Mira Król – opowiadanie
Chlorofil
Dobre słowo, daję słowo, co nie chce się myśleć, ciasno stłoczone w słoiku, weki mam we krwi, od piwnicy po sufit czaszki. Czosnek, chrzan i gorczyca. Wiklinowy kosz i drałowanie na trzecie piętro, w górę i w dół, i to wariackie uczucie, że świat stoi na głowie i to mojej, co nie wróży mu dobrze. Mam wszakże rozjebany łeb, nie oczekuj po mnie niczego, co ma sens i logikę, chyba że lubujesz się w kwaśnym i zsiadłym – nie myl z osiadłym, bo ten stan jest mi obcy jak papież albo orgazm.
Pierwszy pies, którego pamiętam ujadał tak głośno, że skruszały gałęzie w koronach sędziwych topoli oddzielających teren szkoły od nauczycielskich bliźniaczych przybudówek. W letnie i opuchnięte od upału dni kładłam się pod nimi w samych majtkach i czekałam na podmuchy wiatru, szelest liści i zapowiedź burz. A potem darłam się w euforycznej histerii jak głupia, po ostatnią nutę turlającą się po języku, a białe płatki otulały moją twarz jak czarne grudy ziemi wieko trumny, ale tego nie chcę pamiętać i mówić nie chcę o tym. Nazwane wiążę się z nami na śmiertelne zawsze, które odkładamy na później między szpargały w kredensie, znaczki pocztowe, pocztówki z wczasów pracowniczych nad morzem, stare zdjęcia RTG.
Bolało mnie serce, ale wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że jest chrome i kulawe, tymczasem licho zaczaiło się przy czerwonym oczku lampki i dla hecy jęło pstrykać, ile pary miało w swoim żylastym ciałku. Któż by dał wiarę, że takie nic może wszystko. Koktajl Mołotowa i ładunku wybuchowe, a te, wiemy, potrafią porządnie narozrabiać, gdy trafią w niepowołane ręce.
Pierwszy pies, którego pamiętam za dnia stał na łańcuchu przy budzie, a nocami zagryzał nieświadome jego popędliwości, z natury ufne jak ja dwadzieścia lat temu, ślepe kocięta i pisklęta. Gdy zapadał zmierzch wychodziłam na łąki i traktowałam gardło szorstkimi niczym papier ścierny trzaskami wydobywającymi się chyba aż z samych trzewi na cztery strony świata (i nie mogłam przestać myśleć o krochmalonej pościeli zapieranej uprzednio na tarze i powykręcanych od reumatyzmu palcach babci, kolejny obraz na synaptycznym rollercoasterze) – miej się na baczności płocha zwierzyno! – komunikowałam – jakbym chciała zdjąć z siebie krztynę odpowiedzialności za to, co miało nadejść, gdy tylko zachrobocze łańcuch i pogasną światła. Lampy udają się tu na spoczynek punkt 23.00. I tylko ten krwawy księżyc łypał na mnie okiem, zerkałam na niego z wyuczonym zawstydzeniem, gdy kładł jasne smugi na moich różowych piersiach, twardniały sutki, łaskotało w podbrzuszu.
I powracałam do domu przez balkonowe drzwi porośnięte winoroślą, brudząc stopy i ręce lepkim granatem. Wsuwałam się cicho pod pierzynę, wycierałam ręce w uda i zaciskałam powieki. Bałam się zasypiać, w największe nawet upały zakrywałam się po czubek głowy, by gęsie pierze tłumiło nawoływania z ciemności. A gdy już zapadałam w sen, śniłam o psim pysku w lśniącej czerwieni i śnię o tym po dziś noc, częściej niż o dziadku dumnie podążającym wzrokiem za swoją bestią, w dzień nigdy nie śpię – czuwam.
Rudy diabeł, diabelskie nasienie – tak nazywali go na wsi. Dobry pies – tak czule szeptał Piotr i kładł swoją ciężką rękę na rudym łbie.
