Mateusz Pytko – jedno opowiadanie

Ilustrowała: Marja Cielecka

Mateusz Pytko – jedno opowiadanie 

Kroniki reptiliańskie według X24_ZIEM_ag_Z_blond_ver. 2.74

Zwinięta w kłębek w fotelu, z podwiniętym ogonem. Niebieski precel łusek. Szpony niewinnie podłożone pod paszczę, a telewizor srebrzy w ciemności. Teleturniej, w którym ludzie podtapiali, bili się po twarzach w zamian za zapas przetworów mięsopodobnych. Mężczyzna gnębiony pastuchami elektrycznymi przez grupę dzieciaków przytulał się kurczowo do lodówki wypełnionej konserwami z resztek zmielonych zwierząt. Szmer telewizora wypełniał pustkę domu, wypływał na ulicę i sączył się do opuszczonych budynków. Powybijane szyby i szmaty rozwleczone po chodniku, wnętrzności domów zaczepione o gałęzie bezlistnych drzew. Już dawno zamilkły wszystkie ptaki, niebo zapadło się w sobie i pokryło rtęcią świat. Tak będzie już zawsze. Przynajmniej w uniwersum, w którym utknęła.

Jęk zarzynanej szczuroświni poderwał agentkę Z. ze snu. Uśmiechnięty zwycięzca wrzucał ją do mielarki, czarne mięso spadało na talerz. Od razu pochłaniał je na surowo i rzucał resztki w publiczność. Dostać się do ostatniego programu telewizyjnego to było wielkie wyróżnienie. Uczestnikom zawiązywano oczy i wywożono ich daleko poza granice miasta, gdzie atomowy wiatr czesze rdzewiejące samochody, ożywia śmieci i wyjąc, pędzi przez korytarze wymarłych bloków. Pod nimi tlą się nieśmiałe ogniska ostatnich z ludzi, pragnących ogrzać się w toksycznym cieple.

Całe szczęście, że agentka Z. nie była człowiekiem. Bardzo ich jednak lubiła. To straszne, bo wolałaby zaludniać ziemię swoimi klonami, niż pożerać ich nosicieli, ale z jakiegoś powodu dowództwo nakazało jej zostać w domu rodziny, którą do niedawna infiltrowała. Wbrew swojej naturze odczuwała coś, co ludzie zwykli nazywać tęsknotą. Gdy spuścili bomby nuklearne –zresztą, jakie to ma teraz znaczenie, kto zaczął, raporty na ten temat były sprzeczne–jej rodzina przeżyła. Do czasu. Wiele dni ukrywali się w schronie wybudowanym przez ojca inżyniera. Ataki przewidział on z dokładnością co do godziny, śledząc powiązania między rosyjskimi i polskimi handlarzami labradorów, wahaniami kursu cebuli cukrowej i tablicami astrologicznymi. Na tydzień przed tym wszystkim, całymi dniami z uniesioną głową wpatrywał się w niebo i stał w bezruchu. Posąg zagłady. Wieczorami obżerał się ze strachu przed końcem. Pozostała po nim sterta zeszytów z czarnymi okładkami, przygotowanych do wysyłki w ramach ostrzeżenia do władz tego byłego miasta. Nie zdążył. Teraz leżą nieczytane i nieczytelne. Zapisane drobnym pismem proroctwa zagłady puchną od piwnicznej wilgoci.

W końcu skończyły się zapasy i musieli opuścić schron. Agentka Z. nigdy nie zbliżyła się do nich bardziej niż podczas tych dwóch miesięcy zamknięcia i wyjadania peklowanego chili. Prawie jakby była z ich krwi. Wyszli na wspólne poszukiwania zapasów. Gdy agentka Z. przeszukiwała sąsiedni budynek, ojciec, matka i siostra zostali napadnięci przez grupę techno-kanibali. Dotarła tam, gdy już nie żyli, częściowo poporcjowani laserowymi piłami. Wszyscy w kawałkach, stworzyli przedziwną kompozycję zdziwionych twarzy, kończyn i włosów, oświetlaną zielonym ogniem miotaczy ognia. Skończone rozczłonkowanie – wszystkich poza siostrą, którą zostawili na potem, powieszoną na haku. Agentka Z. z wściekłością rozdarła swoją dziewczęcą powłokę, którą nosiła jak kostium z ludzkiego mięsa. Wysunęła fioletowe szpony i rozprostowała od tak dawna nieużywany ogon (niewygodny do ukrywania). Kiedy pierwszemu z nich wydarła głowę z kręgosłupem, kanibale oszaleli ze strachu. Jeden z nich zwijał się u jej stóp, bełkocząc coś o kulcie jaszczurów z kosmosu, że wreszcie ją odnalazł i kocha ludzkie mięsko jak ona, tak ją będzie czcić. Siostra K. ostatkami sił widziała, jak agentka Z. pochyla się nad kanibalem i syczy mu coś do ucha. Pomieszanie ekstazy i przerażenia. Przed śmiercią miał okazję zjeść własną nogę.

