
Michał Domagalski – opowiadanie
Układanie
Wiesz, ile czasu tutaj jesteś?
Patrzę w ścianę. W przestrzeń. Jak Sarah Connor w Terminatorze 2. Dziwne, jakie sceny z filmów człowiek zapamiętuje. I kiedy one przychodzą do głowy. I to z filmu, którego specjalnie nie lubię. I do którego właściwie nie wracam.
Wiesz, co się stało?
Moja dłoń zadrżała. Co widocznie zostało odczytane jako reakcja na pytanie.
Co się stało trzy miesiące temu?
Po odwiezieniu córki do przedszkola poczułam ukłucie w piersi. Gdzieś głęboko w środku. Tak, to było pierwsze, co z tamtego dnia pamiętam. Dobrze, że stałam już przy samochodzie. Zrobiło mi się słabo i bałam się, że za chwilę zemdleję. Pociągnięcie za klamkę kosztowało mnie wiele wysiłku. Powinnam wtedy zadzwonić na pogotowie? Pewnie powinnam. Ale zrzuciłam wszystko na przemęczenie ilością obowiązków. Jak dzień wcześniej, gdy niosłam zakupy z hali garażowej i poczułam się słabo.
Praca. Córka. Odwiedzanie matki w weekendy. Od śmierci ojca radziła sobie raczej nie najlepiej. Może to ją powinni tutaj trzymać. I mąż. Kurwa, myślałam, że rozwód jakoś zakończy moje problemy z tym facetem. Ale ciągle nade mną wisiał. Trzeba bardzo rozsądnie podejmować decyzję dotyczącą tego, z kim masz zamiar władować się w dziecko. Gdybym była nauczycielką wychowania do życia w rodzinie, to byłaby pierwsza lekcja, której udzieliłabym uczniom. I przypominałabym im o tym na każdym możliwym kroku. Jeśli w końcu chcieliby przygotować się do budowania rodziny, to niech wiedzą, że z tym trzeba ostrożnie. Bo po przekroczeniu niektórych punktów nie udaje się wrócić, nie udaje się włączyć wszystkiego od nowa. To nie gra niestety. Dziecko to jeden z bardziej krytycznych momentów w życiu. Lepiej się nie rozmnażać. I tak ludzi już jest za dużo. Sporo za dużo.
Ale nie mówię nic. Ani teraz. W tej pustej sali. Ani uczniom. W sali wypchanej przyszłymi dorosłymi do granic możliwości. Bo nie jestem nauczycielką.
Jak się nazywasz? Pamiętasz swoje nazwisko?
Pamiętam. Ale to w sumie stało się nieistotne. Nazwiska, imiona. Szczególnie własne. Mogę o sobie mówić ja. Czasami wystarczą tylko czasowniki. Po co imię nadane przez rodziców? Po co nazwisko — też po rodzicach. Równie wartościowe jak to po mężu, które odrzuciłam po rozwodzie. Jakby pochodzenie miało o mnie mówić coś więcej niż nietrafione wybory. To wszystko nieistotne. Zostają jeszcze choroby genetyczne. Spadek po rodzicach, dziadkach, pradziadkach. Spadek po ludziach, których się nie zna, którzy na drzewie genealogicznym robią za korzenie albo jeszcze takich, którzy w ogóle nie załapali się na miejsce na obrazku. Nasze geny mają lepszą pamięć niż my sami. Ale nadal uważamy, że jesteśmy jakoś od nich ważniejsi, że mamy na coś wpływ. Nazwisko nie mówi jednak zbyt dużo o genach.
Pamiętasz, gdzie mieszkasz?