Piotr, do którego nikt nigdy tak nie mówił, a którego imię pierwszy raz usłyszałam wyczytywane z ambony w ostatnim pożegnaniu – szczęka mi opadła po samą podłogę i nie omieszkałam obrzucić matki gniewnym spojrzeniem. Dlaczego nikt mi tego nie powiedział?! A może czułam się winna, że nigdy o to nie zapytałam? Te wszystkie matki, dziadkowie, babcie, ciotki, stryjeczne siostry naszych ojców mają jakieś imiona, szok.
Piotr w białym podkoszulku z siekierą przewieszoną przez ramię rozmiłował się w snuciu opowieści o pieskich łowach, rozszarpanych sarnich koźlętach, bażantach, lisach, chętnie obdzielał nimi tych, co chcieli słuchać i tych, którzy z grzeczności pozwalali kończyć zbójeckie historie. Po części nie dając im wiary. Ale czymże jest prawda, czy kończy się tam, gdzie zaczyna wiara?
Nie wariuj, waruj albo nalej jeszcze wina. Koniecznie niech to będzie vermouth słodki i duszący albo tokaj, słomkowy jak kosmyki jego włosów. Język mięsisty przesuwający się po dolnej wardze, slow motion i freeze, jak hamujący nagle pociąg na torach, tuż przy nogach samobójcy. Trzeba zgubić się na dnie kieliszka, zapomnieć, wpuścić trochę światła, tu panuje duża wilgoć i grzyb zagarnia dla siebie coraz więcej i więcej, trzeba ostrożnie stawiać kroki, niejeden już zwichnął kostkę. Niejeden skończył pod powierzchnią. Trup, zimny trup – powiedzieli.
I jeszcze, że prawda w oczy kole, a rude jest wredne.
Pierwszy raz, prawda goła i łysa jak kolano, dotarła to do mnie, nie wcześniej i nie później niż w chwili, gdy ojciec wyrwał mi z rąk szufelkę, a czerń i biel kreskówkowych ruchów, rozochocone białe porysowane mazakami karteczki puszczone w chocholi taniec odklejały mi się od powagi sytuacji. Miał zaciśnięte wargi i wąskie szparki oczu, co silnie kontrastowało z jego okrągłą jak księżyc albo bochen pysznie pachnącego piekarnią, takiego ze złocistą i chrupiącą skórką, chleba. Nieco dziecięcą wciąż twarz podkreślały filuternie czarne wąsy, podskakujące wesoło, a żarty się go trzymały jak mało kogo, a już na pewno nie mnie, nad górną wargą – nawet zamiatać porządnie nie umiesz. Nawet zamiatać! – to akurat obok żartu nawet nie stało.
To tu rzeka rozchodzi się w kilka stron, wyrywa się spod żeber Ewy, podkreślam, byś mnie nie poprawiał Adamie, wypuszcza swoje pasma z grubego warkocza. To tu kończył się mój świat, azyl, rozsypuje się gniazdo, w proch, mówię, w proch. Nie ma już drzew, pod którymi można się schować i czekać na pierwszy tego lata śnieg. I nie ma już podłóg przenoszących nas kilka pięter w dół.
Nagle wszystko na chwilę zgasło, a gdy wróciło światło, zimne i ostre, świat jak sparaliżowany poudarowiec, strużka śliny, jednoręka bandytka galopująca od bieguna do bieguna, ale to tylko mi się wydawało, jak sądzę, bo świat zapierdalał tylko beze mnie. Ja zostałam w przedpokoju obitym tanią boazerią, gdzieś między ścianą a pawlaczem i stoję tam do dziś w kałuży moczu i kału. Odór, czy tak pachnie szczęście, ukręca łeb wszystkim tanim pachnidełkom, tylko szary jeleń i tylko ostrożnie stawiaj kroki. Czekam na pozwolenie, by odejść.
Marsz do pokoju i przemyśl swoje zachowanie. Bez odbioru, salut!
