Mateusz Wąsowski – opowiadanie

Ilustrowała: Anna Lach-Serediuk/ Kolażanki

Mateusz Wąsowski – opowiadanie

 

Problematyczna rozmowa o własnej tożsamości, którą prawdopodobnie odbyłem wczoraj

W zasadzie wyszłaby z tego długa, pięćdziesięciostronicowa lista, dlatego ograniczę się do tego, co najważniejsze. I wyliczę jedynie kluczowe elementy.

Wśród nich znajdzie się, odebrane według planu, wyższe wykształcenie, podtrzymanie satysfakcjonującej i korzystnej relacji z rodziną, z którą spotkania odbywały się podczas ważniejszych świąt chrześcijańskich, posiadanie blisko trzystu znajomych na portalach społecznościowych, podpisana umowa cywilnoprawna na czas nieokreślony ze stałymi zobowiązaniami, a także dwa czy trzy związki, w których potrafiłeś naprawdę wspierać partnerkę. No, trochę się tego zebrało. W sumie powinienem też wspomnieć o numerze ubezpieczeniowym, numerze PESEL, numerze w rejestrze wiernych Kościoła Katolickiego… Chyba wiesz, co mam na myśli.

(Ale zanim to, dorzucę parę słów o szybko rozwijającej się chorobie jelit, która zostawiła na Tobie ogromne piętno traumy oraz kompleksów. Inaczej być nie może, biorąc pod uwagę, że dawała o sobie znać w sytuacjach nie tylko stresogennych. Ludzkość powinna zwrócić na takie dolegliwości większą uwagę. Tym bardziej, że powodowała uczucie wyobcowania – poczucie, że tylko Ty należysz do wąskiego grona chorych osób, że zaatakuje w najmniej oczekiwanym momencie, że funkcjonowanie z nią stanie się z czasem niemożliwe. Słowem, trudno było przewidzieć, co się wydarzy. Oczywiście w rzadkich stanach podwyższonej świadomości, jak to się mówi, na chłodno, szacuje się, że około 60 tysięcy Polaków jest zmuszonych mierzyć się z tym samym lub ze znacznie poważniejszymi schorzeniami jelit, gdzie w niektórych przypadkach szczyt zachorowalności przypada pomiędzy 20. a 40. rokiem życia. To dopiero problematyczna sprawa.)

Jeśli się nad tym dłużej zastanowić, często moment przełomowy okazuje się nie tak ważny, jak się spodziewaliśmy. Pomija się to, co było tuż przed nim oraz to, co tuż po nim. A właśnie tam nabiera się odpowiedniej perspektywy.

Dlatego posłuchaj uważnie: porzucenie tożsamości miało w tym wypadku marginalne znaczenie. Zgoda, o poranku stałeś się innym człowiekiem. Ale nie chodzi o jakiś mityczny sen czy zyskanie nowego ciała. Po prostu radykalnie zmieniłeś się w oczach innych, nic więcej. Twoja osobowość zyskała nowy wymiar. W gruncie rzeczy to całkiem zrozumiałe, więc przytoczenie pewnego przykładu załatwi sprawę.

Oto on: Twoje poglądy na wielką schizmę wschodnią, reformację, ruchy wewnątrz oraz na zewnątrz, ogólnie na cały Kościół chrześcijański (powszechny) były dość określone i stałe. Żeby nie powiedzieć – niezmienne od kilkunastu lat. W czasach masowej sekularyzacji jest to wynik godny uznania, a nawet pochwały, ponieważ taki światopogląd zdołał wytrwać napór klimatu politycznego. Mówiąc w skrócie: przywileje czy realny wpływ na rozwój społeczeństwa były dla Ciebie drugo- albo nawet trzeciorzędne.

(Stan Twoich jelit wydawał się w owym czasie więcej niż zadowalający, więc tym większe było zdziwienie, kiedy zdecydowałeś się położyć na szali własne zdrowie. Drżące ręce były jedynie początkowym objawem, który ujawnił się podczas pracy nad Kazaniem na górze. Wiązały się z ponadprzeciętnie wysokimi oczekiwaniami względem siebie, co w następstwie spowodowało rozstrój nerwowy.)

Postanowiłeś zrezygnować z funkcji wiceprezesa Koła Chrystusowego oraz odważyłeś się oddać kartę członkowską, na co Kościół zareagował z niespotykaną dotąd furią, wykreślając Cię z rejestru wiernych, przy okazji nakładając kilkuletnią anatemę. Opisany stan wskazywał na uzasadnioną wściekłość. No i zawód, który sprawiłeś nie tylko im.

