go wzrokiem.

– A czemu niby miałbym stąd znikać? Kawka z rana codziennie jest, kumpel jest, pograć czasem można, a to lokum tutaj chyba jest jakieś zapomniane. Co prawda reklamy wyglądają obskurnie, prądu nie ma i tak dalej. Ale ja tam luksusów nie potrzebuję. Lepiej tu niż na jakimś squacie. Tam pełno ludzi. Sardynką być nie lubię.

– Masz rację. Sardynki są dobre tylko na talerzu.

– Żartujesz? Choćby mi je ktoś wmuszał, nie wezmę do ust, broń Boże! Prędzej z głodu umrę. To nie to, co mięso rekina – powiedział i rozmarzył się. Ślinka już mu ciekła.

– Rekina? – zapytałem z niedowierzaniem.

– Tak. Rekina.

– A kiedy go jadłeś?

– To było, jak tata, świeć Panie nad jego duszą, zabrał mnie w rodzinne strony. Zanim jeszcze wszystko runęło. No, ale ty się pewnie spieszysz do pracy. Co ja ci tam będę głowę zawracać?

– Nie zawracasz. Myślałem, że już to ustaliliśmy – powiedziałem stanowczo, lecz niby od niechcenia.

– Okej, to skrócę to do pięciu minutek. Masz tyle czasu?

– Mam. – Przecież po to tam przychodziłem. Dla tych codziennych pięciu minut. A on twierdził, że nie chce ich skradać.

– No więc, byłem wtedy łebkiem. Poszliśmy z tatą i dziadkami do najbardziej wypasionej restauracji w mieście. Wtedy miałem hopla na punkcie rekinów. Wiesz, jak to takie dzieci, ubzdurają sobie coś i to coś nieistotnego staje się ich pasją. Ale tego dnia mi przeszło.

– Doprawdy? Przecież mówiłeś, że jedzenie było dobre?

– Tak, wyżerka pierwsza klasa. No ale dostałem w tym dniu coś ciekawszego.

– Bardziej zajmującego niż rekin na talerzu?

– Tak. Od taty. Kiedy babcia z dziadkiem już poszli, tata wyciągnął takie dość małe pudełko. A jego zawartość to do teraz mam przy sobie. Tylko to i flet mi po nim pozostały. Najcenniejsze, co mam – przerwał nagle.

– A co było w tym pudełku? – Chyba tylko czekał na to pytanie. Od razu sięgnął do zasuwanej kieszeni. – Spójrz tylko na to cacko! – Faktycznie. Lampa była niesamowita. Złoty kaganek wielkości połowy pięści ozdobiony był kunsztownymi ornamentami. Wyglądał, jakby dawno temu należał do Aladyna. Pozwolił mi na chwilę wziąć lampę do ręki. Obejrzałem ją z każdej strony. Byłem pewien, że jej wartość materialna była spora. To było złoto najczystszej postaci. On też o tym wiedział.

– Masz rację. To ciekawy okaz. Słuchaj, a dlaczego jej nie sprzedasz? Myślę, że żyłoby ci się wtedy lepiej. Mógłbyś na przykład zainwestować w jakieś narzędzia, a później…

– Ha! Wiedziałem, że to powiesz! Już ją pewnie widzisz na wystawie swojego sklepu. Ale nic z tego! Jest moja! – zaśmiał się po przyjacielsku.

– Nic z tych rzeczy nie miałem na myśli – mówiąc to, lekko się uśmiechnąłem. – Chodziło mi o to, że mógłbyś dzięki temu wyjść na prostą. Popatrz na mnie, ja… – chciałem coś dodać, ale znów mi przerwał.

– Na prostą? Daj spokój, wiele razy próbowałem. Dobrze jest tak, jak jest teraz. Nie będę ci nic tłumaczył. Powiem tylko tyle: uczciwemu człowiekowi, ograbionemu przez system, nic nie pomoże. Ale tak między nami, ta lampa jest cenniejsza, niż ci się wydaje.

– Zauważyłem, że jest ze złota.

– Nie o to chodzi, prezesie. Opowiem ci jutro. Tylko przynieś jakąś większą kawę, bo ta się szybko skończyła. – Gdy to mówił, odłożył zgięty kubeczek do kosza na śmieci. Może i mieszkał w billboardzie. Miał tam jednak prawdziwy porządek.

Przypuszczałem, że mógł trochę konfabulować. Było jednak po nim widać, że miał poukładane w głowie. Jego historyjki miały ogólny sens. Poza tym łączyła nas niewidzialna nić. On też zdawał sobie z tego sprawę. Znał przecież moją historię.