Po niej nic dobrego się nie spodziewamy, tak powiedział do matki, a cienkie ściany w bloku nie chciały utrzymać ciężaru tych słów po jednej stronie i przez pory, mikrotunele, tłuściutkie larwy dźwięku sunęły z zawziętością po ścianach, podłogach, meblach, kocach, by skończyć w moich uszach, rozlać się w nich białą i lepką substancją, w której grzęzły moje nogi i spowalniały reakcje. To było ich miejsce, ja swojego nie znałam, więc zazdrościłam im, że trafiły w 10 na tarczy mojego hipokampu, dochodziły raz za razem, euforycznie rozbijając się jak fale o brzeg klifu, dowożąc co trzeba i gdzie trzeba. Martwe meduzy, poszarpane muszelki, morskie trawy wyrwane z piersi bezkresu wód. Zgrzyt łańcucha, niech ktoś już spuści tego psa i pozwoli mu mordować.
I przychodzi ta łajza cherlawa, co mi zrobiła operację na otwartym sercu i to bez znieczulenia i chwyta za rękę, jak matka w ostatniej chwili za rąbek spódnicy nieroztropnego oseska, który wybiega na czerwonym świetle wprost pod rozpędzone wściekle auta, a uścisk ma mocny, możesz to sobie wyobrazić. Więc wierzę w nią, a może w nie-matkę i łajzę, bardziej niż w boga, a to prowadzi mnie do niewidocznej z oddali dziury na łące, wyrwy w ziemi, do której będę już uciekać przy każdej sposobności. Za kurnikiem i szopką na drewno, gdzie w pieniek wbita siekiera łypała na mnie metalicznym okiem, jakby to moja szyja za chwilę miała się tam położyć i przez głowę przebiega mi myśl, czy też potrafiłabym biec przez pół podwórka, aż po studnie, bez głowy na karku?
Właśnie tam, w tej dziurze wypełnionej po brzegi wodą, mieszkała moja maryjka i zapraszała mnie gestem Wilka spod monopolowego, który chce dla siebie zagarnąć całą przestrzeń zapachem i parę złotych z kieszeni pani kierowniczki i pana kierownika. Łechce mnie jego uwaga, tak jak łechce mnie pokuszenie, na które licho mnie wodzi, więc pewnie stawiam stopy, zrzucam szmatki i wsuwam się w wodę, jak ręce chłopaków pod bluzką, gdy chcą zaliczyć kolejną bazę. I tak się marszczymy w tej wodzie – ja i święta.
Tak, to była wyjątkowa dziura, która prowadziła do jądra ziemi i można było zajrzeć stamtąd, jeśli się tylko chciało, w samo dupsko wszechświata – z dupy strony oczywiście, a w zasadzie spod jądra. Ładne gniazdo uwiła tu sobie ta święta panienka. Rudy też tu był, dziadek zakopał go w tym miejscu, po tym jak cytując „jakiś chuj go otruł”. Miała psina wrogów. Nie bez przyczyny, ale jednak psa żal.
Dystans, trzeba mieć grubą skórę i łuski, najlepiej łuski i jak ognia unikać haczyków, łańcuchów wyznaczających nam ściśle wymierzoną i ujętą w unijnych normach odległość, na którą wolno nam zerkać za horyzont. Zapuszczać się w obce kraje. Przez to ucho igielne przeciśnie się każdy wielbłąd, kalmar kolosalny i płetwal błękitny, że o Rudym nie wspomnę.
Śmiałam się wczoraj, chociaż brzmi to mało prawdopodobnie, a nawet głupio, gdyby się nad tym pochylić, ale tak, śmiałam i powiem więcej, zupełnie w głos. Stałam przed lustrem i przyglądałam się sobie w maseczce z liści manuka, która zastygała na mojej twarzy. Biała brejowata maź przechodziła w otulinę przypominającą skorupę jajka, pękająca w miejscach mimicznych zmarszczek na podobieństwo wyschniętego koryta rzeki. Zmarszczki zasadniczo miałam głęboko w dupie, ale jednak na twarzy.
Na tę jedną krótką chwilę przed umyciem twarzy, poczułam, że coś się tu zgadza bardziej niż zwykle. A potem maska opadła i zrobiło się cicho.
