małgorzata kośla – powieść (fragmenty)
„mokre wilgotne” (fragmenty)
dziś tata pacnął mnie za nie su bor dy na cję
to bardzo trudne słowo, więc trudno je przestrzegać. Pacnął mnie jak muchę. Pacnął pierwszy, bo nie wytrzymał z nerwów, pierwszy, bo powinnam spojrzeć do czego go doprowadziłam, a ja nie chciałam spojrzeć, pierwszy, bo to moja wina, pierwszy, bo pierwsza myśl jest najlepsza, ostatni, mama krzyknęła, wydarła się, ryknęła, bo była przy tym obecna. Tata jest zawsze gdzieś indziej. W świecie książek, krzyżówek i filmów dokumentalnych. Pali papieros za papierosem. Przełącza kanał za kanałem. Zakłada nogę na nogę. Czasem biega w kółko po podwórku jak po spacerniaku w więzieniu. Nigdy nie wyjdzie biegać na wolność. Nie jest ani lwem ani antylopą, jest zawsze pomiędzy. Smutny i poważny. Ma dużo na głowie i są to problemy. Kiedy chcę pobiegać, bo trenuję do testu coopera, staje mi na drodze i specjalnie dmucha dymem z papierosa w twarz. Kiedy się pojawia, wszędzie są papierosy, a ja zawsze jestem otulona tytoniową chmurką. Zazdrosny jest o moje wyniki i o to, że to ja decyduję, kiedy biegnę, a nie on. Tata lubi rządzić i rozkazywać, więc tym dymem rozkazuje mi, żebym się zatrzymała. Kiedy dmucha, ja się rozpłakuję, a on śmieje. Śmieje się z moich łez i tego, że się krztuszę od małego dymku, kiedy on jara jak smok od dwunastego roku życia, czyli mojego roku życia, rozśmieszam go całą sobą, ale przynajmniej wtedy widzę jego żółte zęby
przesadzam z tymi łzami, ja zawsze przesadzam, ale on nigdy, on zawsze jest taki, jaki powinien być, bo jest dorosły i może decydować nawet o tym, jaki ma być w oczach innych. Chciałabym być taka jak on albo taka, jakby on chciał, ale nie umiem, po prostu nie mogę zmieścić się w te ubrania, które chce, żebym nosiła, kupuje mi zawsze za małe, zbyt obcisłe, nie znam się na rozmiarach, ale to jest dla lalki Barbie, nienawidzę Barbie, nudzą mnie Barbie, jak się bawić Barbie?, to jest dla laleczki, malutkiej, słodkiej zabawki bez baterii i energii, która się nie smuci, nie marszczy, nie przejada, nie wypuszcza powietrza, nie tańczy, nie rusza zbyt wiele i na pewno nie mówi, nie gada, nie papla, nie trajkocze tyle co ja, a tata mówi, że jestem jego Rybitwą, i to słodko brzmi, więc uśmiecham się szeroko, ale dlatego, że nie wiem jeszcze, jakie Rybitwy wydają irytujące i żenujące odgłosy
a mnie roznosi, rozpiera, rozsadza, zróbmy to, chodźmy tu, przeżyjmy coś, bójmy się ciemności, pójdźmy tam, gdzie jest zakazane, gdzie jest straszne, opowiedzmy sobie horror, żeby ruszały się zasłony, wyzwijmy kogoś, a potem uciekajmy, uciekajmy, uciekajmy, złap mnie i duś, zabierz mi powietrze, nie chcę oddychać łatwo, chcę oddychać z trudem, tlen ma mieć zapach i smak, chcę, żebyś mi pokazał, gdzie moje miejsce, na kolana, na kolana, siniaki i zadrapania, mrowienie, brak czucia, a później blizny i chęć zemsty, słodkiej, lukrowanej, cukrowej waty, odżywczej, kalorycznej kobiecej energii, dlaczego nie mogę tego pragnąć, zaraz po tym wszystkim
w przedszkolu tworzyłam gwiazdozbiory na niebie
