WILLA PADEREWSKI
Zadanie poety polega nie na przedstawieniu wydarzeń rzeczywistych, lecz takich, które mogłyby się zdarzyć, przy czym ta możliwość opiera się na prawdopodobieństwie i konieczności. Historyk i poeta różnią się przecież nie tym, że jeden posługuje się prozą, a drugi wierszem, bo dzieło Herodota można by ułożyć wierszem i mimo to pozostałoby ono historią, jak jest nią w prozie. Różnią się oni natomiast tym, że jeden mówi o wydarzeniach, które miały miejsce w rzeczywistości, a drugi o takich, które mogą się wydarzyć. Dlatego też poezja jest bardziej filozoficzna i poważna niż historia; poezja wyraża przecież to, co ogólne, historia natomiast to, co jednostkowe.
/Arystoteles, Poetyka, przeł. Henryk Podbielski/
Nie jestem niczym więcej niż subtelnym rzeźnikiem. Książki nauczyły mnie gustować w spustoszeniu, cieszyć się nim, kocham oberwania chmur i brygady rozbiórkowe, wystaję całymi godzinami, żeby widzieć, jak pirotechnicy energicznym ruchem, jakby pompowali gigantyczne dętki, wysadzają w powietrze całe bloki domów, całą ulicę, do ostatniej chwili nie mogę się napatrzeć na tę pierwszą sekundę, która unosi wszystkie cegły i kamienie, i belki, by potem nastąpiła chwila, kiedy domy osuną się cicho jak suknia, jak transatlantyk, po wybuchu kotłów szybko opadający na dno morza.
/Bohumil Hrabal, Zbyt głośna samotność, przeł. Piotr Godlewski/
OSOBY:
STRÓŻ, opiekun opustoszałej willi Jana Ignacego Paderewskiego pod Lozanną, 70 lat z okładem.
CAMILLE, nocny gość prosto z gór, wiek nieokreślony, ale wygląda i brzmi młodo.
NARRATORKA, ciepły kobiecy głos.
GŁOS szwajcarskiego robotnika budowlanego.
PROLOG
Wysoko w Alpach. Gwałtowny wiatr, zimno, kroki STRÓŻA w śniegu
STRÓŻ: Zachciało mi się przechadzki.
Wyje wiatr. Kroki.
CAMILLE: (z daleka) Jezus Maria! Pomocy!
STRÓŻ: Co to? Kto tam?
CAMILLE: Pomocy!
STRÓŻ biegnie, odkopuje CAMILLE’a częściowo zasypanego śniegiem.
STRÓŻ: Człowieku! Na Boga, skądżeś się tu wziął?
RESZTA
Słychać ciche buczenie maszyn budowlanych i trzaskanie ognia w kaflowym piecu – poza tym cisza.
NARRATORKA: Nad Lemanem, okolice Lozanny, Willa Paderewskiego. To skrzyżowanie szaletu z pałacem powoli, ale nieuchronnie, ulega rozpadowi. Jest trzecia godzina nocy. W korytarzu światło księżyca i słaby poblask reflektorów. Buczą maszyny budowlane, trzaska ogień w piecu kaflowym. Na ścianach pokrytych ozdobną tapetą znajdują się mocno przetrzebione obrazy i fotografie, po większości pozostały tylko puste wyblakłe figury i wystające gwoździe. Na stoliku ogromny, ogromny stos listów.
Otwierają się wielkie skrzypiące drzwi… Do willi wchodzi STRÓŻ i CAMILLE
NARRATORKA: Jest 1 kwietnia 1965 roku.
STRÓŻ: Chłopaku, skądżeś się tam wziął!
CAMILLE: Zamarzam…
STRÓŻ sadza CAMILLE’A na krześle.
STRÓŻ: Nic dziwnego. Wyglądasz jak trup! Ileś ty tam leżał pod tym śniegiem? Skądżeś się tam wziął?
CAMILLE: Nie pamiętam.
STRÓŻ: No tak, oczywiście, że tak. Teraz każdy młody niech no tylko wyrwie się z domu, skończy te dwadzieścia parę lat i już, król świata, król życia. Czekaj chłopcze, rozmasuję ci to (rozmasowuje mu ręce). Kim ty w ogóle jesteś?
CAMILLE: Nie pamiętam.
STRÓŻ: Nie pamięta!
CAMILLE: Za długo byłem w górach, za długo. Pobłądziłem.
STRÓŻ: Pobłądziłem! Zmarzłeś na kość, na lód, sam lód. Daj, zdejmę ci te buty. W takich butach w góry! Ciesz się chłopcze, że cię te podeszwy nie poniosły w przepaść. (ściąga mu buty, skarpety, masuje stopy)
CAMILLE: Poniosły, nie poniosły. Nie w przepaść jedną, a w tysiąc przepaści. A z każdej z nich wydarłem swój los.
