Mateusz Skrzyński – cztery opowiadania
[ MALTAŃCZYK ]
Miałem dwadzieścia dwa lata i byłem jak naostrzona włócznia. Potrzebowałem tylko zajęcia oraz jednego serca, które mógłbym przebić. Kiedy znalazłem je w pubie – okręcone nogami wokół barowego stołka, z takimi piersiami, że odpalały się od nich wszystkie potarte race – zacząłem zapuszczać brodę, przestałem strzyc włosy i zamieszkaliśmy razem.
– Kiedyś, gdy będziesz spał – mówiła dwa lata później, pociągając mnie za brodę. – Przystrzygę to zwierzę, żebyś znów był chłopakiem, w którym zakochałam się dawniej.
Znalazłem sobie pracę na kuchni. Nie przemęczałem się. Miałem tę knajpę gdzieś równie mocno jak jej właściciel.
– Gdyby nie kredyt – mawiał – zamknąłbym ten bajzel i zamieszkał z jakąś Mulatką na Dominikanie.
Kiedy wychylałem się z kuchennego okienka z głową jak maltańczyk, ludzie zaczynali jeść wolniej.
– Czy on nie powinien nosić czepka? – szeptali między sobą.
Był tam jeszcze jeden facet, zarośnięty od kostek po szyję. Gdy na kuchni robiło się gorąco, zdejmował koszulkę. Wyobraźcie go sobie, jak spocony przechodzi przez bar na zaplecze. Trzyma w dłoniach skrzynkę z flakami i rybimi łbami – silny jak Neptun, obrzydliwy jak wilkołak. Trochę śluzu zostało mu na dłoniach. Ludzie prawie rzygali do talerzy. Zrobić taki numer to lepiej niż wygrać w totka.
Skargi zawsze kończyły się tak samo:
– Niedługo zamknę ten burdel, więc daj mi żyć, człowieku.
Nie mogliśmy narzekać.
Każdego wieczoru czekała na mnie przy tylnych drzwiach. Opowiadałem jej tę historię setny raz, a ona się śmiała. Odchodząc, spoglądałem za siebie na to miejsce i nie czułem odrazy. Całkiem możliwe, że ta knajpa działa do dzisiaj – w przeciwieństwie do naszej miłości.
[ SŁODKIE PIĘKNOŚCI ]
Dawno temu znałem faceta, któremu mówili Apacz. Miał czerwoną skórę, spiczasty nos i czarne, długie włosy. Ciągał za sobą drewniany wózek na kołach. Zbierał metal i butelki. Mieszkał na strychu w domu swojej starej matki. Trzymał u siebie dwie dmuchane lale, jedną ze skośnymi oczami, drugą – czarną. Widać lubił egzotykę.
Gdy go poznałem, mógł mieć z pięćdziesiąt lat i wiele za sobą. Łaził za nami, gdy po szkole włóczyliśmy się lub przesiadywaliśmy w parku. Chciał naszego piwa i dziewczyn, wciąż gadał o swoich laluniach – czarnych i żółtych pięknościach, którym robił to i owo na stryszku swojej matki.
– Jasne, Apacz – mówiliśmy. – A teraz daj nam zająć się tym, po co przyszliśmy.
Piliśmy ostro. Obściskiwaliśmy piersi naszych dziewczyn. Ile jest takich momentów, kiedy możesz poczuć się lepszy od reszty? To był nasz strzał w dziesiątkę. Nie potrafił okazać szacunku.
Chodził po mieście spięty i pijany, my także spięci i pijani – różnił się tylko powód. Nasze dziewczyny chciały od nas czegoś, czego nie mogliśmy im dać. Tego „więcej”, do którego dorastasz znacznie później lub wcale.
Późną letnią nocą szliśmy odprowadzić je do domu. To mógł być ostatni wieczór. Czuliśmy to w głowach i lędźwiach. Wymykały się nam. Nic nie mogliśmy zrobić.
Apacz czekał na nas w parku. Dwóch zmęczonych meneli siedziało na jego wózku.
– Teraz oddacie nam dziewczyny – powiedział. – Jeśli nie, poderżniemy wam gardła.
Nie byliśmy tacy święci. Też mieliśmy swoje noże. Ta jedna noc starczyła na kilka dodatkowych miesięcy, zanim odstawiły nas w kąt.
Przyszła mroźna zima. Apacz zniknął. Znaleźli go na wiosnę – przysypanego śniegiem, zmrożonego jak kostka lodu.
Zostawił ten świat i nikt nie mógł mieć do niego pretensji.
[ SZYMON SŁUPNIK I JEGO NIEZŁA SZTUKA ]
Do szesnastego roku życia nie czytałem książek, chyba że ktoś mnie przymusił – i zwykle były to kiepskie pozycje. Kochałem włóczenie się po polach i lasach. Uwielbiałem piłkę nożną. Do dziś zostały mi po tym potężne, umięśnione uda.
W pierwszej klasie liceum trafiłem na tę niezłą sztukę. Dawała ludziom popalić. Na zajęciach, zamiast siedzieć z nosem w podręcznikach, czytała to, co przyniosła z biblioteki.