Nazajutrz pogoda bardziej nam dopisywała. Sprzyjała też czyścicielom okien. Prężyli oni swoje muskuły w słońcu. Dzień toczył się już swoim tempem, kiedy podjechałem. Od razu usłyszał moje kroki i krzyknął zza reklamy:

– Dzieńdoberek, prezesie! Dzisiaj to leżymy w słońcu. Koniecznie. Tu mokro. A tam, jak trawa na piątej?

– Zdaje się sucho.

– No to klawo! Już tam idę, tylko założę nowiusieńką koszulę.

– Wyglądasz w niej prawie jak biznesmen. Prawie, bo jednak trochę jest pomięta.

– Oj tam, będziesz się czepiać. No to dawaj kawę i zaczynamy. Na czym to wczoraj stanąłem? Ach, no tak! – krzyknął i złapał się za miejsce, gdzie na pewno schowana była lampa. – Pewnie widać to po mnie, że jestem Syryjczykiem? – Jak nigdy wcześniej czekał na moją odpowiedź.

– Zauważyłem, że masz bliskowschodnie rysy twarzy. Jednak tak dobrze się nie znam, by móc określić, czy jesteś z Libanu, Syrii czy Jemenu – szczerze przyznałem.

– Tak się składa, że moi rodzice przyjechali stamtąd – mówiąc to, na chwilę przybrał poważny wyraz twarzy. – Mnie wtedy jeszcze nie było. Bo wiesz, ja urodziłem się tu, tu zostałem ochrzczony, tu się wychowałem. Ja jestem narodowości polskiej – te trzy ostatnie słowa powiedział dobitniej. – Tam byłem tylko raz. Ale co to był za raz! – Jego głos znów brzmiał słodko i przyjaźnie. – Wiesz, po tym rekinie, co był palce lizać, tata, świeć Panie nad jego duszą, dał mi tę złotą lampę. Wybacz, ale drugi raz jej przy tobie nie wyciągnę. Ona jest tylko na specjalne okazje.

– Jakie okazje?

– Widzisz, tata, jak mi ją dawał, powiedział, żebym jej używał tylko wtedy, jak on będzie coś robił w interesach, a ja będę jakiś taki smutny czy przygnębiony. Przykazał mi, żebym wtedy potarł lampę i zamknął oczy. On wtedy wróci do mnie w kolorowych wspomnieniach. I to tylko tych najpiękniejszych.

– Działało?

– Cholera, to działa do dziś! To dzięki niej trzymam się przy życiu. Może i jestem potąd w błocie – powiedział, wskazując szyję. – Ale wiesz, jeszcze żadne bagno mnie nie pochłonęło.

– Czyli to taka podróż do dzieciństwa pełnego miłości rodzinnej?

– Tak, tylko w ten sposób mogę się z nim teraz spotkać. Dobra, prezesie. Twoje pięć minut minęło. Chcesz się spóźnić do pracy? Chociaż ty dzisiaj bądź gdzieś na czas.

– Dobrze.

– Tylko nie zapomnij jutro kawy. Ranki to są już jednak trochę chłodne. Przydałby się jakiś ciepły hamburger. Taki hamburger to będzie dodatkowa minutka historyjki. No – ale ma się rozumieć, że jak przyjdziesz wcześniej.

– Jutro zapłacę ci jednym i drugim. – Bez słowa pożegnania ruszyłem w stronę sklepu jubilerskiego. Już wtedy wiedziałem, że on był moją złotą lampą. Od tamtej pory codziennie płaciłem kawą i kanapką za poczucie ciepła. Nigdy go wcześniej nie zaznałem. Ani wtedy, jako lokator wieżowca, ani znacznie wcześniej, jako mieszkaniec sierocińca.

Nowa droga

Elwira, kiedy była w ciąży, lubiła zaglądać do szafki z rzeczami dla noworodka. Najczęściej wyjmowała kolorowe ubranka, które kupował Sebastian. Rozkładała je i rozkoszowała się delikatnymi materiałami. Nigdy wcześniej nie widziała tak ładnych śpioszków. Z reguły, gdy minął kwadrans, skrupulatnie układała ubranka w kostkę i chowała z powrotem do szafki. Z jej dna wygrzebywała zdjęcie z Sebastianem, które zrobił na dyskotece w stolicy zawodowy fotograf, a następnie wstawił do internetu, gdzie dziewczyna je znalazła. Później miała w zwyczaju podchodzić do lusterka i, gładząc się po brzuchu, przypominała sobie, jak to dobrze, że na swojej drodze spotkała Sebastiana. Myślała o tej nocy, kiedy stroboskopowa kula wydawała z siebie wszystkie kolory tęczy. To właśnie tam poczęła syna.