STRÓŻ: Żartowniś! Górne zęby przymarzły mu do dolnych, wszystko razem do języka, bryła śniegu zamiast głowy, a ten po przepaściach skacze. Chodź, siądź tu, bliżej pieca.
CAMILLE: Dziękuję, bardzo panu dziękuję, dobry człowieku.
STRÓŻ: Raczej zbędny, zbędny człowieku. (CAMILLE chce położyć ręce na kaflach pieca) Gdzie ładujesz te łapy od razu! To trzeba powoli, bo ci wszystko popęka jak tłoczone winogrona. Będziesz miał moszcz zamiast rąk.
CAMILLE: Odleży i zamieni się w wino, dobry człowieku.
STRÓŻ: Dziwny z pana turysta, doprawdy. Dla was młodych to tylko gra! Ryzyko. Zamarznę, nie zamarznę, wszystko mi jedno, byle ojcu i matce zrobić na złość. Znam ja was, młodych, znam, wszystko widzę, przez okna, ale wszystko widzę. Tylko słońce wyjdzie, a ci jedna z drugim już spodnie powyżej kolan, rękawy krótkie, spódnice krótkie, wszystko rozchełstane, odkryte.
CAMILLE: Wypraszam sobie, ubrałem się od stóp do głów.
STRÓŻ: Tylko dlatego, żeś pan w nocy polazł w góry. Niechby tylko słońce wyszło, już byś pan latał z gołym wszystkim. Nic, żadnego wstydu, tylko jedno do drugiego się mizdrzy, szczerzy, wypina, tylko jedno wam w głowie, więcej nic.
CAMILLE: Jedno co?
STRÓŻ: Stosunki, tylko stosunki. Cielesne stosunki. Wolność. Goła wolność. Parodia, więcej nic.
CAMILLE: Nie rozumiem, dlaczego mi pan to mówi. Panu to przeszkadza?
STRÓŻ: Od razu przeszkadza. Mnie nic nie przeszkadza! Ja na wszystko tylko patrzę przez okna, ale wytrzymać nie mogę. Nosi mnie od tego. Jakie to wszystko jest na wierzchu, wszystko wyssane, wyjęte, wywinięte. Jak człowiek siedzi w środku, to lepiej to widzi. Wszystko na wierzchu. Życie na wierzchu, miłość na wierzchu, myślenie na wierzchu, a w środku nic. W środku nie zostaje nic. Wszystko się wypłaszcza i wysusza na tym słońcu.
CAMILLE: Panu brak snu chyba szkodzi? Bredzi pan!
STRÓŻ: Przeciwnie, jestem zupełnie obudzony. Nigdy nie śpię, jestem stróżem, muszę być czujny. Jeżeli ja nie będę czujny, to wszystko ukradną. Nic. Nic nie zostanie na pamiątkę przyszłym pokoleniom. A one będą chciały do środka. I kto je wtedy wpuści? Ja je wpuszczę.
CAMILLE: A propos środka. Dziękuję, już, proszę nie masować, ja sam, dziękuję, ale w środku jestem wciąż zmarznięty jak arktyczne lody. Może znalazłaby się kropla dobrego i mocnego alkoholu? W celach leczniczych.
STRÓŻ: O, popatrz. Jak się rozgościł. Ledwo cię uratowałem od śmierci, a ty już byś pił? Do widzenia!
Pauza.
CAMILLE: Przepraszam. Proszę się nie gniewać. Nie chciałem nadużywać pańskiej uprzejmości. Proszę mi po prostu pozwolić tu jeszcze chwilę posiedzieć.
STRÓŻ: Do widzenia!
CAMILLE: Naprawdę, jeszcze tylko chwilę. Rozgrzeję stopy i pójdę sobie. Przepraszam, nie chciałem pana w żaden sposób urazić.
Pauza.
STRÓŻ: Przyniosę panu coś. Trzeba być gościnnym. U nas w Polsce zawsze mówiło się „gość w dom, Bóg w dom”, czyli kiedy przychodzi gość, to jakby zjawiał się sam Bóg.
CAMILLE: W Polsce?
STRÓŻ: A co? Pan myślał, że w Szwajcarii to tylko Szwajcarzy?
CAMILLE: A w Polsce tylko Polacy.
STRÓŻ: Teraz niestety nic innego nie zostało. Teraz już nic nie pozostało. Wszyscy zniknęli. Już dobrze. Przyniosę panu coś.
Kroki wychodzącego STRÓŻA.
Kroki cichną.