W Swarzędzu. W pierdolonym Swarzędzu. Dlaczego miałabym nie pamiętać? Może gdybym nie przeprowadziła się do tego pieprzonego Swarzędza, wszystko byłoby inaczej. To też zresztą warto wprowadzić na WDŻ. Szczególnie ostrzec dziewczynki. Moje drogie, nie wyjeżdżajcie za facetem. Nie porzucajcie wszystkiego tylko dlatego, że wydaje się wam, że kogoś kochacie albo że ktoś was kocha. Całe moje pokolenie, pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków, dało się złapać na ten lep miłości. Jak się nie dać, skoro od dziecka mami się nim w szkołach. Ciągle ładuje się im do głowy te baśnie o księżniczkach, jakieś głupoty o Romeo i Julii, setki innych bzdur. Miłość albo musi skończyć się śmiercią, albo uogólnieniem. Tak naprawdę nie ma żyli długo i szczęśliwie. Dlatego nigdy nie mówi się, co się za tym kryje. Niech działa sobie wyobraźnia. Nawet nieudana miłość w filmach i książkach wydaje się o wiele bardziej atrakcyjna niż w życiu. W życiu najczęściej jest męczącym pieprzeniem się z rzeczywistością. I to pieprzeniem, które nie sprawia przyjemności.
Naprawdę nic nie pamiętasz?
Pamiętam. Tylko nie chcę powiedzieć. Pamiętam bardzo dobrze. Szczególnie słowa przedszkolanki. Tata zabrał Zuzię. Temu znowu się coś pojebało, tak pomyślałam. Zabierał ją w środy. I wtedy mieli jechać na basen. Ale oczywiście nie można oczekiwać od takiego pojeba, żeby cokolwiek ogarnął. Nie ogarniał świata, gdy mieszkaliśmy razem, a przecież wtedy miał jeszcze osobę, która mu w tym ogarnianiu pomagała. Mnie. Pamiętam, że kiedyś zapomniał odebrać Zuzię ze żłobka. Pojechał na zakupy i wrócił do domu bez niej. Pamiętam głównie, że musiałam świecić oczami przed zupełnie mi obcą babą z jakiegoś absurdalnego powodu nazywaną ciocią, że dziecko odbieram po siedemnastej. Zresztą nie mogę się dziwić wkurwowi kobiety. Też pewnie ma jakieś życie po pracy. Pilnowanie cudzego bachora nie należy do przyjemności.
Może więc lepiej, że odebrał Zuzię raz więcej niż raz mniej. Niech już będzie, że ją odebrał i we wtorek. Byle nie miał zamiaru wymigiwać się ze środy. Umówiliśmy się z Magdą na malowanie przy winie. Robiłyśmy to co jakiś czas. Organizator dawał i sprzęt do malowania obrazów, i wino. Swoje bohomazy można było zabrać do domu. I zabierałyśmy. Ale tak naprawdę szłyśmy tam bardziej dla wina. Malowanie było niezłym powodem do śmiania się z siebie samych. I oderwania się od wszystkiego. Ktoś naprawdę wymyślił świetny sposób na zabawę. Malowanie przy winie.
Wróciłam do samochodu i zadzwoniłam do Marcina. Nie odbierał. To zawsze jest irytujące. Ta ciągła niepewność. I pewnie jeszcze nie uda się po prostu zabrać Zuźki, bo przecież dlaczego miałoby się dać. Jakbym nie mogła po prostu zabrać dziecka. Będzie chciał rozmawiać. Nie wiadomo po co. To z jego winy, ale on będzie mówił do mnie, że chcę się kłócić. Za każdym razem tak jest, gdy zwrócę mu na coś uwagę. Nawet gdy zrobię to miłym, przepraszającym tonem. Pojebana sytuacja. Ale normalna, jeśli weźmiemy za normę coś, co wydarza się regularnie.
I wtedy znowu to poczułam. Jak kiedyś podczas półmaratonu. Rozłożyłam źle siły i na dziesiątym kilometrze miałam wrażenie, że organizm odciął mnie od energii. Gdzie jak gdzie, ale do mózgu najwyraźniej krew nie docierała. Nie miała siły. Ale teraz? W samochodzie? Co mogło być nie tak? Żadnego wysiłku fizycznego. Pewnie to przez ten stres, pomyślałam. I wkurw. Na byłego męża. Zrobisz sobie dziecko i musisz się z popaprańcem męczyć do końca życia. To znaczy z ojcem dziecka. Z dzieckiem sobie jakoś poradzisz. Zresztą kochasz je. Cokolwiek to znaczy. Bo akurat miłość macierzyńską to się opierdala w kulturze jakimiś ogólnikami. Matka kocha dziecko i tyle. Jakby miało rozumieć się sama przez się. Może dlatego, że miłość w obsranych pieluchach i obrzyganym łóżeczku trudniej romantyzować niż parę nastolatków, którzy w finale popełnią spektakularne samobójstwo, panie Shakespeare? Albo chłopca, który nie mogąc być z ukochaną, strzeli sobie w łeb, panie Goethe? Więc trochę radzisz sobie z nią sama, z tą miłością do dziecka. Sama, ale otoczona doradcami. Matka powinna tak, siak, srak. No, wiadomo.
