Mateusz Stelmaszuk – opowiadanie

Ilustrował: Jakub Grzybowski

Mateusz Stelmaszuk – opowiadanie

 

Choreomania

Stolarz Virgo czuł się zażenowany własnym stanem. Od dłuższego czasu w jego wnętrzu gnieździł się niesprecyzowany smutek, skutecznie przyćmiewający wszelki blask dnia codziennego, apatia, do której, swoim zdaniem, nie miał on prawa. Niewiadomego pochodzenia troska bez żadnej przyczyny osiadła pewnego razu na duszy stolarza i ciążyła mu nieprzerwanie od tamtej pory. Nie była to zdrowa emocja wynikła z ostatnich wydarzeń, lecz całkiem nieuchwytny afekt – milczący ciężar, którego nie mógł zrozumieć. To, co ukryło się wewnątrz niego, było niekonkretne, pozbawione motywu czy celu. Tak jak zwykle ludzkie nastroje mają przyczynę, której odkrycie otwiera introwertyczny dialog, tak teraz stan stolarza pozostawał dlań zupełną tajemnicą wykluczającą współpracę. Ilekroć Virgo zmuszony był zajrzeć w siebie, widział wyłącznie milczącą ciemność, której nieruchome i wszechobecne wyziewy potęgowały lęk.
        Mrok ten miał w sobie coś z niepokojącego oczekiwania, osobliwej antycypacji na nieszczęście, jak wówczas, gdy zobaczy się spadający na podłogę wazon. W tej krótkiej chwili, kiedy nie można już nic zrobić. a tylko czeka się na nieunikniony brzdęk, człowiek doświadcza charakterystycznego napięcia. Dla Virga jednak upadającemu naczyniu nie było dane roztrzaskać się i oczyścić narosłego fermentu, lecz trwało ono wciąż zawieszeniu nad nieuchronną destrukcją. Przedłużająca się stagnacja nieruchomego wazonu stała się nieznośna do tego stopnia, że jego upadek stał się dla stolarza pożądany. Pełen niepokoju mężczyzna pragnął, aby metaforyczny wazon w końcu upadł i zakończył jego cierpienie, chciał jedynie, aby trwoga osiągnęła szczyt, nawet jeśli miałoby to być coś tragicznego. Żądał wyłącznie końca.
       W tej dokuczliwej niepewności zdarzały się również momenty potworniejsze, chwile, kiedy stolarza niespodziewanie napadały niezwykle intensywne ataki trwogi, co zupełnie uniemożliwiało mu pracę. Kłujący smog wewnątrz niego drżał wówczas, a z jego mroku wyłaniały się ludzkie twarze wykrzywione cierpieniem. Milczące oblicza pozbawione kolorytu i fizycznie manifestujące własną trwogę przyglądały się stolarzowi spod przymkniętych z bólu powiek. Wzrok dziesiątek zmatowionych doświadczeniem tragedii ślepi obezwładniał Virga poczuciem wstydu, własnej małości i niemym oskarżaniem o bezpodstawny żal. Żadne z osądzających go lic nie należało do nikogo, kogo znał, jednak zatroskany stolarz miał pewność, że są to reprezentacje najbardziej traumatycznych ludzkich losów – fizycznego cierpienia, choroby, ubóstwa, głodu i bliskości śmierci. Będąc otoczonym przez kolaż jednostkowych katastrof, Virgo drżał z przerażenia. Zrozpaczonym wzrokiem szukał wyrozumiałości w osądzających go twarzach, jednak dostrzegał wyłącznie obojętność. Próbował się usprawiedliwiać, wyznać, że nie ma jakichkolwiek pretensji do losu, że nie prowokował ciążącej mu trwogi, lecz z jego ust nie wydobywały się żadne dźwięki. Panicznie się wysilał, z całych sił starał się przemówić, ale nijak nie potrafił zburzyć otaczającej go oskarżycielskiej ciszy. Niewzruszone jego wysiłkami twarze zaczynały się do niego zbliżać, sunąc koszmarnie przez mrok. Virgo miotał się, chciał krzyczeć, a do jego oczu napływały łzy bezradności. W momencie, kiedy krąg sędziów miał niemal na niego runąć, wszystko znikało. Stolarz zostawał w warsztacie sam, pusty i z mokrymi policzkami.