wymyślałam konstelacje, których nie ma, ale wymyśliłam je, więc gdzieś sobie istnieją. Później kreśliłam kółka, koła, okręgi, pętle i czarne dziury. Znowu zaczęłam myśleć o śmierci. Że mi kiedyś umrze mama, malutka jak ziarenko, cieplutka jak miś, mamusia, mamusia, moja mamusia, odrobina, ździebełko, pyłek. Jak to boli. Jak to piecze w gardle. Zaciska pięść w brzuchu. Znów mam tylko 5 lat. Wymyślam gwiazdozbiory, ale nie mogę sobie wyobrazić, że cię nie będzie. Kartka jest mokra w kratkę, mokre i suche miejsce, mokre, suche, mokre, suche, mokre, mokre, mokre. Przelewam się przez twoje ręce. Moja mamusia. Proszę cię, żebyś przyszła do mojego pokoju, ledwo to wypowiadam, bo nie oddycham. Mama. Ty biegniesz przestraszona, pytasz, co się stało, a ja mówię, że nie chcę, żebyś umarła. Wtulam się w ciebie. Jesteś taka ciepła i pachnąca. Nikt tak nie pachnie, wiem to już dziś
potrzebuję coś zrobić, żeby powiedzieć więcej, więc płaczę, a ty mówisz, że nie umrzesz i żebym nawet tak nie myślała, boże, jak ty kłamiesz
a ja umiem stworzyć niebo, mówię ci już po wszystkim, a wszystkim jest twoja śmierć, i znowu łzy wchodzą mi do oczu, głupie, spadajcie, ja teraz jestem z mamusią, ale one uparte pchają się jak kolejne gwiazdy, które dla ciebie rysuję, zobacz, to jest gwiazda dla ciebie, mówię z trudem, a ty ocierasz mi policzki, całujesz swoimi pięknymi grubymi wargami, a później tulisz do piersi i pachniesz mi ciepłem, chlebem, herbatą z cytryną, mleczną krówką, biszkoptem i śmietaną, już nie rysuj, chodź do mnie, mówisz i zabierasz mi kartkę, mokre i suche miejsca, mokre, mokre, mokre
szczęśliwy ból, który nigdy nie minie
zaszyli ci igłę w brzuchu po porodzie. Wyjmowali ją na żywca. Ty ledwo żywa. Przeżyłaś. Całe życie przed oczami. Opowiadasz mi o tym i nawet nie mrugasz. Później włączasz Kayah i Bregovica na walkmanie i odchodzisz w głąb ogrodu. Widzę tylko twoje plecy i wiem, że płaczą. Płaczą łokcie, płaczą nadgarstki, a twoje łzy drżą na łopatkach. Idę do ciebie i staję w połowie drogi, chyba nie chcesz wiedzieć, że ja wiem. Wracam do domu i obserwuję cię z okna w kuchni. Wycierasz mokre aż z brzucha. Na twarzy jesteś jak zawsze piękna i słoneczna. Chwilę później robisz mi kanapki z serem żółtym i pomidorem i mówisz, że radość moich narodzin była tak silna, że nie czułaś bólu. Rysujesz mi serca z ketchupu
wychodzę na podwórko schować się pod świerkami. Mamy ich pełno, są wielkie i szerokie, najlepszy parasol ochronny, kropi deszcz, nie czuję nic, kucam i zbieram igły. Mam malutkie rączki i bardzo gładkie opuszki, swędzi, kiedy zakłuwam sobie naskórek. Może mam uczulenie na świerk, ale tobie przecież wyciągali taki świerk na żywca przeze mnie. Moja koleżanka robi tak z prawdziwymi igłami i po tym, co mi dziś powiedziałaś, już chyba wiem, że na coś się przygotowuje. Jeszcze nie rozumiem tego, że ból może być przyjemny, bo myślę o życiu najprościej jak umiem, najprościej jak powinno się myśleć, bo życie to ból, który nigdy nie minie