Temat lekcji: Macierzyństwo. Pierwszy punkt? Dziecko sra. Tak. I skubane nie przesypia nocy. I że z dzieckiem pojawia się przywiązanie. Do dziecka. Ale od ojca też się jest wtedy trudno jakoś odciąć. To znaczy od partnera. To powinna młodzież wiedzieć. Ciągnie się ta relacja za tobą jak guma do żucia przyklejona do buta. Wyobraź sobie gumę, której nijak nie udaje się odkleić. A śmierdzi jak blok seropodobny. Kiedyś takie rzeczy na studiach się jadło. Właściwie to raz spróbowaliśmy. Tak, już wtedy byłam z moim obecnym mężem. To znaczy z byłym mężem. Robiliśmy na stancji sami pizzę. Smród z piekarnika szedł niesamowity od tego seropodobnego badziewia. Jak skarpety ze sztucznego tworzywa, w których chodziło się cały dzień. Do tego w niemytych nogach.
To też bym mówiła na WDŻ. Jeśli już będziecie mieli dziecko, nie oszczędzajcie na nim. Szczególnie na jego nogach. Nie kupujcie mu takich chujowych sztucznych skarpet, jak robiła to moja matka. Dbajcie, żeby to była dobra bawełna. To zdrowsze i lepiej się sprawdza w sytuacjach towarzyskich. Smród z takich sztucznych skarpet może być trudny do pozbycia się jak upierdliwy mąż. Były mąż. Szczególnie próbujący odgrywać opiekuńczego ojca.
Nie było sposobu, żeby nad tym zapanować. Podzieliliśmy opiekę między siebie, ale jemu było mało. Jakoś wcześniej nie miał takiego poczucia obowiązku. Jakby dopiero po rozstaniu chciał komuś coś udowodnić. Może samemu sobie. Może zresztą jakoś na zewnątrz chciał zabłysnąć. Zawsze jakoś tak bardziej niż ja przejmował się, jak na niego patrzą inni.
Może powinieneś się brokatem posypać, zaproponowałam kiedyś, gdy mieliśmy wyjść spotkać się przy winie ze znajomymi, a Marcin cały czas nie mógł się zdecydować, którą koszulkę założyć. Ten stary tekst z memów bardzo do niego pasował. Byliśmy odwrotnością stereotypowych par. Przynajmniej jeśli chodzi o wychodzenie na imprezę. To zresztą nie była jego największa wada. Ani tego związku, ani Marcina.
Spróbowałam jeszcze raz. Nic. Nie odbierał. Miałam ciągle w telefonie ustawione jego zdjęcie sprzed ślubu. Dlaczego ja za niego wyszłam? Tak naprawdę trudno sobie zdać sprawę, że się do kogoś nie pasuje. Że pasuje też. Czy leci się z rozpędu, bo się już w jakimś związku jest? Jakby nie wiadomo, jak odejść. Zawsze generuje to jakieś problematyczne dyskusje i się trwa. Łączymy się w pary, bo nas tak nauczono, że trzeba się łączyć w pary. Mogłabym żyć z jakąś dobrą koleżanką. Z przyjaciółką z liceum lub studiów. Na przykład z Beatą. Z Beatą się dobrze dogadywałam. Ale dominująca w tym wszystkim musi być seksualność. Jesteś hetero, zamieszkaj z facetem. Jakby nie można po prostu na seks się umawiać, a mieszkać z kimś, z kim ci tak po prostu dobrze się mieszka i spędza czas. Ale zanim zrozumiesz, że powinnaś mieć w dupie, że to komuś nie pasuje, lądujesz z takim na przykład Marcinem i próbujesz robić coś, co ma swoją ironiczną nazwę: układanie życia.