         Virgo stale miał wrażenie, że nie uczestniczy w swoim życiu, a jedynie przygląda mu się jako bierny widz. Z dnia na dzień wyraźniej doświadczał osobliwego rozwarstwienia bytu. Wydawało się, że jego jaźń zsunęła się z płaszczyzny realiów i trwała w zawieszeniu oddalona od rzeczywistości. Dryfująca osobowość apatyczna. W świecie pozostało jedynie wydrążone ciało stolarza, które ze swoistym automatyzmem uczestniczyło wciąż w prostych interakcjach z otoczeniem, działało skromnie wedle schematów i rozmawiało z innymi niczym echo. Zmatowiony umysł Virga utracił całą witalność, jak gdyby kłębiący się w nim wampiryczny opar chłeptał wciąż przyrodzoną człowiekowi żywotność. Pozbawione siły ręce nie były w stanie utrzymać narzędzi, a pełna złowrogiej kakofonii głowa nie mogła obmyślać projektów kolejnych mebli. Wycieńczony stolarz coraz częściej szukał odpoczynku w śnie. Nieświadomość, mimo iż najczęściej pusta, pozbawiona sennych marzeń czy nawet koszmarów, stała się dla niego pożądaną ucieczką od ciężaru codzienności. Ubóstwiał moment tuż przed tym, gdy zasypiający umysł rozmywał nagromadzone pod jego powiekami surowe twarze oskarżycieli. Chwila błogiego zastoju stała mu się tak bliska, że rzadko kiedy wychodził z sypialni. Cztery ściany były świadkami jego refleksji, które nawet niewypowiadane manifestowały się wyraźnie na jego twarzy. Zupełnie nie rozumiał przyczyn swojego stanu. Był świadomy, że prowadzi obiektywnie szczęśliwe życie i niczego mu nie brakuje. Nigdy dotąd nie odczuwał wewnętrznej pustki, jakiegokolwiek braku, nie spotkała go też żadna tragedia. Bezpretensjonalność nie uchroniła go jednak przed byciem osądzonym i skazanym na trwogę.
         Któregoś wieczoru Virgo stanął na krawędzi. Jego stan nagle pogorszył się do tego stopnia, że cały jego umysł zaczął konwulsyjnie drżeć. Zdało mu się wówczas, że drgania te przeniosły się na ściany, meble i wyposażenie sypialni, otaczając go zewsząd i zupełnie pozbawiając stabilności. Podrygujące koszmarnie ściany groziły zawaleniem budynku, jakby destrukcja psychiki wywołać miała destrukcję świata. Znana już stolarzowi beznadzieja z jej wyrachowanym działaniem z ukrycia ustąpiła miejsca realnemu strachowi o własne życie, najdotkliwszemu przerażeniu rozlewającemu się po całym ciele. Nie mógł szukać ucieczki we śnie, gdyż odgrodził go od niego barbarzyński paroksyzm. Błądził obłędnym wzrokiem wkoło, lecz nie mógł znaleźć choć jednego nieruchomego elementu, chociaż jednej ostoi stabilności. Pokój, jak się zdawało, wirować, meble skrzypiały potwornie, a metalowa zastawa dzwoniła nie do zniesienia. Zrozpaczonemu Virgo na myśl przyszła naprężona cienka nić. Ostatkiem sił wybiegł z domu.
        Mimo że stolarz nie uciekł w bieliźnie – od dłuższego czasu sypiał w ubraniu – coś w jego wyglądzie wciąż zwracało uwagę mijanych przechodniów. Wyraźnie czuł odbijające się od jego stężałej twarzy spojrzenia, a kątem oka dostrzegał zdumione reakcje. Skurczył się w sobie, czując swoją dziwność i zwiesił wstydliwie głowę. Kroczył ciężko i niedbale, poruszał się mechanicznie, nie wiedząc, dokąd iść. Sunął więc przez pustoszejące miasto ze wzrokiem wbitym w chodnik, po którego wyglądzie rozpoznawał drogę. Jego myśli podrygiwały wciąż panicznie, nijak nie pozwalając się zebrać. Pod wpływem ciężaru beznadziei opadł na pobliską ławkę i ukrył twarz w dłoniach. Nie mógł nawet płakać.