NARRATORKA: Przybysz wstaje z miejsca i zaczyna przyglądać się obrazom, fotografiom, pustym miejscom po fotografiach. Szczególnie jedna z nich przykuwa jego uwagę.
CAMILLE ściąga fotografię ze ściany i błyskawicznie chowa ją do swojego plecaka.
Kroki STRÓŻA powracającego do pomieszczenia.
STRÓŻ: Koniak. Nie wiem, czy Pan zasłużył, ale gość w dom, Bóg w dom, a maestro Paderewski nigdy nie pozwoliłby sobie, żeby poczęstować gościa kiepskim alkoholem. Proszę, to jeden z jego ulubionych, swoje odleżał.
CAMILLE: Bardzo dziękuję. (bierze za szybki i za duży łyk, krztusi się)
STRÓŻ: No jak z łapami na piec! Chłopcze, powoli. Ciepłu trzeba dać czas. Wszystko od razu. Jak można chcieć wszystko od razu? Powiem panu, całe moje życie to tylko czekać. Czekać, aż maestro wróci, czekać, aż pani wróci. Czekać, aż wszyscy zasną, czekać, aż nadejdzie świt, czekać, na nocnych gości, czekać, aż stopnieją śniegi, czekać, aż trzeba będzie zakryć meble, czekać, aż trzeba będzie odkryć meble, czekać, czy ktoś nie przyjdzie tego wszystkiego rozkraść. Czekać na śmierć wreszcie.
Wybuch w oddali.
STRÓŻ: Jezus Maria! Wściekli się. To był najspokojniejszy zakątek w całej Szwajcarii, Leman pod stopami i boska cisza nad głową, a teraz huczą, wiercą, świecą. Mam nadzieję, że sprawiedliwi bogowie ześlą na nich za to jaśniejące gromy i wytłuką ten nadmiar. Poczekam.
CAMILLE pije powoli.
STRÓŻ: Teraz dużo lepiej.
CAMILLE: Bardzo filozoficzne spostrzeżenia. Pan jest tu stróżem?
STRÓŻ: A nie układa się to panu w jedną całość? Przeszkadza to panu: wykształcony stróż?
CAMILLE: Skądże. Przepraszam…
STRÓŻ: Mnie to przeszkadza. Stróż to powinien być stróż. Kucharka to powinna być kucharka, a pan to powinien być pan. Ale ja tu już tak długo siedzę, tak długo czekam, że jestem wbrew własnej woli wykształcony. Czy pan rozumie, co to w ogóle znaczy?
CAMILLE: Do pewnego stopnia. Rozumiem, co pan chce powiedzieć, ale żeby w ten sposób traktować wiedzę… Sokrates sądził, że…
STRÓŻ: Herbaty?
CAMILLE: Przepraszam?
STRÓŻ: Herbaty? Koniak pomoże, ale trzeba by to wzmocnić herbatą. Zbladł pan. Może to brak wody?
CAMILLE: Być może.
STRÓŻ: Pójdę, przygotuję. Niech pan odpoczywa.
Kroki STRÓŻA cichną.
Przybysz rzuca się do stolika z listami. Przegląda je szybko, wszystko się rozsypuje. Kroki powracającego STRÓŻA.
STRÓŻ: Z cukrem i cytryną?
Pauza.
STRÓŻ: Ty parszywcu! Złodziejskie plemię! Cygańskie dziecko! W tej chwili wszystko odłóż. W tej chwili!
CAMILLE zbiera listy.
STRÓŻ: Nic. Żadnej świętości nie zostało. Wpuszczą takiego do nie jego domu! Serce przed nim otworzą, a ten cap, do kradzieży się bierze. Szybciej! Pośpiesz się i żebym cię tu więcej nie widział! (STRÓŻ dostrzega brak fotografii Mickiewicza) Gdzie to masz? Gdzie to masz, łajzo? Gdzie to masz, zwyrodnialcu? Mów!
CAMILLE: Co? Co masz?
STRÓŻ: I jeszcze udaje głupiego. Mickiewicza! Gdzie masz? Gdzie masz tę fotografię, co ją ukradłeś, co? Co? (spostrzega plecak CAMILLE’a, grzebie w plecaku). Tu masz, tu masz, do plecaka już sobie schował.
CAMILLE: Proszę to zostawić.
STRÓŻ: Do plecaka sobie schował, co?! Zobaczymy, co żeś tu jeszcze nawkładał, zobaczymy, kogo żeś okradł.
CAMILLE: Proszę to zostawić! W tej chwili!
STRÓŻ: Zostawić! Gówno nie zostawić, złodzieju jeden! Będzie mnie tu…
CAMILLE porzuca listy i podbiega do STRÓŻA grzebiącego w jego plecaku. Szamoczą się.
CAMILLE: Puszczaj!