Wiedziała, że Sebastian nigdy ich nie zostawi. Pochodził z dobrej rodziny i dla niego porzucenie dziecka byłoby czymś niewyobrażalnym. Poza tym miał pieniądze i było go stać na bobasa. Jego rodzice prowadzili firmę budowlaną, a Sebastian wkrótce miał zostać prawą ręką ojca. Nawet teraz, kiedy maluszek był jeszcze w drodze, tak bardzo się o nich troszczył. Wczoraj wraz z kuzynem składał niewielkie łóżeczko, a nad nim ułożył napis z imieniem chłopca. Później Elwira zaproponowała Sebastianowi wspólną herbatę. Miała nadzieję, że tego dnia uda im się chociaż przez chwilę porozmawiać sam na sam. On jednak nie miał czasu. W końcu niedługo ślub, a jeszcze nie znalazł fraka idealnego na tę najważniejszą w życiu okazję.

Elwira spojrzała na kalendarz. Pomiędzy datą ślubu a datą narodzin dziecka były trzy miesiące. Pierwsze miało być wesele. Dziewczyna wolałaby, żeby było na odwrót. Tego jednak raczej nie dało się już odwrócić. Kiedy Sebastian wychodził do sklepu, Elwira czuła się źle. Jedynym lekarstwem na jej mdłości było oddawanie się wyobrażeniom o tym, jak będzie wyglądać ich wspólne życie. Najchętniej od razu zamieszkałaby z dzieckiem i Sebastianem w dużym domu w stolicy. Raz na pół roku mogliby tutaj przyjeżdżać, by odwiedzić jej mamę, która teraz mieszkała kilka bloków od niej. Zupełnie przy okazji spotykałaby się też z tutejszymi znajomymi. Wszyscy zazdrościliby im ich poukładanego życia w stolicy. Wiedziała jednak, że na razie nie było to możliwe. Rozejrzała się po niewielkiej, obskurnej kawalerce. Komoda, która pamiętała czasy komuny, wyglądała, jakby zaraz miała się rozlecieć. W wysłużonym dywanie widoczne były ślady przetarć. Pomimo świadomości, że niedługo miał pojawić się nowy, ze smutkiem uznała, że będzie przykuta do tego miejsca przez kilka najbliższych miesięcy, a może i lat. Wiedziała jednak, że warto będzie się poświęcić.

Kiedy czuła się lepiej, umawiała się z koleżankami w pobliskiej kawiarni, by pochwalić się, jak poznała Sebastiana. Długo rozwodziła się nad tym, jaki był na początku szarmancki i jak później namiętnie ją całował. Nie wspominała tylko o tym, jak nazwał ją suką, która chce złapać bogatego, przystojnego faceta na dziecko (a przecież nie z nim te numery). Wielokrotnie namawiał ją do aborcji. Raz nawet przywiózł ją pod klinikę gdzieś za granicą. Ona jednak w ostatniej chwili rozmyśliła się. Teraz Sebastian najwidoczniej chciał być ojcem. Elwira nie widziała powodu, dla którego miałaby zamartwiać się tak drobnym szczegółem jak to nieporozumienie z przeszłości.

Gdy miała lepszy humor, zapraszała koleżanki. Na tę okazję robiła prawdziwe porządki i kupowała ciasteczka w pobliskim supermarkecie. Koło ciasteczek stawiała ramkę ze zdjęciem z Sebastianem, żeby dziewczyny mogły się napatrzeć. Kiedy koleżanki rozsiadły się, wyjmowała najnowsze ubranka i rozkładała je przed nimi. Piały z zachwytu. Wypytywały Elwirę o ciążę i o ślub. Elwira nareszcie była w centrum zainteresowania. Opowiadała, zamaszyście wymachując przy tym rękoma. Nikt jej nie przerywał. Każda chciała poznać najdrobniejszy detal związany z jej życiem. Przez cały ten czas ubranka leżały rozłożone po całym pokoju niczym ozdoby świąteczne. Dopiero gdy koleżanki wyszły, Elwira składała je precyzyjnie w kostkę i wraz z ramką odkładała do szafki.