kilka dni później znowu słuchasz muzyki i płaczesz nawet przy Enrique. Zawsze robisz to tyłem do swojej radości. I ja już wiem, że gdy odwracasz się do mnie plecami, to płakałaś, płaczesz albo będziesz płakać, ale nie wiem jeszcze wtedy, że płaczesz przez życie, słyszysz każdą moją myśl i wiesz, kiedy kłamię, wiesz, kiedy się dotykałam, kiedy myślałam o brzydkich rzeczach, kiedy coś przed tobą ukrywam, ty wiesz wszystko, a ja nie wiem nawet, co mam zrobić, żeby cię pocieszyć, więc biegnę do ciebie, tym razem biegnę jak najszybciej i chwytam cię od tyłu, ściskam mocno w pasie, jestem taka malutka, mam dopiero 7 lat, a to był ten dzień, w którym Marcin przygniótł mnie do podłogi i udawał ze mną seks, nie jadłam, nie piłam, przeleżałam go w łóżku. Boli mnie głowa i bardzo chcę do mamy, a że jeszcze jestem córeczką, to dostaję to, czego chcę, dostaję mamusię zawsze i wszędzie, mimo jej łez i ze względu na moje łzy, płaczemy obie, nie mówiąc nic, ja płaczę, bo oficjalna wersja, która przesunęła się na pasku w Wiadomościach o godzinie 20:01 jest taka, że zatrułam się 7 daysem, a ty płaczesz, bo ja płaczę, i hej, mamo, ja też wiem, kiedy kłamiesz, myślę do ciebie, żebyś usłyszała, i nagle przychodzi sen
bębny, słyszę, grają mi w strunach głosowych i po tej jednej strunie między udami, po tym jednym drżeniu, narastają, pełne, krwiste, napływają dźwiękiem, dudnienie, echo, mimo że ja to nie próżnia, ja to gęsty piach na pustyni, powietrze w oceanie, lasssss i wąż, kusi zjedz mnie, weź do buzi i połknij, rozpuść mnie w sobie jak włosy matki, czarne i grube, jak brwi matki, jak łono, jak pochwa, a ty, mamusiu, bujasz biodrami i tłuczesz mięso przez folie, bębny, dudnienie, tłuczesz je, ja zaspana idę do kuchni za tym dźwiękiem i widzę twoje biodra w obcisłych jeansach, falują jak czarna suknia ślubna do trumny, ruszasz głową, jakbyś miała warkocz głaszczący cię po pośladkach, mmm, odchodzisz od blatu i kręcisz się na środku kuchni, obracasz brudna od wieprzowej krwi, odkładasz młotek, bierzesz do ręki nóż, wystawiasz ostrze do słońca i razisz nawet słońce
a ten to twój zaręczynowy
mówisz mi i sytuacja się powtarza. Jestem dorosła, ale wciąż czuję się nieprawdziwa, bo to wszystko nie może się dziać. Ty nie siedzisz teraz na rozkładanym fotelu w kuchni i nie podajesz mi drżącą dłonią biżuterii, która po tobie zostanie. Ty nie umierasz w każdym ruchu, w każdym kolejnym słowie, które mówisz do mnie z wysiłkiem, mrugnięciu powieką, biciu serca w arytmii, przełknięciu śliny z trudem, w każdym naszym połączeniu dłoni, kiedy ty dajesz, a ja zabieram, złączu palców, które obie jeszcze mamy, a mimo wszystko już oddajesz mi swój zaręczynowy. Zaręczynowy babci tej i tamtej, ślubny twój i taty, tata przychodzi i mówi, żeby nie dzielić skóry na niedźwiedziu, bo ty jeszcze żyjesz, ale my obie już wiemy, palce trzeba podzielić teraz, palce, które mi dałaś, i którymi mogę dotykać wszystkiego, czego zechcę, dotyka mnie to do głębi, wyjdź tato, proszę cię, zostaw nas same, i tata wychodzi, smutny, ale tak trzeba, przeszłość i przyszłość należy podzielić po równo, ty dajesz, ja biorę, o wszystkim mi opowiadasz jak wtedy, kiedy miałam nie dokazywać