W sumie nie wiem. Ale następną lekcję zatytułowałabym Nie bójcie się odchodzić od ludzi. Może zresztą bardziej atrakcyjnie: Nie bójcie się spierdalać, kiedy jest jeszcze czas. Punkt pierwszy: Twój chłopak nie musi być Twoim chłopakiem. Podpunkt a. Może Ci się znudzić, masz do tego prawo. Nad resztą podpunktów muszę jeszcze pomyśleć. Ale już wiem, jaki dałabym punkt drugi: Akt ślubu to nie cyrograf. I — a. Chociaż trudniej go rozwiązać niż odejść od chłopaka. I trzeci punkt. Oddzielenie seksu od związku. I tutaj znalazłoby się pełno podpunktów. Stanowiłyby spektrum możliwości, o których dzieciom nie mówimy najczęściej, bo dewiacja. Czy coś. Od bycia samemu, przez życie w związku otwartym, poliamorię, po mono… nie, jestem przekonana, że monogamia ma wystarczającą reklamę. Nie trzeba o niej jeszcze w szkole wspominać. Zarówno ta czasowa monogamia, jak i ta ciągła.
Nic nie powiesz? O czym myślisz?
Brzmi jak pytanie zadawane przez Facebooka. Na które nigdy nie odpowiedziałam. Teraz też nie mówię. A myślę o tym, co pomyślałam wtedy.
Czy ten kutas nie mógłby chociaż odebrać, gdy do niego dzwonię? Albo w sumie powiadomić mnie, gdzie są? Wtedy tak pomyślałam. Te trzy miesiące temu.
Przecież zorientował się chyba, że pomylił dni. Chociaż znając go… To pewnie powiedziała mu Zuza, jeśli sam się nie domyślił. Zuza nie jest taka głupia, żeby nie pamiętać, że miała ze mną jechać kupić prezent na urodziny Florentynki, koleżanki z przedszkola. Jeśli go nie kupimy dzisiaj, to do soboty nie będzie czasu i będziemy musiały kombinować. A tak prostej sprawy, jak zakup prezentu, nie mogłam powierzać Marcinowi. To by go przerosło. Ostatecznie efekt mógłby być dość opłakany. Nawet Zuzi nie kupił nigdy żadnej konkretnej zabawki. Kiedyś upierał się, żeby swojemu bratankowi na komunię kupić słownik ortograficzny. Rozumiem Biblię, ale słownik ortograficzny? Chociaż i jedno, i drugie dziewięciolatkowi potrzebne jak gówno w kopercie zamiast pieniędzy.
Tak myślałam, gdy siedziałam cały czas na parkingu pod przedszkolem. Tak naprawdę czekałam, aż wróci mi kontrola nad rzeczywistością. Szyby. Opuść szyby, powiedziałam sama do siebie. Zrobiłam to we wszystkich czterech drzwiach. Dobrze, że w tych nowych samochodach można to zrobić z siedzenia kierowcy. Nie chciałoby mi się nawet wychylać przez siedzenie pasażera. Nie mówiąc już o tych z tyłu. Mogłam oczywiście przekręcić kluczyk i czekać na efekty klimatyzacji. Ale potrzebowałam świeżości. Tylko że uzyskać świeżość w tym czerwcowym zastoju powietrza było raczej stosunkowo trudno. Liczyłam na przewiew. O wyjściu na zewnątrz na razie nie było mowy. To osłabienie też pewnie wynika z tej temperatury.
Z czegoś musiało. Kiedy nie odebrał za trzecim razem, przeklęłam samao siebie. Przechodząca obok kobieta z chłopcem uśmiechnęła się, ale w sposób, który jest jednocześnie karcący. To taki wyraz twarzy, w którym usta się uśmiechają, ale oczy wyrażają zdziwienie połączone z pogardą. Chłopiec chyba nie był w tej samej grupie, co Zuzia, więc nawet nie wiedziałam jak ma na imię on oraz jego matka. Poszli. We mnie wróciły siły. Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to jechać do mieszkania Marcina. Do mieszkania, które niedawno było nasze, wspólne. Ja wybrałam wynajmowanie zamiast próbę uporania się z rzeczami naznaczonymi wspólnym życiem. A on powoli mnie spłacał.