STRÓŻ: Puszczaj? O! O! Proszę! Jest, Mickiewicz. Mickiewicza ukradł! Ty w ogóle wiesz, chłopcze, kto to był Mickiewicz? Czy ty wiesz, kogo ty kradniesz…?
NARRATORKA: Przybysz wyciąga nóż.
STRÓŻ: O, proszę! Rabunek z użyciem siły. Pięknie, pięknie!
CAMILLE: Oddaj mi to.
STRÓŻ: Co oddaj! To przecież nie twoje! Nożem mi będziesz grozić? A gróź! Ja się śmierci nie boję! Spróbuj mi coś zrobić.
CAMILLE podbiega i przykłada gospodarzowi nóż do gardła.
STRÓŻ: I co? I co teraz? Chcesz mnie zabić? To zabij. Chcesz Mickiewicza? To sobie weź. No! Rżnij! Na co czekasz.
CAMILLE: (odsuwa się od STRÓŻA) Oddaj mi Mickiewicza. Proszę mi to oddać.
STRÓŻ: Proszę mi to oddać, powiedział żołnierz wchodzący do oflagu podczas konfiskaty broni. Nein! Chcesz, to weź sobie sam. Ale nie weźmiesz. Nie zarżniesz mnie. Jesteś miękki. O tu. Oczy masz miękkie. Daj ten nóż, bo krzywdę sobie zrobisz, i siadaj. (CAMILLE oddaje nóż) No! Ja ci teraz pokażę, jak się dawniej postępowało ze złodziejami. Rękę, która kradnie, trzeba odciąć, paluszek po paluszku. No co? I tak prawie żeś je sobie odmroził, to ci chyba aż tak nie będzie szkoda. Siedź! Gdzie idziesz? Znowu coś ukraść? Nie, nie, nie. Zastosujemy dwustopniową strategię postępowania z wyrzutkami społecznymi doktora Beyera: zrozumieć i naprawić.
Pauza.
STRÓŻ: A potem utnę Ci rękę.
CAMILLE zaczyna przeraźliwie kaszleć – jak gruźlik.
STRÓŻ: Jaki biedny! Jaki zaziębiony! Jaki zmarnowany! A łapy po cudze wyciąga. Czemu żeś to zrobił?
Pauza.
STRÓŻ: Czemu żeś to zrobił?
CAMILLE: To nie ja. To pamięć we mnie. Jakby się nagle obudziła, jakby ten mężczyzna coś we mnie ożywił. Przypomniał?
STRÓŻ: Skąd jesteś?
CAMILLE: Nie pamiętam.
STRÓŻ: Nie pamięta! Sam nie wiesz, kim jesteś, a robisz zamach na największą świętość polskiej kultury?
CAMILLE: Jaki zamach? Ściągnąłem obrazek ze ściany.
STRÓŻ: Zbezcześciłeś ikonę. W świątyni!
CAMILLE: W jakiej świątyni?
STRÓŻ: Tu jest świątynia polskiej kultury, głupcze. A ty włazisz tu w obszarpanych buciorach, z odmrożony rękoma, upajasz się alkoholem i kradniesz święte obrazy. Co ty jesteś? Armia Czerwona?
CAMILLE: Co?
STRÓŻ: Tu jest świątynia polskiej kultury. Tu mieszkał sam maestro Ignacy Jan Paderewski! Z małżonką Heleną! Mówi ci to coś? Mistrz, geniusz fortepianu, polityk, mąż stanu, ambasador polskości, sam jeden sprawiedliwy wśród knowań narodów świata, filantrop, premier i niezłomny obrońca świętej polskiej sprawy. A ty, przybłędo, wkradasz się w te święte pielesze i kradniesz najcenniejszą z pamiątek. Święty obraz!
CAMILLE: Skoro on taki święty, to czemu wisi w przedpokoju?
STRÓŻ: Bluźnierca! (pauza) Wisi w przedpokoju, ponieważ Mistrz go tu powiesił, a powiesił go tu, aby już od progu witała go sprawa polska, a powiesił go tu, bo cały ten pałac, cała ta świątynia, przepełnione są wizerunkami ludzi wielkich, ludzi genialnych i ludzi świętych. I Mickiewicz się prawdopodobnie po prostu właśnie tu zmieścił, bo nie było już dla niego miejsca wśród królowych, królów i cesarzy na dwóch świętych fortepianach w świętym salonie, tam na prawo. Czegoś się go tykał?
CAMILLE: Wydaje mi się, że go znałem.
Słychać wybuch w oddali.
STRÓŻ: Znałem go, dobre sobie. Nie dość, że złodziej, to i wariat. Siadaj, już wstawiłem wodę, to zrobię ci tej herbaty. Nóż biorę ze sobą. Mickiewicza też.