Naturalnie, z właściwym sobie sprytem próbowałeś wyjść z tego z twarzą i składałeś pisma AT-54 z załącznikami, ale liczne próby pozostawiania sobie marnotrawnej furtki spełzły na niczym. Odnoszę wrażenie, że nie do końca przemyślałeś ten ruch. Chociaż trzeba powiedzieć, że wspomnienie, jakie po sobie zostawiłeś w Kole Chrystusowym, nosiło, jak zawsze, dwojaki charakter. Trudno zapomnieć o licznych zasługach dla rozwoju wiary chrześcijańskiej w społeczeństwie.

Nie wspominając też o tym, że miałeś faktycznie niezłe perspektywy na przyszłość. Dlatego uważam, że Twoje ograniczone, próżne i wyrachowane zachowanie doprowadziło do tego wszystkiego. A przecież najprościej byłoby zachować status quo.

 Pozostaje jeszcze kwestia rażącej niewdzięczności z ich strony, ale nie chciałbym się nad tym skupiać.

Twoja zmiana zburzyła ich strukturę rzeczywistości. Takie procesy są w sumie bardzo skomplikowane, warte poruszenia na sympozjach psychologów i socjologów, jednak ci zimnokrwiści chrześcijanie ze swoimi, wątpliwej jakości, tekturowymi broszurami o Dostąpieniu Zbawienia, quasi‑terapeutycznymi spotkaniami, na których należy trzymać się za zmęczone od czynienia znaku krzyża dłonie, z naiwnym spojrzeniem na zagadnienia atomizacji społeczeństwa etc. etc. etc… poradzili sobie z tym bardzo dobrze, żeby nie powiedzieć – doskonale. Błyskawicznie zniknąłeś ze wszystkich sprawozdań i bilansów. Jedyne porównanie, jakie mi przychodzi teraz do głowy, to słynny pojedynek szachowy, w którym brał udział José Raul Capablanca. Posunięcie powodujące całkowite przewartościowanie życia. I z przyczyn całkowicie zależnych od Ciebie, jeśli mam być szczery.

Mam problem ze zrozumieniem jednej rzeczy. A mianowicie, związków z Młodą Lewicą. A szczególnie z ich najbardziej antykościelnym, antyklerykalnym, ateistycznym nurtem. Dzień po odejściu ze struktur Koła skontaktowałeś się z zarządem Młodej Lewicy. Członek Młodej Lewicy #1. I nie będę ukrywał, że do dziś zastanawia mnie ich decyzja, skoro wiekiem odpowiadasz raczej Średniej Lewicy, a może Starej Lewicy. Zagadnienia metryczne odłóżmy na bok.

Z pewnością uświadomiłeś sobie, jak daleko zaszła ta sprawa. Normalnie wolałbym puścić ją mimo uszu, ale nie pozostawiłeś mi wyboru. Naprawdę przesadziłeś. Wiedzieli już wtedy, kim naprawdę jesteś. Co? Mogłeś powiedzieć prawdę, ale nie chciałeś? Aż tak nisko upadłeś?

Twoja kariera w Młodej Lewicy nabrała trudnego do zmierzenia tempa. Zdjęcia, posty, relacje z ogólnopolskich wieców klimatycznych, manifestacji aborcyjnych, gdzie widoczny jest baner z numerem 2XX-XXX-XXX, a także innych spotkań właściwych tylko temu środowisku zalały internet. Według danych z Instagrama w ciągu doby zdołałeś objechać Szczecin, Lublin i Warszawę. Sprawa była o tyle skomplikowana, że z jednej strony wcale nie chciałeś tam być, wiązało się to z pewnego rodzaju rozszczepieniem osobowości, o którym mówię od samego początku. A z drugiej strony z odczuwaniem szczególnej więzi z grupą aktywistów, która to więź powodowana jest poczuciem przynależności.

No, słowem, szybko okazało się, że niewiele potrzeba, aby stać się doskonałym ucieleśnieniem proekologicznych, feministycznych oraz, co wydaje się oczywiste, biorąc pod uwagę Chrystusowy wzór, socjaldemokratycznych idei. Nie ukrywam, że zaskakuje mnie ten stosunek do własnej osoby.