         Siedział dłuższą chwilę w bezruchu, po czym podniósł ostrożnie głowę i spojrzał przed siebie. Jego pozbawione blasku oczy padły na oświetlony światłem latarni miejski plac. Dobrze my znany brukowany rynek, który na co dzień wypełniali sprzedawcy, był teraz nieprzyjemnie pusty, przez co wydawał się zbyt rozległy i przytłaczający. Rozgraniczał jak gdyby swoją surową nagością okoliczne budynki pełne rodzinnego ciepła. Virgo poczuł dreszcz. Był w rozsypce. Zupełnie nie miał pojęcia, co robić. Bał się poszukać u kogokolwiek pomocy, gdyż spodziewał się wyłącznie braku zrozumienia, krytyki, braku nadziei czy refleksji o własnej bezużyteczności. Najbardziej jednak doskwierał mu wstyd i przekonanie, że jego indywidualna katastrofa jest niczym w perspektywie świata. Koszmarny konglomerat wszelkich możliwych negatywów wylewał się z jego umysłu, rozpuszczając niby kwas to, co zostało z duszy stolarza. Coraz silniej odczuwał on najmroczniejsze myśli…
          Wtem coś na placu przykuło uwagę Virga. Pośród szarości bruku dostrzegł jakiś osobliwy, ledwo dostrzegalny ruch. Przypatrzywszy się, uznał ze zdumieniem, że nie był to żaden szczur czy podrygujący na wietrze śmieć lecz sam chodnik! Począwszy od centrum placu dało się zauważyć lekkie podrygiwania kolejnych jego kamieni, które falowo rozchodziły się coraz szerzej. Dziwaczne ruchy podłoża sięgały już niemal ławki, na której siedział stolarz, cofając z zaskoczeniem stopy za krawężnik – granicę placu, której osobliwe fale nie przekraczały. Nie wierzył własnym oczom i rozglądał się za kimkolwiek, kto mógłbym potwierdzić zaistniały fenomen. Nie znalazł jednak nikogo, miał już więc zacząć wołać do oświetlonych okolicznych okien, gdy nagle oniemiał. Wyraźnie poczuł napierającą na niego od strony rynku falę energii, coraz silniejszą z każdym kolejnym przypływem bruku, który poruszał się już równomiernie i odważnie. Virgo znał to uczucie, choć zaczynało już ono blaknąć w jego pamięci. Przyglądał się uważnie fantazyjnemu drganiu placu obojętny na osobliwość nieznanego zjawiska. To, czym emanował chodnik, ten eter zdający się wzbijać w powietrze spod każdego jego kamienia, łagodził obolałą duszę stolarza. Pozytywne napięcie, którego nie odczuwał on już od wielu dni, zawładnęło nim i sprawiło, że nie wiedzieć kiedy wstał i przekroczył krawężnik. Stąpał lekko, powoli zbliżając się do centrum rynku, którego falowanie czuł wciąż pod stopami. Stanąwszy na jego środku rozejrzał się wokoło i śledził ruchy chodnika, które rozchodziły się teraz jakby spod niego, jak gdyby to on stał się powodem tajemniczego poruszenia. Uśmiechnął się na tę niepoważną myśl i zrobił krok z powrotem w kierunku ławki. Jakież było jego zdziwienie, kiedy wraz z nim przesunęło się epicentrum kamiennego falowania! Otworzył usta ze zdumienia i badawczo postawił jeszcze kilka kroków. Ruchy bruku wciąż za nim podążały, rozchodząc się równomiernie od każdego miejsca, w którym stawał. Wypełniła go