Kroki. STRÓŻ wychodzi.
NARRATORKA: Przybysz patrzy niespokojnie na plecak. Wstaje dopiero po chwili. Zagląda do plecaka, sprawdza, czy wszystko w porządku. Odstawia go na krzesło, delikatnie, jakby miał w rękach najświętszy sakrament.
CAMILLE sprząta rozsypane listy.
NARRATORKA: Wraca gospodarz z dwiema szklankami herbaty w srebrnych koszyczkach.
STRÓŻ: Zrobiłem ci bez cukru, bo nie zasłużyłeś. (podaje CAMILLE’owi herbatę) Ja mam posłodzoną. (pauza) Posprzątałeś po sobie. Ech, wszystko jest teraz na pewno strasznie wymieszane. Będę musiał to rano jeszcze raz układać. (pauza) Nie zwinąłeś czegoś znowu? Przypadkiem? Lepkie ręce?
CAMILLE: Słucham?
STRÓŻ: Lepkie ręce. W Polsce na tego, kto ma zwyczaj kraść, mówi się, że ma lepkie ręce. Jakby posmarował je wodą z cukrem i gdzie nie przejdzie, a to mu się portfel przyklei, a to złoty zegarek, a to obraz, a to list. Herbatę na szczęście masz gorzką. Nie będę cię utwierdzał w moralnym zepsuciu. Co to, to nie! (pauza) Opowiedz coś o sobie.
CAMILLE: Co to jest za miejsce?
STRÓŻ: Do najbystrzejszych nie należysz. Mówiłem ci już, świątynia polskości.
CAMILLE: A prócz tego, że to świątynia polskości, to…?
STRÓŻ: Nie wystarczy, żeby miejsce było świątynią polskości? To zupełnie dostateczny powód do istnienia!
CAMILLE: Ma pan bardzo specyficzne poczucie humoru.
STRÓŻ: To nie humor. To są sprawy życia i śmierci. Być Polakiem to umierać.
CAMILLE: Kto tutaj umarł?
STRÓŻ: Wiele osób. Wdowa po napoleońskim państwie policyjnym – księżna Otranto. Pewnie jakieś jej dzieci. Jeden chorowity młodzieniec. Frederic, George i Sand – trzy najpiękniejsze kury na świecie. Ale ktoś inny powinien był tu umrzeć!
CAMILLE: Kto powinien był tu umrzeć?
STRÓŻ: Maestro! Ignacy Jan Paderewski. Ale nie umarł. Polska pognała go do Ameryki. Dwadzieścia pięć lat temu pożegnał się z nami i już. Tyle go widzieli. A wszyscy mieliśmy mu powiedzieć: nie jedź. A nikt mu nie powiedział i ten dom został bez żadnej ochrony. On tu nie umarł, więc jak tu żyć?
CAMILLE: Ten Paderewski to kto?
STRÓŻ: Czy ty mnie, chłopcze, choć trochę słuchasz? Czyś może ogłuchł?
CAMILLE: Mistrz, mąż, filantrop. Tak, tak. Słyszałem. Ale kto?
STRÓŻ: Wyobraź sobie, że rodzisz się na końcu świata. Za daleko, żeby pasowało do tego słowo „prowincja”. Niby to jeszcze Europa, ale właściwie nikt już w to nie wierzy. Rodzisz się z talentem tak wielkim, że w nocy we dworze nie trzeba palić świateł, a na trzydzieści wiorst wokoło wszyscy myślą, że się pali. Jedziesz z tej prowincji niby to do stolicy, ale jakby wciąż na prowincję. Polerujesz to światło w Warszawie. Było kiedyś takie miasto Warszawa, już go nie ma. Polerujesz, polerujesz, a wszyscy wciąż i tak mają to w nosie. W końcu pojawia się ona. Wielka, wspaniała, pachnąca najdroższymi ulicami Paryża, Londynu, Nowego Jorku. Modrzejewska. Na samo to nazwisko całe miasto przyklęka na jedno kolano, jakby ksiądz sunął do chorego z ostatnią posługą. I ty padasz jej do stóp, mówisz, o pani, ręce me stworzyli bogowie, by ludziom śpiewały, w każdym mym paluszku mieszka jedna z Muz, a w prawym kciuku sam Apollo. A ona patrzy na ciebie jak na wariata i mówi, dobrze, jest pan uparty, niech panu będzie, proszę dać me nazwisko na plakat, będę mówić dla pana, ale niech pan uważa, kiedy mówię poezję, staję się poezją, od tego można oszaleć, szczególnie jeśli jest tak, jak pan mówi, a w pańskim kciuku mieszka Apollo. (pauza) I prosto z tego wieczoru, niesiony rewolucyjną muzyką, trafiasz na europejskie salony i wreszcie świecisz, świecisz, a oni wiedzą, że świecisz, ale nikt, nikt nie wie, co to za światło i jaki ma kolor, i wożą cię jak relikwię, noszą cię jak święty obraz w procesji, a ty od tego niesienia stajesz się kapłanem świętej polskiej sprawy i odprawiasz polską liturgię i niesiesz polskie zaklęcia na salony, a wszyscy patrzą na ciebie, jakbyś tańczył balijski taniec, jak na cudnego dzikusa, cudnego świętego dzikusa, a co tam, a niech mu będzie, za ten jego włos kędzierzawy, za tę jego muzykę ckliwą, niech sobie tę Polskę ma. I siadasz wygodnie w fotelu i patrzysz na tę Polskę spod Mont Blanc i fruniesz ku niej jak na chmurze i radość cię rozpiera, ale! Ale! Przychodzi Hitler i nie wiesz, kiedy się to stało i nie rozumiesz świętości przekutej w aryjski muskuł. I jeszcze próbujesz coś zrobić. I jeszcze myślisz, że świat ma reguły, ale jesteś już stary i umierasz. Nie tutaj! Nie tutaj. (pauza) A potem mordują wszystkich Żydów i już nikomu na niczym nie zależy. Zbyt wiele bólu.