(Pierwotne problemy z jelitami szybko nabrały nowego wymiaru. Kompulsywne wypady do toalety drażniły nie tylko Ciebie, ale również pozostałych członków Młodej Lewicy, ponieważ godziły w ciągłość rozmowy, kontaktu wzrokowego i bliskości emocjonalnej, co poskutkowało natychmiastowym ochłodzeniem wszelkich relacji z powodu niemożności ich utrzymania. Samo wspomnienie przykrych doświadczeń może być w pewien sposób paraliżujące. Skropione potem czoło, lękliwe spojrzenie, jakkolwiek przesadzone i imponujące w filmach sensacyjnych klasy B, w prawdziwym życiu są związane z przenikającym ciało strachem.)

Spotkania z Młodą Lewicą przeważnie odbywały się w skłotach, kawiarniach, klubokawiarniach, klubach, bibliotekach publicznych, a nawet galeriach sztuki. Nie da się jednak ukryć, że rezultaty każdego z nich okazywały się coraz gorsze. Wynikało to z całkowitego niedopasowania charakterów, gustów, czy też – wyrażenie zasłyszane na drugim klubokawiarnianym spotkaniu – estetycznej niezgody na imperialistyczny, kapitalistyczny patriarchat oparty na białej supremacji.

Szczególnie ważne spotkanie miało miejsce na otwarciu wernisażu pewnej młodej, obiecującej aktywistki-artystki, która z wyglądu przypominała prezenterkę żywcem wyjętą z amerykańskiej telewizji lat 70.

Sala była pełna stosunkowo bogatej, wielkomiejskiej młodzieży, która charakteryzowała się wymuszoną prowincjonalnością, jak gdyby wstydząc się swojego statusu i pochodzenia. Nietrudno się domyślić, że natychmiast po wejściu zbadałeś dostępność toalet, jak i również ich odległość od najbliższego wyjścia ewakuacyjnego.

(Masz w tym wprawę, robisz to niezależnie od okoliczności: wycieczka krajoznawcza po Beskidzie Żywieckim, gdzie miejsca na ekskrementy teoretycznie jest pod dostatkiem, mokotowski bar z szerokim wyborem kolorowych wódek, bądź też pożegnalne spotkanie z szefem firmy, którego od zawsze uznawałeś za mistrza w swoim fachu, ale brakowało Ci odwagi, aby mu o tym powiedzieć.)

Ponadprzeciętnie niski mężczyzna o budowie kuli śnieżnej z okularami przeciwsłonecznymi nasuniętymi na skraj nosa rozpoczął wernisaż. Na ścianach paranoicznie ciasnego pomieszczenia podziwiano kilkanaście fotografii (wykonanych najprawdopodobniej aparatem Nikon SLR Camera FM10 w/35-70MMF3.5-4.5) fasad śródmiejskich kamienic. Odczytanie tych przełomowych prac nastąpiło w nurcie IV, dopiero zaplanowanej fali feminizmu, z czego, jak się później dowiedziałeś, niewiele wynikało. Trwało to trochę ponad kwadrans. Wrażenia były ogólnie dobre, tyle zdołałeś wywnioskować z twarzy dwóch szczerze zainteresowanych wernisażem osób. W istocie atmosfera była całkiem przyjemna, ponieważ przeciwdziałała jakimkolwiek przejawom opresyjności.

Nawiasem mówiąc, część z gości po otrzymaniu darmowych drinków Martini Royale rozeszła się po galerii, nie reagując na apele ponadprzeciętnie niskiego mężczyzny. Mimo to określono go jako szczególnie sympatycznego, ponadto znakomicie spisującego się w roli konferansjera wernisażowego.

Aktywistka-artystka, czyli osoba odpowiedzialna za całe zamieszanie, już na początku wywarła na Tobie osobliwe wrażenie. Miała około dwudziestu pięciu lat, była stosunkowo niska, a jej ruchy odznaczały się pewnością siebie właściwą kobietom urodzonym po tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku i wychowanym w dużej aglomeracji miejskiej.

Na marginesie wspomnę, że doskonale odpowiadała Twojemu ideałowi kobiety. Ten typ wykształcił się, kiedy byłeś w wieku młodzieńczym. Nie był on zbyt wyrafinowany, z niewyjaśnionych powodów preferowałeś kobiety niskie, znacząco ustępujące mężczyznom wzrostem. Dalej była to smukła szyja z wyraźnie zaznaczonym mięśniem mostkowo‑obojczykowo‑sutkowym, zadbanymi dłońmi, oraz – niechętnie się do tego przyznawałeś – kształtnymi piersiami.