Okładam się złudzeniami, których ni chu chu nie ruszy cynamonowy peeling cukrowy, szampony z czarnym aktywnym węglem i nawet wspomniane już liście manuka – prozoopornaość high level. Łudzę się i co mi zrobisz, miłosierdzie byś okazał i litościwie odpierdolił się na chwilę – nie budź mnie, nie waż się. Atak paniki goni atak paniki, a prognozy nie są najlepsze. Rokowania, że aż oczy zachodzą nitkami krwi. W głowie mam naciągnięte w opór struny, po których nie chce wędrować żaden dźwięk, tylko pisk, jak wtedy, gdy bryłka kredy cięła czerń tablicy.
Dopuszczam dni, gdy ashwagandha buja mnie, żeńszeń buja mnie, proza.k buja i kołysze niczym w olbrzymich ramionach gorylej matki, z czułością mierzwiącej moją sierść.
Nie da się raz na zawsze pozbyć mend – powiedziałeś, bo, dziwnym trafem, masz dar wyczucia chwili i nosa do odzierania jej z miodu, zrywasz plaster jednym szybkim ruchem, a ja musiałam się z tobą zgodzić, co przychodzi mi z trudem.
Tutaj zaczyna się świat. Milknie dzień, robi miejsce rzezi nocy i spuszcza rudego psa z łańcucha, by się wylatał i chciałabym być tym psem, więc chyba musi być ze mną coś mocno nie tak. A więc to jest ta prawda? – ktoś się musi pomylić, aby inny miał rację?
Nie trzymaj mnie za ręce.
Chciałabym przemierzyć wzdłuż i wszerz cały ten nienaruszony zachłannością ludzkiego portfela las, gaj, bór, puszczę i jeszcze transformować się w ciałko zieleni, być duszkiem i o niczym już nie myśleć i niczego się nie bać, dzisiaj bardziej. Organellum komórkowym zawężonym do świata roślin, otoczonym podwójną błoną białkowo-lipidową, ach ten tłuszcz, tłusty, śliski i połyskliwy, woski i sterole, boskie, bosko boskie, tak, że ja pierdole. I te szmaragdy połykające światło, żarłoczne drobinki zieleni, pac-man, pac-mac, yeah, yeah, yeah. Chlorofil ma wyjebane na ludzi i czas, ma wyjebane na wszystko.
Lubię dźwięk białka skwierczącego, gdy rzuca się je na rozgrzany tłuszcz. Skrojone na luks podgardla podskakujące na żeliwnych patelniach. Za blokami, między małym a dużym trzepakiem mieliśmy bazę, tuż przy skrzynce – uwaga pod napięciem. Robiliśmy sobie challenge. Nie przemogłam się, gdy połykali różowe dżdżownice pęczniejące im w ustach, musiałam podnosić bluzkę i pokazywać ledwo co zarysowane piersi. Dziś połykam wszystkie robale bez mrugnięcia okiem, a oni opuszczają spodnie, a potem spuszczają oczy na kwintę.
Nikt nie nauczył ich przegrywać z klasą czy nawet bez.
Mira Król – urodzona w 1987 roku, w dniu jej czwartych urodzin światło dzienne ujrzała płyta “Nevermind” Nirvany. Absolwentka pedagogiki, socjoterapii i logopedii. Mieszka na mazowieckiej wsi. Wychowuje córkę i syna, pisze. Publikowała w „Migotaniach” , „Afroncie” , „Drobiazgach”, „Stronie czynnej”, „Helikopterze”, „Szajn”, „Składce”, „Trytytce”, „Zakładzie”, w „Pocztówkach literackich Karola Maliszewskiego”. W 2021 roku ukazała się jej pierwsza książka, nie lubi o niej mówić, myśli-wytrych. Gdy ktoś pyta, co aktualnie robi, odpowiada: Szwendam się. Na deficyt zieleni poleca: pola, łąki, lasy i rower.
Paulina Radoń – ilustratorka oraz graficzka mieszkająca w Krakowie. W swoich pracach najbardziej lubi eksplorować tematy baśniowe, nierzeczywiste, a także wywodzące się z kultury folkowej. Źródłem inspiracji są dla niej m.in. stare książki dla dzieci oraz filmy Tima Burtona. Instagram: @paulina_radon.