Siostrę zabrała z powrotem do domu. Opiekowała się nią według swojej najlepszej wiedzy, przypominając sobie szkolenia z zakresu ludzkiej medycyny. Dziwne, ale siostra w ogóle nie bała się reptiliańskiego wcielenia agentki ani jej opowieści o alfa Draconis, planecie, z której przybyła – tylko prosiła o więcej, jakby mogła zabrać to wszystko tam, dokąd nieuchronnie zmierzała. Prosiła, by nie transformowała się w ludzką postać i szkicowała ją ostatkami sił. Szczególnie udany był portret pyska, zasłoniętego tajemniczo przez ogon, spoza którego wyglądały żółte oczy. Powtarzała jej, że jest piękna. Wkrótce zmarła na chorobę popromienną, a może w wyniku zakażenia rany (dlaczego hak używany przez kanibali nie był sterylny?). Agentka Z. pochowała ją w ogródku. Zrobiła się sentymentalna, a mogła przecież ją zjeść.

Powinna czuć się lepiej w swej reptylskiej formie, a jednak tęskniła za swą dziewczęcą powłoką, dlatego raz na jakiś czas przybierała ludzką formę. Godzinami stała wtedy przed lustrem, wpatrując się w ludzkie oczy, znaczone delikatnymi zmarszczkami uśmiechu, zarzucając włosy na twarz, wdzięcząc się do nikogo. Oglądała dłonie, które stały się bezużytecznym kamuflażem, z pięcioma długimi, kruchymi palcami, w których chroniła swoją trójpalczastą łapę. Jednak każda kolejna transformacja była coraz mniej udana. Przez dziewczęce ciało przebijała się łuska, pazury wyłamywały paznokcie, źrenice oczu zwężały się w pionowe szparki, spomiędzy nóg coraz śmielej wyglądał ogon, zdeformowane gardło wydobywało transsoniczny charkot, a blond włosy wyłaziły garściami. Upychała je do poduszki, na której spała. Ludzkie ciało to nędzny wehikuł. 

To już czwarta wylinka, jaką przechodzi od czasu, gdy została sama. Jak zwykle wieczorem, kiedy ciemność stawała się nazbyt gęsta, czuła, że jeśli jeszcze przez chwilę zostanie w tym domu, to zwariuje. Baza straci z nią kontakt na zawsze. A może ona nigdy nie istniała? Hologramy, nagrania, przekazy, szyfrowane rozkazy wypełniały antyczne szafy, które zadziwiająco dobrze zniosły koniec świata. Wewnętrznie sprzeczne, za dużo, niemożliwe do realizacji, nieaktualne. Rozkazy imperializmu planetarnego obracają się w pył.

Musiała poobcierać się o drzewo, by pozbyć się resztek martwej skóry z grzbietu. Co pozostało jeszcze do zrobienia? Zamrażalnik był wypełniony zapasami mięsa, telewizja nadawała tylko jeden program, a agentka przeczytała już wszystkie książki, jakie miała w domu oraz te pozostawione przez szalonego sąsiada, starego hipisa. Techniczne analizy budowy silników traktorów, poradniki fitness, instrukcje budowy trumny i akumulatora orgonowego, listy frontowe z I wojny światowej, pisma Paracelsusa, kamasutra samochodowa, historia gówna, pochwały łysiny, traktaty taoistyczne, alchemiczne i apokryfy. To były długie miesiące. Pustka i nuda do odwołania ze stanowiska. Jakby coś miało się zmienić…