Mieliśmy w szkole staruchę od geografii, która przekroczyła wiek emerytalny, ale i tak nie oddała stołka. Przychodziła do szkoły na rauszu. Perfumami ukrywała woń alkoholu. Stale ssała owocowe cukierki. Mimo to wszyscy wiedzieli, co jest grane.
Raz próbowała odebrać książkę tej niezłej sztuce. Wywiązała się szamotanina i niezła sztuka dała jej w twarz. Cisza wessała nas wszystkich. Słychać było, jak pająk sika za doniczką.
Na następnej przerwie zobaczyłem ją, jak siedzi na krześle pod pokojem nauczycielskim i czyta. Ludzie podchodzili do niej, a ona tylko przewracała kolejne strony. Na następnej przerwie tak samo i na kolejnej, aż przyjechała jej matka. Niezła sztuka zamknęła książkę. Delikatnie schowała ją do plecaka.
– No dobra – pomyślałem. – Sprawdzę, o co w tym chodzi.
Pierwszy był Clive Barker, później Lem, Hemingway, Ota Pavel, Etgar Keret, Céline, Cortazar, Steinbeck. Kiedy przeczytałem Wydarzenie Morselliego, zrozumiałem, że książki są błogosławieństwem myśli uwięzionej w samotności. Jeśli kiedykolwiek miałbym nauczyć się, jak siebie znosić, to był właściwy sposób.
Stałem się Szymonem Słupnikiem, a im więcej czytałem, tym słup stawał się wyższy. Najpierw miał metr, potem trzy, później pięć, aż wzniósł się na tyle wysoko, bym mógł się na nim rozsiąść bez strachu. Dziś, gdy odkładam dobrą książkę na półkę, chwilę się waham. Myślę o wszystkich Szymonach Słupnikach, którzy dzięki niej uczynili swój słup wyższym i o wielkim cudzie, który zniknie wraz z ostatnią książką wartą tego, by ją odłożyć.
[ TRUDNE PRZYJAŹNIE Z DUCHAMI I TRUPAMI ]
Mali chłopcy z małymi siurkami chodzili nad jeziorko kąpać się i łapać płotki na żyłkę z haczykiem. Na brzegu mieszkał król tektury, co miał dom z tektury, meble i buty z kartonu. Na głowie turban ze starego podkoszulka, a brodę szeroką jak dorzecze Amazonki.
– Dzień dobry, panowie – witał ich. – Jak wam mija dzień? Czy wierzycie w duchy?
A małe siurki chłopców robiły się jeszcze mniejsze ze strachu.
Król tektury chłodził się w wodzie. Zanurzał po pas. Rękami szukał czegoś, błądził pod taflą z tym swoim gadaniem:
– Czy wierzycie w duchy? – aż dostawali gęsiej skórki. – No panowie! Wierzycie?!
Jeziorko nawiedziły zakrwawione koszule, dryfujące włosy i ramiona topielców. Wystawiały do chłopców języki.
– Nie możecie się tu dłużej kąpać – wołały. – Uwierzyliście w duchy! Uwierzyliście!
Później przyszła gruba baba z kołtunem. Zerwała królowi turban z głowy. Zawłaszczyła królestwo. Przesiadywała na starej skrzynce od piwa. Paliła papierosy jeden za drugim, patrząc na fale na tafli jeziorka.
Chłopcy przyglądali się babie. Przestali łowić na haczyk. Wszystko im zbrzydło.
– Kiedy jeziorko będzie tylko nasze? – pytali siebie nawzajem.
Aż baba utopiła się, bo po to właściwie przyszła. Najpierw unosiła się na powierzchni z brzuchem wydętym jak plecy hipopotama. Wreszcie opadła na dno, zastygła jak głaz, a ryby podgryzały jej palce.
Chłopcom urosły siurki. Zamiast wkładać stopy w wodę zaczęli pchać je w ogień. Nie przestali wierzyć w duchy. Z przyjemnością słuchali o samobójstwach. Czasami nie chciało im się nic.
Wreszcie – jak ja i ty – w głównej mierze zajęli się szukaniem miejsca, gdzie zdołają odetchnąć i dopasować się.
Mateusz Skrzyński – ma trzydzieści lat. Studiował dziennikarstwo na UAM w Poznaniu. Publikował w czasopismach literackich, między innymi: „Topos”, „Fabularie”, „Afront”, „Migotania”, „Krytyka literacka”, „Helikopter”, „Nowe Peryferie”, „Tlen Literacki”. Pod koniec 2017 roku wydał pierwszy zbiór poezji – Pięść, Skowyt oraz Głodujące Psy.
Ilustracje wykonał:
Jakub Grzybowski – urodzony w 1995 roku w Warszawie. Ilustrator przy okazji, muzyk z pasji. Gra aktywnie (ulubiona skala: miksolidyjska). Jeśli ma czas, rysuje. Jeśli ma więcej czasu, to się szlaja i obserwuje. Stara się patrzeć na świat jak pięciolatek i tak rysować. Prowadzi nachodniku – małą, instagramową galerię dziecięcych rysunków, które można dostrzec, gdy się patrzy pod nogi.