Michał Trusewicz – fragment powieści

Ilustrował: Konrad Roche

Michał Trusewicz - fragment powieści


Plemię (Rozdział 3) 

Fragment powieści

I sama, i cudza ta mowa moja. I mowę swoją i czyjąś jedynie do ścian kieruję, a bratam się nowymi słowami z młodszym. I po ćmoku wspominam – ich wszystkich. Wchodzę sobą do takiego sąsieka w głowie, tam coś zaczyna trzeszczeć. I widzę, poruszony do łez, widzę ich wszystkich. Śpią tam razem jak prosięta, do słomy ustami przyczepieni. Ojcowie, matki, babki, dziady, Magdy, Jagody, Mateusze, Leszki, Mariany, Wiesławy, Tadki, nieznani, lecz zauważeni. Zapamiętani. Burki schamiałe, żłoby milczące. I potem wychodzę sobą z tego sąsieka w głowie, no i sama ta mowa moja, i ja ostaniec – w obcej i surowej niczyjości przeżywiec.

No sama i cudza zarazem ta mowa moja. Mieszaniec z gardła się leje. I mówię, poruszony do łez, mówię ich wszystkich, tym swoim języcznym skundleniem, tym gardłowym pidżynem, a mówię całą chmarą naraz, wszystkimi głosami ze świata spodu. I domodliłem się tego, udało się, poszczęściło. Cudze wzięło mnie we władanie. I sobą, i innym gadam, no i tak plądrujemy ciszę, przebijamy się z życiem, wdzieramy się w przyszłe. I tak już chyba ze mną będzie, rojne wtargnęło. I siedzi, i tkwi. A dobrze mi z tym mnogim w sobie. No i dalej myślę, poruszony do łez, myślę o tych wszystkich, co w końcu w głosie się uobecnią. No i z tego wszystkiego przyszło mi się bratać już nie tylko z młodszym.

Parę dni po pogrzebie pod domem znalazłem Stacha niewymownego, dziada starego, nagotę zupełnego, który zjawiał się co wiosnę w różnych miejscach, czasem w dojniku, czasem w cielętniku, czasem w kominach. Spadał na różne domy jak gwiazda. Kulił się w swej niewymowności, pruł łapskami powietrze, gnyk gruby nadstawiał pod obce dłonie. Nasz gamuła bez języka, z ustami zaszytymi, z polikami jak rumiane bałabuchy wyrośnięte. Kiedy parę dni po pogrzebie pod domem znalazłem Stacha niewymownego, to wiedziałem, że to dziadowski omen, boską ręką strącony do mnie samego.

Tradycja kazała Stacha co roku pochwycić, złapać za gnyk gruby i do gnojownika załadować, a potem przykryć wysłodzinami, wywarami, wytłokami i treściami. Zakisić Stacha niewymownego, by za jakiś czas ponawozić drzewa, fundamenty i własne życia. I znalazłem go kolejnego dnia w kącie, przy piwniczce, całego golutkiego, z prąciem zwisającym jak różowy kielich lepnicy. I podbiegł mi pod ręce. Wcale się nie dąsał. Nie był zestrachany, gdy zobaczył mnie nad sobą.

            – Nie chowaj się, Stachu, gnój czeka, nie chowaj się po barłogach przy domu, wrzucono cię właśnie tutaj – gęgałem czule do niego, widziałem, jak z zachwytem słucha słów, jak zagląda mi do ust.

I wtedy wyciągnął swoje omszałe palce. Włożył mi je do gęby. Gmerał mi w środku, ostrymi szponami drapiąc po podniebieniu. Gilgał mi migdał, szurał paluchami od brzegu do brzegu. A ja jęczałem i otwierałem gębę szerzej i szerzej. A on uparcie głębiej i głębiej, rękę aż po łokieć włożył. Nie krztusiłem się wcale dziadowską grabą. Jęczałem tylko głośniej i głośniej. Jęki w nagłosy się układały. Pomruki w śródgłos składały. Piski cieniutki wygłos tworzyły. Palce dziadowskie szczelin szukały, a paznokcie Stachowe zwarcia pragnęły. Już nie piszczałem, bałakałem wręcz. Cała jego ręka bełtała w bebechach, aż w końcu złapała słowo, które odłożyłem na potem, by skarcić dziada niewymownego. I słowo z jamy wyrwał, trącając paluchami o struny, jakby na lirze wygrywał bezgłośne melodie, lirnik mój dziadowski. I grzeb zakończony, i palce wyciągnięte, całe ściekające krwią, śluzem i treścią.