Finalnie chciałam wrócić do Poznania. Wynajęte mieszkanie nie trzyma. Poczekam z przeprowadzką do czasu, aż Zuza pójdzie do szkoły. W Poznaniu byłby większy wybór. Teraz nie będę jej serwować kolejnych zmian. Marcin może polubił Swarzędz, ale ja chciałabym przenieść się do Poznania. Przynajmniej gdzieś tak w granicach linii tramwajowych. Zawsze to mniej kosztów. Oszczędzi się na benzynie, a w ramach siedzenia na fotelu można przeczytać sobie jakąś książkę albo podkastu posłuchać. Za kółkiem nie umiem skupić się na słuchaniu. Trzeba obserwować to, co się dzieje. Może inni mają większą podzielność uwagi.
Jechałam spod przedszkola na osiedle Raczyńskiego. Gdzie pewnie będzie, jak zakładałam, problem z parkingiem. Będę czaić się jak sęp, żeby w końcu coś znaleźć. Że też naprawdę ludzie są tak krótkowzroczni, żeby nie pomyśleć trochę dalej poza obecny stan rzeczy. Tak trudno było przewidzieć, że kiedyś każdy będzie miał samochód albo dwa? Niemożliwe. Nie licząc już takich, które właściwie na tych parkingach zostały porzucone. I chuj wie, co ma się dziać z nimi dalej. Wszyscy zaskoczeni. Jakby przez wieki rozwoju nikt nie zrozumiał, w jaki sposób rozwija się życie ludzi. Mieliśmy nadal poruszać się w wozach konnych? I to tylko ci co bogatsi? Reszta niech siedzi z dupą na miejscu? Wtedy miejsc parkingowych by wystarczyło. Mamy wrodzony instynkt, który podpowiada nam, że stan obecny jest niezmienny i niereformowalny. Może kiedyś się to sprawdzało, kiedy postęp tak nie zapierdalał. Ale teraz, kiedy liczy się nie prędkość, a przyspieszenie, warto byłoby zadbać o miejsce.
I uczenie się na błędach historii najwyraźniej nie działa. Moglibyśmy się przesiąść na rowery. Wszyscy. A samochody na złom. Wtedy zasłabłabym pod przedszkolem i dalsza przygoda mogłaby już nie mieć sensu. Wizualizuję sobie pogotowie jadące po mnie na rowerach.
Zanim zderzę się z wyzwaniem, jakim jest poszukiwanie miejsca parkingowego, stoję w korku. Na szczęście czuję się lepiej. Na razie nie myślę o tych mikro-zasłabnięciach. Bo nie wiem wtedy, stukając nerwowo w kierownicę palcami, że mają one jakieś inne, zupełnie poważne podłoże. Chyba nawet lekarze bagatelizują takie sprawy na temat swojego zdrowia.
Może rozmawiam sama ze sobą? Sama przed sobą relacjonuję ten dzień? I czy naprawdę minęły trzy miesiące? Czy po prostu moja głowa próbuje poukładać to, co się wówczas wydarzyło? Znaleźć wyjaśnienie, wytłumaczenie. Ale jeśli tkwi ono gdziekolwiek, w przeszłości. Na pewno nie w tym korku. Chociaż to dobry punkt wyjścia. Można od tego zacząć szukać.
Tylko że nie da się nic zrobić. Tak jak stojąc w ciągu samochodów. Czekasz. Już świat poukładał za ciebie wszystko. Siedzisz w jednym z samochodzików rozłożonych na dywanie przez olbrzymią dzidzię. Koniec.
Możesz wyjść jeszcze z samochodu jak Michael Douglas w Upadku i zacząć robić rozpierdol na mieście. Ale do tego przydałaby się jakaś broń. Poza tym nie widzę siebie, jako osoby, która umiałaby wprowadzać tak radykalne rozwiązania w życie. Przesuwam się więc kilka centymetrów. Może metr. I znowu hamulec. Ani ronda, ani światła nic nie upłynniają.
