Marta Kot – opowiadanie

Ilustrował: Mateusz Ferenc

Marta Kot – opowiadanie

Moje siedem śmierci – inspirowane twórczością Etgara Kereta –

To było po prostu jeszcze jedno doświadczenie, pozwalające zyskać sobie trochę więcej życia. Fajerwerki w górę, matki w płacz, amerykańska flaga w piach. Kolejne doświadczenie, dzięki któremu pobędę na tym padole jeszcze chwilę. Aplauz, owacje, łzy szczęścia. Nosz do diabła! Kolejny raz zyskałem jeszcze więcej życia. Tylko po co? Tylko na co? Umieram siódmy raz i, niczym kot, odradzam się na nowo. Robię to tym razem niezwykle spektakularnie, chyba najbardziej ze wszystkich poprzednich aktów reegzystencji.

Od początku. Jest luty, chyba około dwunastego albo dwudziestego któregoś. Nienawidzę lutego. Przypomina mi kożuch na mleku i pajęczynę w szafie babci. Ten miesiąc brzmi zresztą jak poodklejana sztuczna szczęka babci Charlotte. Pod butami trzeszczy śnieg, ciało gryzą swetry. Czuję zapach babcinej starości i wzdrygam się po raz kolejny. Nie chcę wracać tam, skąd uciekam przez całe życie. Trwa jednak luty i naprawdę nie chce mi się żyć już kolejny raz. Liczę na to, że te skurwiele w końcu dadzą mi odejść. Luty ciągnie się już chyba z piąty rok, a przynajmniej tak mi się wydaje.

Dni są ponure i kolorytu dodają tylko jakieś przypadkowe akty głupoty. Na przykład, gdy kulawa baba wyciąga w tramwaju kabanosy i zaczyna je jeść albo gdy mężczyzna staje w autobusie tak blisko mnie, że muszę krzyknąć mu do ucha, że ma mnie zostawić w spokoju. On podskakuje wtedy i uderza głową w sufit, a ja śmieję się w głos. Na emeryturze inaczej oceniam pory roku. Zima cieszy szczyli, lato młode małżeństwa, jesień nudziarzy, a wiosny prawie nikt nie zauważa. Ja nienawidzę właściwie wszystkich. W każdym razie, jest luty. Jestem emerytem szósty rok, więc nigdzie mi się nie spieszy i mogę się powtarzać, a jak komuś to nie odpowiada, to wypad. No więc to emeryckie życie nie obfituje raczej w fajerwerki. Raz na jakiś czas przeczesanie wąsa, wypucowane wozu i nawet nie mogę odpalić fajki, bo mam astmę czy tam inne gówno. Do brzegu. Luty trwa już tak długo ile moja opowieść i dostaję szału. Wychodzę któregoś dnia z domu i widzę: plucha, błoto i oczywista tragedia codzienności. 