Przyglądał się Stach słowu wyrwanemu. I nie wiedział, co z tym zrobić, gdzie włożyć, zasiać, zatrzymać. A ja mu zacząłem gaworzyć nieskładnie. Kwiliłem i gruchałem gołębio, że zaraz coś poradzimy, że zaraz coś poczniemy. I dyszałem, patrząc na tego biedołacha golutkiego, mokre słowo ściskającego. Nie chciałem już go besztać. Żal mi się go zrobiło. Czułem, że do gnoju już dziada nie ciągnęło.

            – Cepako jedna, to słowo nieupięknione, ledwie ze snu wyrwane. Przypomina prędzej chabaninę, żaden cymes. Ono raczej do fafrania niezdarnego konieczne. Żadna to mowa na baczność, raczej po prostu ochłap bełkotu fafulastego, po co ci to?

A on pruje rękami, palcami stuka o ściany domu. Prąciem wywija jak krwawym farfoclem przy uboju. Dyszy. Poci się, pokrywa się jakimiś czerwieniami. To tańczy, to biega w miejscu. Na usta zaszyte wskazuje, a oczami niemal błaga.

            – Fajfusie omszały i oszalały, rozpruć to mam? I słówko tam włożyć? Słowotłukiem chcesz zostać? Żeby bajdurzyć, charkać, bałakać i modlić się bezsłownie? Chechłać i pienić? Gnojem znudzony? Przeznaczenie już niestraszne? A co z nami? Jak nawozić? Gdzie omenów szukać? Nadzieję skąd brać? – Rozpruwałem ciszę kolejnymi pytaniami, a on marniał we wstydzie, w żałości kurczowo trzymając wyrwane mi słowo. Dziadurwa ohydna – słowami obstrzępionymi mnie kaleczył.

Słówbajłem chce się stać, wszarz podły, a co ze mną? Rezać mu mordę mi przyszło. A nawozu znikąd. Do gnoju chciałem go władować. Chciwił się słów, chciwił się mowy. Pomyjami chciałem go przykryć. I wtedy pomyślałem, że przecież jestem sam, jak ostaniec, co wchodzi sobą do sąsieka w głowie, by widzieć wszystkich, by opisać wszystkich, których się przeżyło. Przecież na nadzieję i tak trzeba byłoby czekać. Przecież jak nawóz wyłożę, to nie od razu coś będzie. A Stachową mowę miałbym od razu. I wyratowałbym go od corocznego gnoju. I pogadać miałbym z kim. I bratać się z kim. I braciszka migdałowego pokazać komu. I archiwum komuś powierzać. I roić się z dziadem, wylęgać się z nim po zmroku. Może właśnie to przyszło z naszych cmentarnych modlitw. Może całą chmarą wymodliliśmy sobie Stacha, by hurmą się kłębić z nowym. Przecież to dziad z naszego świata, spod spodu wyłoniony, żaden dziad feralny. To przecież nasz haderlok wędrowny, który zaraz stanie się wymowny.

            – Fifak z ciebie dorodny, będziesz miał swoje słówka, zapomnisz, jak to jest być corocznym popychadłem gnojowym. Tylko nie bądź jak mamlas jakiś, masz być twardy, złap się za coś, jak będę ciął. Jak cię otworzę na nasz świat. – I tak mu czule słodziłem, w myślach już szukając odpowiedniego narzędzia do tak nietypowej operacji. Czym amputować niewymowność? Czym rozsupłać bałakanie? Jak rozpalić złachaną pamięć?

I skoczyłem po sierp. Zapytałem, czy Stach gotowy na żniwa. Pokręcił się, podskoczył, połasił. Nawet pod ostrze podszedł. Wyrwane słowo odłożył na pieniek, a potem poczłapał po kamienie i wbił w nie paluchy. I ciąłem mu twarz sierpem. A on wbijał palce mocniej i mocniej. I nurzałem sierp w omszałej skórze. A on podrygiwał jak chore prosię. I robiłem zamach. I ciąłem. A jego oczy patrzyły z nadzieją. I robiłem znowu zamach. I ciąłem. A jego ciało stawało się coraz to gorętsze. I robiłem kolejny zamach. I ciąłem. A jego dziadowska niewymowność wybuchła czerwienią. Urżnąłem mu wszystkie supły. Zażynek dokonałem, pościnałem kłosy nici na ustach. A ten pierwszy pokos do gnoju wrzuciłem, dziadowskie włókna zakisiłem. Co z tej przędzy będzie, tego jeszcze nie wiem. Zmachałem się robotą. Cały jaśniałem w trudzie i pocie.