Wykorzystuję sytuację, żeby jeszcze raz zadzwonić do Marcina. Efekt ten sam. Ale tym razem nagrywam się na pocztę głosową. Co się, kurwa, dzieje? Może to za dużo. Ale poszło. Trudno. Może zadzwonić do kogoś innego, żeby się wyżalić. Ale nie wiem, do kogo bym mogła. Matka odpada. Rozwód córki, czyli mój, był dla niej trudnym doświadczeniem. Teraz pewnie rozpoczęłaby tyradę o tym, że należy się najpierw zastanowić, kiedy się wybiera męża. A potem trzeba się zastanowić, kiedy się od niego odchodzi. Jakby nie mogła raz posłuchać. Tylko to pieprzenie. Od dziecka. Tylko gadanie, wymądrzanie się. Sama chuja tam osiągnęła, ale mnie będzie wiecznie poprawiać. Gdyby ojciec wcześnie nie wykorkował, to może też by wzięli rozwód. Zresztą kto wie, skąd te jego problemy ze zdrowiem. Umarł, gdy miałam pięć lat. Nie chce mi się liczyć dokładnie, w jakim był wobec tego wieku, ale na staruszka nie wyglądał. Przynajmniej na zdjęciach. Drogie dzieci, pamiętajcie, żeby zbudować swoje życie bez traum, trzeba odciąć się od toksycznych rodziców, ponie…
Jak jedziesz, baranie?
Zdążyłam, ale prawie… Znowu mroczki przed oczami. Czyżby to tętno? Za bardzo mi skoczyło? Klakson. Samochód przede mną już odjechał, a na moje wykrzyczane pytanie pewnie kierowca nawet nie zareagował. Ale przez chwilę ponownie się odłączyłam. Nie mogło minąć dużo czasu. Po co to trąbić, kiedy i tak wąż samochodów przesuwa się niezwykle powoli? Ruszam.
Dzwoni telefon. Marcin? Nieznany numer. Fotowoltaika. Rozłączam. Nawet, gdyby po drugiej stronie był prawdziwy człowiek, nie chciałoby mi się teraz gadać. Na bota tym bardziej nie będę poświęcać czasu. Szukanie miejsca trwa długo, zgodnie z przewidywaniami. Parkuję kilka bloków dalej. Ruszam biegiem. Jakbym wiedziała, że coś się stało. Ale to przecież tylko jakiś nieokreślony lęk wynikający z niepewności.
Moje nogi słabną. Zaciera się obraz. Siadam na murku. Bardziej na niego wpadam. Prawie zsuwam się na resztkę wyschniętego trawnika.
Tym właśnie jestem. Jakimś wyschniętym trawnikiem, który próbuje się trzymać na powierzchni ograniczony betonowymi krawężnikami z czasów komuny. Może powinnam zadzwonić po karetkę. Może powinnam zadzwonić po ogrodnika. Nie wiem, jak długo siedzę. Nie sprawdzam zegarka. Jeszcze dwa bloki. Idę wolno. Ale nerwowo. Dojdę w końcu. Nic nie poradzę.
Ciekawe, co się do mnie przyplątało. Jestem w klatce. Rzucam się po dwa schody. Zatrzymuję się na pierwszym piętrze. Łapię poręcz. Ale ledwo daję radę się utrzymać. Jakby ktoś naciskał mi gałki oczne. Jakby ktoś krwi nie pozwalał dopłynąć do mięśni. Jakby mózg olał poprawne wysłanie sygnałów.
Dalej powoli. Krok za krokiem. Nie można się spieszyć. Bo paradoksalnie wolniej jest szybciej. Ile razy to Zuzi tłumaczyłam, że ma być zrobione szybko, ale nie w pośpiechu. I teraz sama muszę dostosować się do swoich rad. Schodek za schodkiem.
I jestem. Drugie piętro. Dzwonek. Taki jak w całym bloku. Nigdy nikt go chyba od postawienia tego budynku w tym mieszkaniu nie zmieniał. Brak reakcji. Jeszcze raz. Raczej desperacko. Skoro nie ma ich w domu, a Marcin nie odbiera, to co mam robić? Co mogę zrobić? Co się właściwie stało? Jeszcze raz.