CAMILLE: Chce mi się tańczyć!
STRÓŻ: To tańcz.
CAMILLE: Nie mogę. Nogi mam pokrzywione. Wpadłem w zbyt wiele przepaści. Zbyt wiele bólu.
STRÓŻ: Tak wiele bólu mogą zagłuszyć tylko betoniarki. Zamurować ten stary świat. To jedyne, co pozostało.
CAMILLE: Choćbym miał walić głową w mur, to dziurę w tym murze wybiję. Niech wpadnie choć trochę starego świeżego powietrza!
STRÓŻ: Herbata ci stygnie. No już, już, boś się chłopcze osunął w nastrój mistyczny.
Pauza. Obaj popijają herbatę.
STRÓŻ: Powiedz wreszcie, coś za jeden?
CAMILLE: Nie wiem. Tak do końca nie wiem.
STRÓŻ: Powiedz chociaż, co masz w plecaku?
CAMILLE: Nie wiem. Nie wiem, jak to się stało, że góry, że śnieg, że ja…
STRÓŻ: Jak masz na imię?
CAMILLE: Camille, ale przyjaciele mówią do mnie Kordian albo Konrad. Może pan do mnie mówić Kordian.
STRÓŻ: Nie, dziękuję.
CAMILLE: To Konrad.
STRÓŻ: Również dziękuję. Już wolę Camille. Chociaż najlepiej zostanę przy „chłopcze”.
CAMILLE: Jak pan woli. Pan ma jakieś imię?
STRÓŻ: Wernyhora.
CAMILLE: Werny… jak?
STRÓŻ: Żartuję. Nie mam imienia.
CAMILLE: Nie ma pan imienia?
STRÓŻ: Nie twoja sprawa, chłopcze, jak będę chciał, to ci powiem, jak nie będę chciał, to ci nie powiem. Skąd się tu wziąłeś?
CAMILLE: Nie wiem. Nie wiem, jak długo błądziłem po górach. Nie pamiętam, jak się tu znalazłem. Wyjeżdżałem z Paryża w pośpiechu i… o co chodzi z tą Polską?
Pauza.
STRÓŻ: Słucham?
CAMILLE: O co chodzi z tą Polską?
STRÓŻ: Nie wiem. Nikt nie wie. Wszyscy się w tym znaleźliśmy, ale nikt nie wie. Jesteśmy zbędni ludzie. Teraz już nawet nie ma o co się bić. Niby wszystko jest na miejscu, niby ona sobie jest, a wszystko jakieś nieprawdziwe, nie nasze, ciągle ją mają ci inni, ciągle jej ktoś zagraża, czyha na nią, psuje ją, niszczy, a nikt nie wie, jaka ona ma być. To wszystko zbędne. My jesteśmy zbędni. Wiesz, chłopcze, z Polską jest zupełnie jak ze mną. Czuwam, ale nie wiem po co. Czekam, ale nie wiem na co. Pan nie przyjedzie, pani nie przyjedzie, goście w nocy nie przyjadą, nikogo nigdy tu nie ma, tylko ci budowniczy za oknem, ale na nich nie ma co zwracać uwagi, przyszedł tu kiedyś taki jeden z nich i mówi, my to wszystko zburzymy, proszę się natychmiast wyprowadzić. Żartowniś. Dałem mu popalić. Tych wszystkich pięknych kur na podwórzu już nie ma, tych pięknych angielskich owiec już nie ma, balów już nie ma, gości już nie ma, stołów już nie ma, fortepianów już nie ma, portretów na nich już nie ma, kwiatów już nie ma, nikt już nie śpiewa. Została tylko przestrzeń po tym wszystkim i my w tej przestrzeni. Niby wszystko jeszcze drży, niby wszystko jeszcze pachnie, ale nie wiemy dlaczego, bo nic już nie ma.
