Mikołaj Świerkula – pięć wierszy

Ilustrował: Jakub Grzybowski

Mikołaj Świerkula – pięć wierszy

SONET SZARY

A jesteś ty ziemia, zbutwiałość
drewna i sól
Jesteś ty kurz, proch kości, pisk
schodów, starczy ból

Chrobocze skrzyp ruchu twoich piast
Klekocze zawias, zasuwka, drzwi łoskot,
trzask klap
Betony ulic i bunkra powstańczy właz padł

Pyle ziemi ojczystej, tej Ziemi gdzie papież był swój
Co Bóg naznaczył, wyróżnił, powołał na bunt
Warszawo, matko przez kolor sławię twój gród

I w ogóle, naprawdę, i właśnie, że ten akurat naznaczyć mię chce
szarówą normictwa, bar micwa szaractwa do szarzyzny codziennej
wyprawia, do domu odprowadzi kolor za oknem – zerzygałbym się

WARSZAWO, BIJMY BIEDNYCH

fircyk bumeluje cały dzień
gdy łyka
kupuje
            pije
            żuje

ryczy rajfur
i rwetes dwurury
            dymi
optymizm na światło
            to gazu
jak kickdown strzela –
           śmig w mig
                          asfalt ślizg zwija

mobil – żmija Dodge
            [werseT. Peiper:

“Usta twoje, chodnik lśnień i uśmiechów, dzisiaj, zalutowane
milczeniem nie płoną”]

lecz płaczą umizgiem tanich ust
skinień głów
kiwnięć nie liczą z nadzieją na bilon
w podziemnych przejściach centrum grają
do olewczych mimochodów

Każdy zna tego, co tam odbębnia swoje
On jak ten fircyk – bumeluje
            i siedzi
zawsze z tą nogą:
            czy zima – w mróz wrósł
            czy lato – piekł piach

fanfaron pyszni się purpurą i fioletem sinym
bursztyn brunatny bordowy w burgund
karmazyn szat lepkich
            okrycia z żółcieni
            szarogęślem zieleni ma przepych panisko
                        na przedpolach księstwa resztek mięsa
                        (które zjadał bo z braku laku mu smakowało pewnie)

Na środku –
gmach
krater 
            wygrzebany wyskrobany
Dziobaty parchaty garbaty sromotnik
bezduszny i brudny
do tego ryży TAK STRASZNIE

(Już ze cztery lata tak siedział, choć teraz naprawdę nie wiem, co się z nim dzieje)

MIASTO MASA MASZYNA

Miasto budowę zaczyna
od nacięcia wzdłuż linii mostka
gładko sunie w jędrność skóry
jątrzy fundament, pleśnią kwitnie
Masa dzieci – nowotwórcy
wyłamują z trzaskiem żebra matki
pionują filary potęgi
budując z nich szkielety imperiów
Maszynami wyflaczają ścierwo kopalne
trują powierzchnię plątaniną własnych racji
kabli z przetworzonych szczątków wychowania

Miasto błyszczy
w dogasającej łunie pożogi
prochem matczynym przesłania oczy papy
predykcyjnie krwioobieg Elektry-czny
Masa ojca-słońce kładzie w grób
lśnią teraz światłem własnym
szeregowce wież kościanych
zdobnych girlandami mięs
Maszyna skrobie łożysko
przewiercając się odkrywa drugie dno:
prosper
uje wiercąc złoża bez przyczynku skryte przed?

Miasto już urodzone
się ustatecznia
klei mury
zaprawione filozofią siły
wodą pitną (póki jeszcze jest) gasi bunt
Masa potakuje w rytm zmian fabrycznych
i narzeka, godząc się na los
wynalazcy wydają zbawienie tańcząc wesoło
przy fiskalnej muzyce kas
Maszyna słup wznosi –
a szymon ryczy opętany Słowem
lecz w toń go ciągnie napełniany groszem
coraz cięższy
uwiązany u szyi kabzy trzos

CHYTRUS

Słuchajcie a znajdziecie
szukajcie a będzie wam dane
proście by mogli was pytać
i wyproście by mogli was przepytać.

Pytał przy sklepie
pytał przy drodze
prosił o drobne
płakał – ooh boże?

Ale też mówił (na szczęście szczerze)
               rozsądnie
                           z wiedzą i wiarą pokutnika.

Przestał 
już nie skamle
teraz naucza:

<<W życia wędrówce, na połowie czasu
obrawszy błędne manowców koleje
pośród ciemnego znalazłem się parku>>

Trzecia część na wolność stracona –
                                                    nie ziewał
trzecia w zakładach
                                                    a resztę tak gada.

Przez patrzałki wzrok miewa mętny
od ciosu legata – oko spóźnione
nos orli jakiś
w dwóch miejscach zgięty
dłonie skrwawione
palce sztywne (niegdyś łamane)
przez polik bliznę
w ręce walizkę.

Za prawdę, za prawdę – powiada – Gwizdłem.

SONET BEZDOMNA

bezdomu beztwarzy bezwyrazu poprawia kosmyk bezukładu
bezwładnie opadający kawalkadą brudu
na twarz wykrzywioną bezmieniem swoich tobołów, walizek, torebek, siatek, maneli
bezuwagowo wpatruje się w eter podróżna bezprzewodnika po bezdrożnej katabazie bezżycia

bezlustra bezskutecznie kołtun kręci w witrynie świątyni bezabsolutu
wypełnionej bezkreśnie czcicielami bezboga bezładnie kryguje się do śmierci
bezreszty odprawia (bo na tacę nikt nie daje)
eucharystię ohydy i podnosi do ust co-trzy-dzienną porcję hostii

bez-uporem godnym lepszej sprawy na bóstwo chodnika się zrobić
nakarmić się tlenem i ciałem i wino żłopać i żreć aż bezdech zatyka
i może udusić przypadkiem niechcąco aż niebezpiecznie wizja kojąco nań działa

bezbuta siedzi zgarbiony wagabunda bezprawnej wyprawy. nie pyta – ile tak można?
bezsensu bezmiodu w swym kraju bezmleka
z nadzieją trwać? niech spyta: na co czekać?

Mikołaj Świerkula – myśli o poezji jako rytmizowanej, płynnej, emocjonalnej, gęstej mowie. Pasjonuje go wers długi, jako ten, w którym konieczne jest wyczucie rytmu, kondensacja znaczeń, wolność myśli i słowna żonglerka. Ostatnio: nałogowo poznawał bezdomne osoby, interesuje się tekstami Thelemy, symboliką alchemiczną i teorią monomitu, jeździł po Polsce szukając wydawcy, niechęć do metafor. Publikował w magazynie Szajn

Jakub Grzybowski (ur. 1995 w Warszawie) – rysuje proste obrazki na skomplikowane tematy.