Czasem bywało, że w danym tygodniu Sebastian nie przyniósł żadnych nowych ubranek. Zaglądała wtedy do kieszeni spodni, w które już się nie mieściła. Odnajdywała drobne, które wystarczały jej na wybranie się autobusem na obrzeża Warszawy i zakup kaftanika. Gdzieś na uboczu był jej ulubiony sklep, który nie był bardzo oblegany, ale posiadał odpowiednio luksusowe towary. Kupowała zawsze jedno ubranko. Później mówiła koleżankom, że dostała je od Sebastiana. Dziewczyny znowu piały z zachwytu.

Mama Elwiry z kolei nie pałała takim entuzjazmem. Wcale nie podobał jej się ojciec dziecka jej córki. Kiedy odwiedzała Elwirę, stanowczo upominała ją, że nie powinna wybierać się na ślub. Elwira z kolei upierała się, że pójdzie. Chociaż nie była w stanie pojąć taktyki mamy, po części ją rozumiała. W końcu Sebastian w oczach wielu osób uchodził za najzwyklejszego w świecie podrywacza, łamacza serc. Elwira wiedziała, że zdaniem mamy przez to wcześniej czy później wszelkie jego związki się rozpadną. Ale Elwira też nie była święta. Nie miała pojęcia, czy uda jej się porzucić dawne życie i czy sprosta nowej roli. Teraz nie chciała się na tym skupiać. Powinna się cieszyć, że już nie będzie musiała się troszczyć o to, czy uda jej się opłacić rachunki. Miała świadomość tego, że bez względu na to, co się stanie, na zawsze będzie już w pewien sposób związana z Sebastianem. To dziecko połączy ich silniej niż węzeł małżeński połączył wiele par.

Mimo to w dniu ślubu Elwira została w domu. Twarz miała schowaną w poduszkę. Próbowała płakać. Tak bardzo chciała uronić chociaż jedną łzę. Miałaby o czym opowiadać koleżankom. Jednak nie była w stanie. Zupełnie tego nie rozumiała. Gdy o tym rozmyślała, przedzwonił Sebastian.

– Przyjedziesz? Wszyscy już są.

– Daj spokój. Przecież nikt tam na mnie nie czeka.

– Myślałem, że będziesz chociaż w kościele. Później mogłabyś robić, co chcesz.

– Zostanę. Tak będzie lepiej.

– Na pewno?

– Tak.

Sebastian szybko się rozłączył. Elwira słyszała, jak panna młoda ze zniecierpliwieniem wołała, że już pora zaczynać. Sebastian miał za chwilę powiedzieć „tak” jakiejś kobiecie, którą Elwira znała jedynie ze zdjęć. Zastanawiała się, dlaczego jego przyszła żona nie dbała o to, że Elwira była w ciąży. Doszła do wniosku, że panna młoda musiała być naprawdę dobrą osobą. W końcu nie miała nic przeciwko temu, że Sebastian tak często odwiedzał brzuchatą dziewczynę. Z jakiegoś powodu bezgranicznie mu po tym wszystkim zaufała. Elwira myślała, że to będzie tylko kwestia czasu, zanim sama owinie go sobie wokół palca. Teraz jednak nie było warto zaprzątać sobie tym głowy. Przez moment przeszło Elwirze przez myśl, że może źle zrobiła, że została w domu. Nie była pewna, czy nie lepiej było już teraz zacząć niszczyć ich związek.

Wieczorem, kiedy młodzi zjedli już tort, Elwira zaczęła przeglądać ubranka. Nagle usłyszała znajome głosy. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, że koledzy zbierali się na dyskotekę. Przez ułamek sekundy przed oczami zaświeciła jej stroboskopowa kula. Nieśpiesznie zaczęła składać ubranka w kostkę i odłożyła je do szafki. Później otworzyła szafę i zaczęła się zastanawiać, w którą sukienkę byłaby w stanie się jeszcze zmieścić. Po chwili znalazła jedną. Włożyła ją i przekręciła klucz w zamku.

Monika Mituś – tłumaczka, lektorka, właścicielka firmy i pasjonatka szkoleń z Olkusza.
Ukończyła filologię angielską o specjalności tłumaczeniowej z językiem arabskim oraz studia
podyplomowe z tłumaczenia specjalistycznego.

Paulina Radoń – ilustratorka oraz graficzka mieszkająca w Krakowie. W swoich pracach najbardziej lubi eksplorować tematy baśniowe, nierzeczywiste, a także wywodzące się z kultury folkowej. Źródłem inspiracji są dla niej m.in. stare książki dla dzieci oraz filmy Tima Burtona. Instagram: @paulina_radon