Ktoś otwiera za mną drzwi. Sąsiadka. Odwracam się w jej stronę. Coś się stało? Stało się, myślę. Ale nie wiem co. Właśnie Zuza powinna być ze mną, ale on ją odebrał. On mówię, jakbym miała to słowo powiedzieć dużą literą, ale nie wynikającą z szacunku. To duża litera będąca wyrzutem. Chyba są w środku, odpowiada sąsiadka, której nazwiska nie zapamiętałam, chociaż mieszkałam tutaj cztery lata. Godzinę temu wchodzili do mieszkania. Około oczywiście. Mijali mnie na schodach, gdy szłam wyrzucić śmieci. Są w środku? Nie widziałam, żeby wychodzili.
Są w środku. Szarpię za klamkę. I walę pięścią w drzwi. Głos drży mi z bezsilności. Niech pani dzwoni. Osuwam się na kolana. Zimne płytki. Lastryko? Czy co to za gówno jest? Proszę, niech pani dzwoni. Dzwoni na…
Wiesz, co stało się później.
Dopiero teraz zauważyłam, że mówi do mnie na ty. I jeszcze to, że tym razem nie pyta. Czy po prostu zjebała się intonacja? Tak sama z siebie?
Wiesz.
Wiem. Tylko twoje później sugeruje, że naprawdę jesteś moim wyobrażeniem albo częścią mnie. Albo zaczęłam opowiadać wszystko na głos.
Wiem, co się stało. Może w punktach?
- Okazało się, że mam bloki na sercu. I po gruntownych badaniach w szpitalu, wstawiono mi stymulator. Zwany też, szczególnie przez starsze osoby, rozrusznikiem.
- Samobójstwo rozszerzone. Chociaż to akurat stało się wcześniej. Później to się o tym dowiedziałam.
Samobójstwo rozszerzone. Czyli romantyzowanie morderstwa. Marcin zarżnął moją córkę. Nie interesuje mnie tak naprawdę dlaczego. I to, że później podciął także sobie żyły, było po prostu ucieczką. Ja nie pozwoliłabym mu umrzeć. Nie. Nie dlatego, żeby przeżywał to, co ja. Po prostu kazałabym mu umierać powoli. Sam siebie mógł usunąć z tego świata. Ale Zuza? Co zrobiło mu pięcioletnie dziecko?
Chciałabyś być wtedy naprawdę nauczycielką. I właśnie o takich wydarzeniach im opowiadać. Tak to się kończy, drogie dzieci. Musicie na siebie uważać. Musicie uważać na to, w co się angażujecie. W co angażują was inni. Żeby nie zmarnować lat na siedzenie z kimś, kto was na koniec tak osra. Bo wtedy zostaje wam rozmowa z samą sobą. I próba przekonywania siebie do działania.
Dlaczego mówisz do siebie w drugiej osobie? Dlaczego mówisz do siebie? Dlaczego mówi o sobie w trzeciej osobie?
Nie wie.
Michał Domagalski – autor Poza sezonem (nominacja do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius oraz do Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny) oraz za lasem/. Z obowiązku ojciec, z wyboru poeta, z przekonania prozaik. Sporadycznie nauczyciel. Opowiadania i eseje publikuje na razie w rozproszeniu.
Jagoda Jaworska – urodzona 24 czerwca 1997 roku w Świeciu. Absolwentka Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Dyplom zrealizowany w Katedrze Grafiki UMK na Wydziale Sztuk Pięknych. Specjalność Grafika Warsztatowa, pracownia Wypukłodruku prowadzona przez prof. Marka Basiula dra hab. oraz dra hab. Michała Rygielskiego prof. UMK. Wśród osiągnięć dwie wystawy indywidualne oraz udział w dwudziestu ośmiu wystawach zbiorowych w kraju i za granicą. W roku 2021 stypendystka Miasta Świecie, Miasta Toruń oraz Ministra Edukacji i Nauki za znaczące osiągnięcia artystyczne. Interesuje się wszelkimi technikami graficznymi, w czasie studiów tworzyła głównie w technikach linorytu oraz drzeworytu, a także zajmowała się zagadnieniami z zakresu grafiki projektowej, w szczególności ilustracjami książkowymi.