Z pewnym zaskoczeniem przyjąłeś, że jej system wierzeń oscylował na granicy satanizmu, zaratusztrianizmu, jak i, co dało się stwierdzić po dłuższym zastanowieniu, New Age. W odpowiedzi starannie wykonałeś znak krzyża, podobny do tego, na który należy się zdobyć przy przekraczaniu świątyni, przed posiłkiem z rodziną, bądź wieczorną modlitwą na sekundy przed zaśnięciem. W porządku, nieważne, w co wierzyła. Ale ciekawe, jeśli się nad tym pochylić, jak wiele można wywnioskować po naszyjnikach.

Ze szczególnym zdecydowaniem, jak zresztą większość mężczyzn, którzy chcą wywrzeć pewne wrażenie na kobiecie, wskazywałeś na swoje niewątpliwe dokonania i wiedzę w obrębie jej zainteresowań oraz pasji. Bywa, że przynosi to oszałamiający skutek, ale trzeba wykazać się niebywałą wrażliwością i wyczuciem, których akurat Tobie brakuje. Postawiłeś na znaną strategię pozorów, czyli sztukę udawania kogoś, kim w rzeczywistości nie jesteś. Postaram się zaraz określić, czy rozmowa trwała godzinę, dwie, albo może dłużej.

(Wypalenie cygaretki Retro Bordo dostarcza niezbędnej dawki nikotyny, potrzebnej do właściwego funkcjonowania układu nerwowego, ale również gwarantuje spokój, pozwalający uspokoić jelita i na względnie normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. Tak pokrótce określę, dlaczego prowadziłeś rozmowę w sposób naprawdę budzący podziw.)

Ale zgodnie z tym, co kiedyś usłyszałem, wymiana zdań oparta na grze pozorów raczej nie jest emocjonalną i interpersonalną inwestycją. Z czasem pojawiają się pęknięcia, niespójności, słowem, wytworzona osobowość zaczyna się kruszyć pod naciskiem prawdziwej tożsamości. Kilka, z pozoru nieistotnych, pomyłek wystarczy, aby wysunąć prawdę na pierwszy plan. Podobnie było w tym wypadku. Twoja pozowana znajomość brytyjskiej filmografii legła w gruzach, gdy z chorobliwym lękiem musiałeś przyznać się, że nie wiesz, kim jest Jude Law.

Słuchaj, niecodziennie człowiek decyduje się zmienić swoją tożsamość. Taka przemiana łączy się wyłącznie z traumatycznymi przeżyciami o określonej formie. Dla nastolatka, powiedzmy, góra siedemnastoletniego, globalną katastrofą będzie odrzucenie przez kobietę o długich blond włosach i figurze niekoniecznie odpowiadającej powszechnym kanonom piękna. Później niech to będzie świadomość odpowiedzialności za własne życie, które potrafi nieźle zwalić z nóg, czy nawet nowe brzmienie zespołu Have a Nice Life o niebywałej sile i organicznie zdolnym do wytworzenia pewnych połączeń neuronowych. Obłędna sprawa.

Takie doświadczenia skłaniają do zadania kluczowych pytań dla dalszego rozwoju tożsamości. Mogą przynieść powalający skutek. Takiego efektu brakuje pytaniom zwykłym albo też kompletnie nieistotnym. Chodzi o to, że stale rosnące poczucie wyobcowania i zagubienia doprowadziło Cię do stanu, który staram się przedstawić.

(Ale, faktycznie, jelita – a w zasadzie ich pewna niedyspozycyjność, ułomność – zdają się mieć unikalny i nierozerwalny związek z Twoją tożsamością. I z do reszty zdegradowanym ciałem. I wydaje mi się, że to o nich chciałeś na początku porozmawiać, wskazując na swoją wrogą postawę względem nich. I systemową, jeśli można to tak ująć.)

 

Mateusz Wąsowski (ur. 1998) – student filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Współtłumaczył Zapiski starca Maksymiliana Marksa. Autor opowiadań publikowanych na łamach „Helikoptera”, “Wydawnictwa J”, oraz artykułów naukowych poświęconych przede wszystkim twórczości Fiodora Dostojewskiego. Obecnie pracuje nad debiutem powieściowym.

Anna Lach-Serediuk/ Kolażanki