co ja zrobię z tą biżuterią? Pytam realnie i trzeźwo, choć co chwilę popijam zimne piwo, żeby móc w ogóle przebywać w twojej obecności. Nie wiem córeczko, sprzedasz, a potem kaszlesz, długo, długo kaszlesz, plujesz śliną, krwią, wymiotujesz wszystko, co zjadłaś, idę do łazienki, próbuję zrobić siku, ale mocz zatrzymał się z bólu twojego nowotowru. Wracam do ciebie, śpisz. W telewizji lecą twoje ulubione programy. Mówię do ciebie i komentuję to, co widzę, trzymam za rękę. Żyrandol w kuchni naświetla pierścionki, błyszczą jak bursztyny na plaży, pamiętasz?, zbierałyśmy kiedyś. Ja już nie chcę nic pamiętać, odpowiadasz przez sen
obserwuję chmury w kształcie moich skojarzeń
ilu jest takich jak ja, leżących na trawie, nazywających chmury w nieokreślony sposób, próbujących je domalować słowami. Ja też składam się z własnych skojarzeń na mój temat. Nie jestem niczym określonym, niczym, co znam, niczym z kropką na końcu, wszystkim ze wszystkiego. Są ludzie leniwi, są małomówni, są zazdrośni, energiczni, odważni, wstydliwi, agresywni, i jestem ja. W końcu są wakacje i lato. Jestem pełnoletnią osobą, która dowód osobisty wyrobiła 6 miesięcy później, bo nie uważała, że go potrzebuje. Nie chce żyć w świecie dowodów osobistych. Chcę żyć w świecie rachunków i wyrzutów sumienia, długów wdzięczności do spłacenia, inwestycji i lokowania uczuć, dlatego pójdę na studia i będę przeciągać bycie dorosłą, pewnie już przez całe życie, bo kiedy oglądam zdjęcia z dzieciństwa, widzę małą mnie tak bardzo roześmianą, rozgadaną, ucieszoną, że nie mogę sobie tego zrobić, nie mogę po prostu zaciągnąć kredytu w banku i dorosnąć. Dlatego opalam się na podwórku, żeby mieć ładną skórę przed pojechaniem dziś wieczorem do klubu. A mój dziadek stoi za drzewem i mnie podgląda
pomarszczonym okiem, starczym zerknięciem, niegroźnym zainteresowaniem, powolnym, długim, uporczywym, dziadek chodzi coraz wolniej, mam coraz więcej czasu, żeby wiedzieć, że do mnie idzie, myśli, że jest niewidoczny, bo jest bardzo stary, ale wręcz przeciwnie, jego oddech słychać już na schodach, zapach czuć przy skórze, ten człowiek jest ciężki i uporczywy, nie można go z siebie zmyć i stracić, kiedyś był małym chłopcem, który bał się burzy, w jego zamglonych oczach wciąż widać dziecko, zwłaszcza, kiedy je porzeczki prosto z drzewa, opycha się nimi po samą młodość, głęboko, mocno, za szybko stracił babcie, za szybko mu umarła przed moją komunią, za szybko zaczęłam się go brzydzić, a on za wolno chodzi, nie zdążył, zdążyłam się zakryć i pójść do domu mijając go między drzewami
pierwszy raz przeżyłam z zamkniętymi oczami
w snach mocno zaciskam powieki, kiedy przychodzi mi umrzeć i dzięki temu nie umieram nigdy. W snach umierają obcy mi ludzie i bliscy, w snach mama, w snach stoję nad jej grobem, w snach żegnam się i modlę, ale ja nie ginę nigdy, i właśnie taką technikę unikową zastosowałam po raz pierwszy w dorosłym życiu, kiedy mój chłopak włożył mi penisa do pochwy. Jeszcze wtedy nie był nawet moim chłopakiem, był chłopakiem bardziej swoich byłych dziewczyn, niż moim. To nasza druga oficjalna randka, na której zawiózł mnie do siebie. Zawsze jak chłopak zawozi mnie do siebie, robię się podległa, bo nie dość, że w świecie zewnętrznym czuję się jak gość proszony i nieproszony przez mężczyzn albo ozdoba, ozdóbka z plastiku lub droga, warta zatrzymania, a potem sprzedana za więcej, to kiedy chłopak bierze mnie do siebie, jest to podwójna