CAMILLE: Może jeszcze będzie?
STRÓŻ: Nie wiem, może. Ale nie dla mnie. Mojego świata już nie ma. Co masz w tym plecaku?
CAMILLE: Nie mogę chyba powiedzieć.
STRÓŻ: Bombę?
CAMILLE: Nie.
STRÓŻ: Enigmę?
CAMILLE: Nie.
STRÓŻ: Lepiej?
CAMILLE: Lepiej.
STRÓŻ: No to opowiedz.
CAMILLE: Nie mogę.
STRÓŻ: Już wystarczy tego krygowania się. Opowiadaj! (pauza) Nie zapominaj, że mam Mickiewicza. Wyduszę to z ciebie.
CAMILLE: Kiedy ja naprawdę nie mogę. (pauza) Kiedy tego nie widzę, to nie wiem, co tam jest. Jakbym zapominał. Moja pamięć jest jak błysk fosforu w ręku dagerotypisty.
STRÓŻ: Dziś nikt już nie mówi dagerotypista. Nie wiem, czy kiedykolwiek ktokolwiek mówił. Mówi się fotograf.
CAMILLE: Mówię, jak mówię. Jeżeli to panu przeszkadza, mogę nie mówić nic.
STRÓŻ: Chłopcze, nie obrażaj się. Opowiadaj. To pierwsza taka noc od lat. Wreszcie nie siedzę sam. Opowiadaj.
CAMILLE: (pauza) Moja pamięć się rwie. Jakbym kiedyś już zginął, jakby pamięć powoli rozkładała się we mnie, jakbym zginął wiele razy. Nie wiem, czy śmierć pomaga, czy szkodzi.
STRÓŻ: Jednym pomaga, innym szkodzi.
CAMILLE: Pamiętam tylko, że kiedy wyjeżdżałem z Paryża albo kiedy Adam wyjeżdżał z Paryża, nie pamiętam, dał mi to i powiedział: pilnuj tego! Dostałem to od Andrzeja, dostałem to od Mistrza… Zabawne. To, co mówię, nie ma dla mnie samego żadnego sensu.
STRÓŻ: Nie myśl, po prostu mów.
CAMILLE: (szeptem) Dostałem to od Mistrza, dostałem to od Andrzeja, to jest największy skarb. Nikt, ale to nikt nie może się o tym się dowiedzieć. Nikomu, ale to nikomu nie możesz tego zdradzić. To jest źródło całego naszego talentu. To jest źródło, które się nigdy nie wyczerpie, ale nikt, nikt niepowołany nie może o tym wiedzieć. Przekażesz to temu, co do kogo będziesz pewien, że jest godny. Tylko jeżeli będziesz pewien. Inaczej niech zniknie wraz z tobą. To jest proroctwo. To jest dowód naszego posłannictwa, naszej misji wśród narodów świata. Strzeż go!
Wybuch, już całkiem blisko, turkot maszyn zrobił się wyraźniejszy.
STRÓŻ: Chłopcze, co ty masz w tym plecaku?
CAMILLE: Nie wiem, jest za ciemno. Kiedy nie patrzę, to nie wiem.
STRÓŻ: Zaraz świta.
CAMILLE: Jest za ciemno, nie wiem.
STRÓŻ: Zdejmijmy klosz z lampy. Może to pomoże.
CAMILLE: Nie wiem.
STRÓŻ nieśpiesznie idzie ku lampie i zdejmuje z niej klosz.
STRÓŻ: No pokaż. No!
CAMILLE: Nie powinienem.
STRÓŻ: A dałbyś już spokój. Ja i tak zaraz umrę, nic nikomu nie powiem. Pokaż! I mam nóż!
CAMILLE zaczyna odpinać klapę. Wyjmuje spore zawiniątko. STRÓŻ jednym ruchem ręki zrzuca wszystkie listy ze stolika.
STRÓŻ: Listy posprząta się potem. Kładź tutaj. Na stolik.
NARRATORKA: Przybysz rozpakowuje zawiniątko ze szmat, w które było owinięte. Wyjmuje sporą księgę, przypominającą mszał.
STRÓŻ: Książka?
CAMILLE: Najwidoczniej.
STRÓŻ otwiera.
STRÓŻ: Homer? Homer!