Muszę stąd wyjść, atomowy wiatr mnie rozbudzi, tylko ta pustka najbardziej martwego z martwych miast na tej zdewastowanej planecie. Iść przed siebie i myśleć, że nie jest tak źle. Nauczyła się nawet skakać na ogonie, trochę tak, jak robią to (na szczęście wymarłe) ziemskie zwierzęta, które widziała w telewizji… kangury! Człapię, bo nie ma dokąd pójść. Samochody, w których nikt nigdy nie usiądzie, rdzewieją krwawo, dywan opadu atomowego pokrywa chodniki, grzebię w tym, by nic nie znaleźć. Zobaczymy, co się nie dzieje nad wodą, co stanie się ze mną nad wodą, jak zwykle nic, ale warto wypróbować wszystkie niemożliwości… Kiedyś odważę się w niej zanurkować i nigdy już nie wypłynę. Poczekam na narodziny inteligentnej rasy karaluchów. Będę czekała na dnie, pokryta szlamem, wypatrując oznak nadejścia nowego gatunku. To tylko kwestia czasu, jak doskonale zorganizowane insekty zaczną mnie czcić i obnosić po całym świecie w lektyce złożonej z ludzkich kości.

Tymczasem w czasie, który się skończył, plaża i rzeka fosforyzują, błyszcząc niezdrową żółcią w stojące rtęcią niebo. Powinnam się cieszyć, że wreszcie mogę być sobą, a jednak dławi mnie ten brak gadatliwego mięska ludzkiego. W splątanym zagajniku, tam gdzie kończy się plaża i chwieją się zbutwiałe wieże ratowników, znajduję miejsce najgłębszej czerni, która zdaje się pochłaniać nędzne resztki światła nieba. Wchodzę tam bez lęku. Przedzieram się przez gąszcz skamieniałych i rozsypujących się pod moimi szponami gałęzi drzew, zmumifikowanych traw, przeterminowanego piasku i suchych badyli. Nic nie widzę, nawet nie chcę, i mogłabym tu zostać na zawsze.

Ale słyszę jakieś poruszenie, tam – w głębi tej jamy, gdzie ciemność żywi się sobą, właśnie tam coś jest. Zbliżam się i wiem, że to mnie wyczuwa. Kuli się może ze strachu albo szykuje do skoku. Nie ma powodu. Pokrywam oczy błonami, które pozwolą dostrzec ciepło, o ile w tym, co tam się kryje, krąży krew… I widzę. Ogromne, mądre oczy wpatrują się we mnie. Nie ma w nich lęku. Łagodne. Ale coś jest nie tak. Hej ty, nie bój się, chodź tutaj, nie, nic ci nie zrobię, sama jestem smutnym jaszczurem, a moja misja kolonizacji Ziemi jest porażką, nie mam tu nikogo, nie mogę też wrócić na swoją planetę. Chodź, obiecuję cię nie zjeść, nie obcięciuje cię zejść poniżej ruchliwości tkanki, ambrolaurisadżagabimprinawi ku tssekt, czy jak tam się mówi do mutantów, ukrywających się w takich jamach. Jesteś głodomorem, co? Tyle tu kości! Ja też lubię ludzi, ale tylko dlatego, że wcale nie smakują jak kurczak! Chodź, proszę –nie wstydź się.

Mruga z niedowierzaniem, burczy i kotłuje się. Skamląc cicho, wysuwa pysk, a potem resztę ciała. Ale gdzie są jego łapy?! To niby pies, a jednak pełznie w moim kierunku zupełnie pozbawiony nóg. Jak wąż z miękką sierścią, czarna, kochana bagietka wypełniona pulsującą krwią. Owija się wokół mnie swoim ciepłym i mocnym ciałem. Liże po pysku. Chodź ze mną, piękny mutanciku! Jaki jesteś śmieszny! Szkoda, że ludzie nie mogą tego zobaczyć. A zresztą, może te bomby wodorowe to nie był jednak taki zły pomysł. Nie mogłam tego wiedzieć, ale psowąż o pysku labradora był tym, o czym zawsze marzyłam.

Zyskałam przyjaciela.

 

Mateusz Pytko – jego klony publikowały w „Machinie Myśli”, „Twórczości” i „Tekstualiach”.

Ilustrację wykonała:

Marja Cielecka – studentka trzeciego roku School of Form. Ilustruje między innymi niezależne pisma internetowe oraz stylizuje sesje fotograficzne. Uczy się robić animacje i klipy video. Trochę tatuuje i dużo jeździ na rowerze. Instagram: @marjacielecka