dawka nie mojego terytorium, moje jest tylko w środku mnie, a chłopackie na zewnątrz. Mieszka na poddaszu, wchodzimy, ciemno, włącza telewizję i zapala papierosa, nienawidzę ani telewizji ani papierosów, próbujemy rozmawiać, ale czuć dziwne napięcie, wcześniej było podniecające. Umawialiśmy się na parkingu przy jeziorze w jego aucie, miał wystarczająco złą reputację, żebym się nim zainteresowała, był wystarczająco obojętny i stanowczy, żebym mogła się w nim zakochać, ale jak już był mój i dla mnie, o boże, jak to smakowało, nawet dym papierosów i mgła, ta senna mgła obecna podczas naszych spotkań, nie była w stanie zaburzyć mi żadnego odcienia mojej pamięci wzrokowej, czuciowej, pamiętliwej. No i jesteśmy u niego, boję się, jest oschły i obojętny. Przestaję czuć zainteresowanie, przestaję się czuć komfortowo, on chce, żebym usiadła obok niego i wyciąga ramię, żeby mnie nim otoczyć. Wyglądam obłędnie, mam na sobie czarną, obcisłą sukienkę i kabaretki, jego ojciec obczajał mój tyłek na schodach. Łapie mnie za piersi, a później kładzie na plecach, a ja gapię się w nierówności sufitu. Pyta mnie niemo czy tego chcę, a ja nie reaguję w żaden sposób, nie odzywam się ani słowem, śledzę oczami jego ruchy i chmury. Mają kształty snów. Sen o wężach, sen o matce, sen o uciekaniu, sen o wzgórzu, sen o śmierci, sen o lalce, sen o pastelach. To wszystko jest snem złożonym ze snów, a ja śnię o tym, że żyję. Może to w ogóle nie powinno tak wyglądać. Może kompletnie nie tak to robimy, nie tak trzeba na mnie leżeć, lizać po szyi, ściągać majtki i próbować wepchnąć mi penisa bez pytania, może to nie powinno tak boleć, może nie powinny tak bardzo trząść mi się uda, wydaje mi się, że na jakiejś innej planecie w innej galaktyce robią to zupełnie inaczej, może tam nie ma w ogóle filmów porno ani chłopaków, którzy śmierdzą papierosami, chłopaków, którzy myślą, że wiedzą, czego chcesz i przekonanych o tym, że tego chcesz, chłopaków, którzy nie pytają, bo wydaje im się, że sama powiesz nie, a ty nie mówisz nic, bo po prostu w takich chwilach nie masz ust, masz wargi, język i gardło, i oni mają rację, chcesz, ale nie tak, nie z nim, zaczynasz wierzgać nogami, a on schodzi niżej, liże cipkę, całkiem przyjemnie, przestajesz się opierać, ale on i tak nie zauważył ani twoich niemych protestów ani ich braku, podnieca cię, ale niekoniecznie to, co robi, czujesz do niego jakieś uczucia, i one mówią, rób mi tak dalej, chcę cię gonić i nie móc dogonić, bo kiedy dogonię, wtedy wstanę, ubiorę się i pójdę, a nie chcę nigdzie iść, stoję na krawędzi i muszę wyskoczyć, ale nie potrafię, więc popychasz mnie ty, popychasz mnie mocno, czuję, jakbym miała wybuchnąć, jakby miało mnie rozerwać od środka, twój penis jest taki duży, za duży jak na mój pierwszy raz, ty jesteś zbyt wielki jak na mnie, bo kurczę się ze strachu w tobie, nie patrzysz mi w oczy, nie całujesz mnie, to boli, boję się, że poplamiłam ci łóżko, boję się, że narobiłam ci wstydu, boję się, że nie będziesz mnie chciał drugi raz, bo nie doszedłeś, a ja leżałam przestraszona jak kłoda, nie byłam sobą, daj mi szansę, nie oceniaj pochopnie, nie byłam tym, co mogę ci dać, nie byłam tym, kim