czysta fascynacja. Tupiąc jak dziecko, szukał wzrokiem kogoś, kto mógłby zobaczyć go w tak niecodziennej sytuacji. Wkoło wciąż jednak było pusto, co ukłuło Virga surowym przypomnieniem o codzienności. Zrezygnowany chciał już wracać, lecz nagle po raz kolejny natarła nań energia podłoża – tym razem silniejsza, przeszywająca go od stóp tak wyraźnie, że wstrząs wyrzucił jego ramiona w górę. Stolarz oniemiał z zaskoczenia. W tym podrygu nie było bowiem nic potwornego czy despotycznego, poczuł raczej coś w rodzaju przyjacielskiej zachęty, optymistycznego pchnięcia. Zamiast więc opuścić ręce, rozwarł je na boki i zaczął poruszać całym ciałem, próbując po raz kolejny wyzwolić falę energii. Kołysał się i stąpał z początku powoli, badając czy niewidoczny motyw nie był jednorazowy. Kiedy jednak poczuł kolejny impuls promieniujący spod stóp na całe ciało, rozpalający jak gdyby jego od dawna apatyczne wnętrze, zwiększył tempo i pląsał coraz energiczniej. Jego ruchy były nieskładne, przepełnione wyłącznie dynamizmem i improwizacją. Rzucał ramionami, kręcił tułowiem, skakał na wszystkie strony, podśmiechując się przy tym radośnie. Plac wtórował jego ruchom, rozlewając fale aż po krawężnik. Samotny taniec roześmianego stolarza zaczął zwracać uwagę mieszkańców okolicznych domów, którzy przyglądali mu się z okiem. Virgo domyślał się, że wezmą go za chorego, lecz zupełnie o to nie dbał, oddając się długo wyczekiwanej chwili szczęścia. Niech patrzą! Skakał wkoło, klaszcząc w dłonie i rozglądał się przyjaźnie po ludziach, którzy zaczęli niepewnie gromadzić się dookoła placu.
          Wtem pośród rozrastającej się gromady gapiów dostrzegł upiorną twarz, jednego ze znanych mu niemych sędziów, która unosiła się pomiędzy ludźmi. Tym razem jednak nie miała obojętnego wyrazu, lecz była wyraźnie obrzydzona, pełna wstrętu dla poczynań Virga. Czując napływający lęk, stolarz przy kolejnych obrotach zauważył kolejną ze swoich oskarżycielek, potem następną i następną. Zorientował się, że w tłumie, który już licznie śledził jego taniec, roiło się od makabrycznych lic, zgodnie zmarszczonych pogardą względem niego. Echo trwogi zaczynało już odbierać mu siły, kiedy niespodziewanie jeden z przyglądających mu się do tej pory ludzi przekroczył krawężnik placu i dołączył do tańca. Pląsał z uśmiechem równie energicznie jak Virgo, czym podniósł go momentalnie na duchu. Stolarz kręcił się więc wciąż, a kolejni z gapiów zaczęli do niego dołączać, a raczej dołączać do wydarzenia, gdyż każdy z nich tańczył indywidualnie, nie siląc się na tradycyjne ruchu i gesty. Wkrótce cały plac był pełen roześmianych ludzi, wijących się w najosobliwszych pląsach. Virgo zupełnie oddał się swoim ruchom, nie zauważając nawet, że obserwujące go do tej pory lewitujące twarzy znikły, a dookoła nie został nikt, kto mógłby osądzić jego radość. Tańczył pomiędzy tłumem, tańczył z tłumem, tańczył sam ze sobą. Plac nie cichł przez kilka kolejnych dni.

 
Mateusz Stelmaszuk – jest absolwentem studiów polonistycznych na Akademii Pomorskiej w Słupsku. Obecnie pracuje jako nauczyciel języka polskiego w liceum. Interesuje się literaturą i sztukami plastycznymi. W wolnym czasie pisze i maluje. 
 
Jakub Grzybowski (ur. 1995 w Warszawie) – rysuje proste obrazki na skomplikowane tematy.