Mam coraz mniej szans na śmierć. Jestem już zmęczony tym uporczywym poszukiwania kosiarza. Z katalogu wybrałem już uprzednio: po pierwsze – podcięcie sobie żył. Nieudane, bo bezczelna baba, zwana moją matką zakleiła mi rany plastrami i nie pozwoliła wyzionąć ducha. Może nie podciąłem wtedy żył dosłownie. Rozdrapałem kilka komarzych strupów, ale liczyły się przecież chęci. Mam więc jakieś siedem lat, gdy zabijam się po raz pierwszy i, mimo opowieści starszych braci, niełatwo jest ze sobą skończyć. Następnie obieram śmierć przez uduszenie. Boże, udałoby się bez problemu, gdyby nie Mary Jones. To był dzień studniówki i tak jak reszta patałachów, ubrałem się w garnitur, w koszulę i ten przebrzydły krawat. Żółty krawat w stokrotki z delikatnego atłasu. Zawiązuję go i próbuję poznać granicę istnienia. Mocniej. Mocniej. Mocniej. I nagle wchodzi Mary Jones, nasza gosposia i mówi, że krawat wiąże się na szyi, a nie na kolanie i że jestem naprawdę głupi, jeśli chciałem się zabić w ten sposób. Jestem wściekły. Na studniówce chleję na umór z żałości. Trzecia śmierć, najmniej finezyjna. Po prostu udałem się na strzelnicę i nie oddając ani jednego strzału w tarczę, skierowałem lufę w swoją skroń. Najłatwiejszy rodzaj śmierci, tak myślałem. Kulka w łeb. Klikam i klikam i nic się nie dzieje. Wpada roztrzęsiona baba z obsługi i przeprasza za to, że zapomniała załadować mi broń i zaraz to zrobi, bym mógł sobie postrzelać. Zrezygnowany wychodzę. Potem czwarty i piąty raz, bliżej nieokreślony. Chciałem się podłożyć pod pociąg albo przynajmniej zostać przejechanym przez auto, motocykl, już nawet i rower. Kładę się na tory i okazuje się, że pięć kilometrów przed moim miasteczkiem remontowane są trakcje i wszystkie pociągi jeżdżą okrężną drogą. Leżę zatem jak idiota i zaczyna padać deszcz, więc mokry i nieszczęśliwie żywy wracam do domu. A w drugim przypadku mija mnie tylko dzieciak na rowerku i trąbi klaksonem w kształcie truskawki. Triumf życia nad nikczemnikiem, którym jestem. No i jest szósty raz. Rzucam się z mostu. Naprawdę to robię. To jest duży most nad autostradą. Nie jakaś tam kładka nad rzeczką opodal krzaczka. Most na trzy filary i system oświetlenia. Jestem odważny i bardzo chcę umrzeć. Widzę ogromną ciężarówkę. Taka wymarzona ciężarówka do rzucenia się z mostu. Ciach i lecę. I okazuje się, że to ciężarówka wypełniona materacami, jadąca z materacowej fabryki. No więc rzucam się w ciężarówkę, ląduję miękko i myślę, że śmierć wcale nie jest bolesna, a to gadanie o życiu przelatującym przed oczami w ostatnich sekundach egzystencji to bujda. Aż nagle mały osiłek otwiera drzwi i krzyczy, że mam wypieprzać. Zostaje więc wykluczony z własnej próby samobójczej i idę po piwo na stację benzynową. No i siódmy raz, ten teraz.

Wychodzę z domu. Jest luty, paskudna pogoda. Mijam sklepy, szkołę podstawową, nawet kościół, ale nigdzie nie wchodzę. Mam konkretny cel. Idę pośród tej paskudy zimy, podążam po cichu, choć z niesmakiem. Widzę duże drzwi. Wchodzę, choć czuję, że nie chcę. Jest tam biało i znów paskudnie, nie żartuję. Czuję zapach tej przestrzeni i jest mi słabo. Nienawidzę tego miejsca, nienawidzę tego uczucia. Jest potem trochę zielono. Siadam. Nie wiem, czego się spodziewam. Ktoś wywołuje moje nazwisko. Wchodzę. Umieram siódmy raz. Karta pacjenta krzyczy: rak trzustki. Facet w kitlu mówi, że to rak trzustki i powtarza to jeszcze kilka razy, tak jakbym był co najmniej głuchy, bądź jakby to kompulsywne powtarzanie miało mnie jakoś pocieszyć. Typ dodaje jeszcze, że chemia i radioterapia. Że teraz muszę się położyć w szpitalu, ale że dostanę od niego jeszcze trochę życia. Może miesiąc, a może dwa. Że może dożyję Wielkanocy, a jak dobrze pójdzie to może przed śmiercią pojadę jeszcze nad morze. Krzyczę, że nie chcę, krzyczę, że pragnę w końcu umrzeć. No i zdaję sobie sprawę, że naprawdę umieram. Tylko nie tak od razu, to przecież trochę potrwa. Jestem tykającą bombą. Umieram po raz siódmy. Tylko tym razem po raz pierwszy bardzo się boję, bo teraz chyba się uda.

Marta Kot (ur. 2001) – urodziła się i wychowała na Górnym Śląsku. Zza okien Opla Zafiry obserwowała szare kamienice Chorzowa, brudne ulice Bytomia i zmieniające się oblicze Katowic. W 2020 roku zaczęła studiować dziennikarstwo i komunikację społeczną na Uniwersytecie Wrocławskim. Stara się czytać i pisać. Z różnym skutkiem. Zadebiutowała w „Twórczości” i podobno warto o tym wspomnieć.

Mateusz Ferenc – zajmuje się ilustracją, concept artem i szeroko pojętym projektowaniem graficznym. Inspirują go trudne, egzystencjalne historie, muzyka folkowa oraz mitologie i legendy z różnych zakątków świata. Jest nerdem. Uwielbia kiepskie horrory i stoi na podium planszówkowych przegrywów. @mjs.fer