jestem, kiedy daję sobie, byłam niewidocznym punktem na mapie świata, majaczącym, pijanym konturem kontynentu, wychodzisz ze mnie niemrawo, dość tego, robota zrobiona, na pewno już nie mam błony, na pewno jestem pusta w środku, krwi nie było, idziesz do łazienki, a ja próbuję nie płakać, siadam na łóżku, przychodzisz i zapalasz papierosa, mówisz, że cieszysz się i całujesz mnie w usta, nie wiem, co się dzieje i co się stało, ale myślę o tych innych galaktykach, ilu teraz jest takich jak ja, siedzących nago na łóżku i trzęsących się z zimna? Mocno zaciskam powieki
mija miesiąc odkąd ostatni raz widziałam matkę
myślę, kiedy idę na spotkanie. Łzy połykam już po przekręceniu klucza rodzinnego domu, bo idę na rodzinny cmentarz. To moje domowe miasto. Słońce wypala mi dziury w skórze, mrużę spuchnięte oczy i czuję się szlachetnie, bo cierpię. Zawsze chciano, żebym cierpiała, wtedy łatwiej o akceptację innych ludzi, łatwiej żyć na świecie i łatwiej błądzić w nim. Mam nadzieję, że światu jest teraz lżej i szybciej obraca się wokół własnej osi wracając ciągle do tego samego punktu. Wchodzę na teren cmentarza i widzę cię. Imię i nazwisko, zdjęcie, twój czarnobiały uśmiech. Oczywiście, że płaczę. Mijam ludzi, uśmiechniętych jak ty, a ja jedna płaczę. Chcę do mamy i jestem u mamy. Siedzę krócej niż wcześniej. Siedzę dłużej niż później. I już sama nie wiem, gdzie siedzę, ale jestem w międzyczasie, w który nikt nie wierzy, a ja właśnie teraz wiem na pewno, że jest coś pomiędzy czasem, jesteś ty, mamo, i są nasze spotkania na płycie grobu. Pytam cię wtedy o różne rzeczy. Jak żyć, co zrobić, co czuć, jak nie myśleć, jak zwykle. I ty mi odpowiadasz moim własnym głosem w głowie. I ty mnie trzymasz za dłoń moją własną dłonią. Ściskam je mocno, obie, za nas obie. Spocone, ciepłe, drobne. Twoje były duże i grube, twoje były wielkie jak skrzydła. Zmieniam stan skupienia, jestem stała, płynna, powietrzna, wodnista, nieczysta i życiodajna jak ziemia, pożywna jak kompost, kleista jak błoto, nie do ułożenia jak suchy piach, foremna jak glina, bawimy się razem na ogrodzie, ty sadzisz kwiatki, ja biorę czarną ziemię w dłonie i ci to wszystko pokazuję
zbieram się. Sprzątam wypalone wkłady, zapalam świeże. Wycieram krew rozgniecionego robaka z twojego policzka i idę do kontenera. Kiedy wracam z pustymi rękami, rozkładam je na boki i pada na mnie deszcz, a ja gładzę dłońmi wysokie trawy, jestem na polu albo łące, gdzieś, gdzie łatwo się płacze i tańczy. Idę środkiem jak jedyny człowiek na ziemi, jedyna kobieta na świecie, oddycham głęboko brzuchem, w którym nie ma już ani jednej łzy, jest podniecenie, które jako jedyne potrafi być bardziej wilgotne od łez, odwracam się za tobą, patrzę, czy na pewno jesteś
palce na mojej łechtaczce są jak sen