Górowałem nad Stachem jak słońce. Nie wiem, ile czasu minęło, gdy ze stuporu wyrwały mnie dwa głosy – piski przepiórki i nieporadne beblanie dziada. Kazałem mu zaczekać. Rzuciłem sierp na bok. Ruszyłem do domu – po obrus, kiełbasę z żywca wieprzowego i czosnku, chleb żytni i ćmagę z anyżkiem i kminkiem. Wróciłem do Stacha. Rozścieliłem obrus, kazałem mu usiąść obok siebie. Otworzyłem usta – najszerzej, jak jeszcze nigdy w życiu. A on wiedział już, co robić. Chciwie włożył rękę do środka, wygrzebując ze mnie wszystkie słowa, jakie zapamiętałem. Nawet te skwaśniałe, nadgniłe słowa, które jakoś oblekły żołądek lata temu. Nawet te, które przywarły do mnie, gdy niegdyś gadałem z jakąś zawałoką od starych. I nawet zadekowane, te skryte. Brał je za frajer, bo tego właśnie chciałem. I brał te nasze słowa, słowa bidoków i marnioków, święte słowa desperaków idących na zatracenie, na zmarnienie, na zapomnienie. I byłem pewny, że wcale tak nie będzie, że nie zatracimy, nie zmarniejemy, nie zapomnimy. Że to wszystko przechowa ten dziad, którego ogromną grabę czułem w sobie, ten łachmyta, już wymowny, że swoje pierwotne i cuchnące bździochy w zarojoną mowę zamieni. Nada wszystkiemu znaczenie, a naszą chmarę ocali od końca. Ten dziad cudownie od gnoju ocalony, ten dziad zachłannie wszystko czerpał, wszystkie zachachmęcone słowa wyciągał, ociekające kwaśną żółcią i jakimś moim ostańczym śluzem. I wszystko na obrus odkładał. Obrusowa biel czerwieniała i czarniała. Cała już prześmierdła przysiółkowatością języka mojego roju. Aż w końcu poczułem pustkę i nie wiedziałem, co powiedzieć. I wtedy Stach wlał we mnie słodkawą krambambulę, a potem wszystkie wyciągnięte słowa rozerwał na pół. Karmiliśmy siebie nawzajem, zagryzając mowę dziadów i bab kiełbasą i chlebem. Siedzieliśmy przy obrusie dwa dni, aż Stach przemówił. Zaczął wtryniać w moje uszy słowokształtne ochłapy. I już nie byłem sam. Archiwum zyskało nowego strażnika.

            – Już nie będę fyrać do gnoju. – To były pierwsze słowa, które od niego usłyszałem. Gichnąłem wódki, zapiliśmy to wszystko. Zażynki skończone.

I już nie będziemy fyrać do strachu. Nie będziemy fyrać po kątach. Nie będziemy fyrać jak fafoły w ciemności nocy. Tak wtedy wierzyłem. Wierzył w to i Stach, jakoś to przeczuwałem, jakby mały kawałek jego skóry utkwił mi w ciele. Staliśmy się mnodzy sobie. I chyba taka nadzieja wyrosła z dziadowskiego zakiszonego włókna, wrzuconego do gnoju zamiast całego Stacha, który teraz najedzony spał na obrusie, a jego ciało wyrychtowało się w najpiękniejsze rumianości.

Kiedyś odebrano mu słowa. Zabrano te paciorki, którymi obracał za zębami. A teraz Stach, brzemienny w słowa, już buchał przez sen. Już mu z nozdrzy dymiło, jakby ktoś włożył rozgrzane łuczywo. Zaraz by zadął i zahuczał – tak wzrastała w nim jego własna historia.

Michał Trusewicz – poeta, prozaik, krytyk literacki, studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Były redaktor pisma literackiego „Wizje”. Publikował w wielu miejscach. Ostatnio wydał książkę poetycką Frakcje i powieść Plemię.

Konrad Roche – @konrad.roche multidyscyplinarny grafik z Gdańska, z zacięciem do czerni, minimalizmu i typografii. Absolwent PJATK oraz ASP, właściciel studia graficznego ROCHE.
Gdy znajduje wolną chwilę, patrzy w gwiazdy i marzy, by ruszyć w kosmos.