CAMILLE: …po polsku…
STRÓŻ: I co z tego? Nie rozumiem. O, jest karteczka. (wyjmuje pożółkłą kartkę, dużo mniejszą od wielkości stron w księdze)
CAMILLE: Czytaj.
STRÓŻ: Historyja manuskryptu tego. Manuskrypt on zawiera w sobie kompletne polskie tłumaczenie ksiąg Homerowych, dziejów wojny trojańskiej i zbyt długiej Odysa wyprawy. Dokonany on został w Krakowie roku pańskiego tysiąc trzysta pięćdziesiątego na rozkaz najjaśniejszego pana, króla polskiego, ostatniego z Piastów, Kazimierza Wielkiego. Zebrawszy w Krakowie siedemdziesięciu najsławniejszych uczonych, co najmniej po jednym z każdego uniwersytetu istniejącego naonczas na tym świecie Bożym, zamknął on ich w królewskich komnatach Wawelu i rzekł im, tłumaczcie na chwałę Bożą i ku pożytkowi świętego narodu. A oni przetłumaczyli. Kiedy zaś król po latach czternastu dzieło ich ujrzał i przeczytał, rzekł: wszystkie kopie jego spalić, a jeno jedną zachować i w skarbcu królewskim w trzech skrzyniach: złotej, srebrnej i ołowianej, zamknąć. Albowiem wiedza z czytania tego płynąca jest tak wielką, że odmienić mogłaby świat cały i prawda za tym czytaniem stojąca jest taka, że tylko Polacy mają prawo zwać się synami Greków, a w mądrości, duchu i prawdzie objąć powinni rząd świata całego. Ale na to nie przyszedł czas – powiedział król – świat na to niegotów, więc księgę tę w skarbcu zamknijcie na rozsądzenie przyszłym pokoleniom. Nam dobrze tu, gdzie jesteśmy. I księgę do skarbca schowano, skąd Szwedzi ją za wojen straszliwych wywieźli, a potem przeżyła ona koleje losów, których streścić tu niepodobna, ażeby wreszcie poprzez Inflanty dostać się w moje ręce, które teraz stały się rękami strażnika. Towiański.
Wybuch.
STRÓŻ: Chłopcze, ty coś z tego rozumiesz?
CAMILLE: Nie wiem, nie pamiętam, czy ją czytałem. (krótki śmiech)
Pauza.
STRÓŻ: Chodź, dopijemy herbatę.
CAMILLE: Niech panu będzie.
Wracają na swoje miejsca. STRÓŻ wciąż trzyma w rękach kartkę z listem Towiańskiego. Piją herbatę.
STRÓŻ: Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.
CAMILLE: Chce pan przeczytać?
Pauza.
STRÓŻ: Nie.
CAMILLE: No to chyba nie ma już o czym rozmawiać. Proszę dać karteczkę, zawinę to z powrotem. Już świta.
CAMILLE kładzie kartkę na stronie tytułowej, zamyka okładkę, zawija książkę w materiały i chowa do plecaka.
GŁOS: (z daleka) Achtung!
CAMILLE: Pójdę już! Dziękuję.
STRÓŻ: Nie idź.
GŁOS: (z daleka) Feuer!
Bum. Wielki wybuch.
NARRATORKA: Willa wylatuje w powietrze. Tuman pyłu i wielki gejzer poderwanych dynamitem rzeczy. Na szczycie fontanny brudu i światła widać plecak przybysza i zdjęcie Adama Mickiewicza. Ciemność. Kurtyna.
Jednostajny pisk i cisza w uszach jak po wybuchu.
kurtyna
Michał Rogalski (ur. 1988) – dramatopisarz, reżyser teatralny, tłumacz, doktor filozofii. Badacz progresywnych nurtów w myśli rzymskokatolickiej. Autor książki: Producenci margaryny? Marian
Zdziechowski i polski modernizm katolicki. W latach 2017-2018 współpracownik Iwana Wyrypajewa – współtwórca spektakli Wujaszek Wania, Irańska konferencja i Osy. Tłumacz dwóch najnowszych sztuk
Wyrypajewa: Niepokój i Nancy. Autor sztuki Poniedziałek (półfinał konkursu o Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną 2019). Sztuka i nauka to dla niego rozmowa i budowanie wspólnoty.
Maria Horowska (ur. 1997) – studentka designu, zakochana w swoim mieście poznanianka. Wielbicielka zakamarków, winkli i fyrtli, szczególnie tych, w których pachnie świeżym pieczywem i niezwykłą kawą. Z pozoru spokojna i poukładana, jednakże w środku islandzki wulkan – uczuć, emocji, opinii i spostrzeżeń. W głowie zawsze zwój niekończących się pomysłów.