dotykam się nimi tobą, moim pragnieniem i wyobrażeniem siebie, dotykam się tym, co mam przed oczami, oblizuję palce z nas, oblizuję i wkładam je do środka, moja pochwa jest miękka i wrażliwa, jestem kobietą, jest wilgotna i ciepła, jestem czuła i samowystarczalna, lepka i klejąca się do oczu i ust, jęczę i mrużę oczy, przeżywam, napinam i rozluźniam, czuję to w brzuchu, czuję na skórze, łaknę powietrza twojego, mojego, palce to język, język to palce, gardło to ty, czuję, że biegnę do ciebie i nie mogę się ruszyć, jestem zaplątana w dotyk i smak, w ciemność i w głąb, dreszcze, mocniej, szybciej, mocno aż boli, szybko aż zaczynam się trząść, dygotać, tańczyć, przenosić się i owijać wokół twojej szyi, wokół ud, w tobie, nie mam słów, mam jęk, mam ślinę i mam krzyk, krzyk z bólu przyjemności, brak powietrza, a oddycham bardziej niż wcześniej, oddycham bardziej niż przed tym, oddycham zatrzymując w gardle mokre, gęste powietrze, zatrzymuję i przełykam, opadam, wypuszczam, mięknę i zaczynam płakać, płakać, bo to za każdym razem jest więcej niż jestem w stanie przyjąć
bujasz mnie w wózku
to pierwsze wczesne wspomnienie, które zapamiętam, wózek jest błękitny, pamiętam ze zdjęć, babcia jest blondynką, też ze zdjęć, miałam czapkę, to akurat mi się wydaje, ale bujanie, ciepło, stan przedsenny, tuż przed malutką, niewinną śmiercią dnia codziennego, drobną przyjemnością, posmakiem na ustach i języku, czegoś niedosolonego, niesłodkiego, nie martwego, nie zdaje mi się, to wydarzyło się naprawdę
więc mam 3 lata, trzy malutkie rączki, moje dwie i twoja jedna, babciu, bujasz mnie w wózku i spacerujesz po ogrodzie, uciszasz wszystkich, wszyscy nie chcą być cicho, ptaki, drzewa, rodzice, cicho, cicho!, ruszasz rączką na boki, główka się buja i buja, przekręca raz na lewe raz na prawe ucho, słyszę i nie słyszę, widzę jednym okiem, czasem podglądam na oko, masz sukienkę, miła, w kolorze naszego podwórka, już prawie odchodzę, ale ty odchodzisz pierwsza, wracaj babciu, wracaj, masuj mi uszy bujaniem, bujaj mnie rączką, gdzie jest twoja rączka, wyciągam, ciiii, no już, no już, jestem, przyjemnie, znowu przyjemnie, znowu miłe odchodzenie, znowu gdzieś się wybieram i bardzo temu ufam, chcę i wierzę, idę sobie w ciemność, tam gdzie czarno, miękko i ciepło, do piekiełka, wracam do piekła nabrać sił na kolejny dzień
a mamusia siedzi w fotelu ogrodowym i patrzy, jak babcia się mną zajmuje, czyta książkę i zerka, czy wszystko jest okej, czy jej nie wyręczyć, czy nie pobujać mnie za nią, ale nie, jest tak jak powinno być, tatuś widzi to samo, brat, dziadek i nasz pies, niech babcia buja i nie odchodzi, trzeba mnie dotlenić i uśpić, muszę nabrać siły, piekielnej mądrości, wszyscy nie wiedzą, że chodzi właśnie o to i łażą bez sensu
a potem wiszę na siatce podwórka i patrzę na dziewczynkę wspinającą się na dach garażu, za nią wspinają się chłopcy, jest najszybsza, jest pierwsza, staje na nogach, wyciąga ręce w górę i głośno krzyczy, że jest najszybsza, jest pierwsza, i haha, wygrała, wygrała, a teraz bawimy się w taką zabawę, wy spadacie stąd, bo skoro wygrałam, to zdobyłam ten dach, jest mój, a wy to moi poddani, no już, na ziemię, raz, raz, jestem waszą królową, trzeba mi nazbierać jabłek i zrobić bukiety z liści, nie chcę kwiatów, mam alergię, chcę bukiety tylko z liści, które już spadły, a jabłek całe kosze, będę je rozdawać księżniczkom, a jak je ugryzą, będą mogły dołączyć do mojego raju, a wam przydzielę kolejne zajęcie, poczekacie, najpierw muszę wymyśleć, co chcę robić ja, ruszać się, już was tu nie ma
i po wszystkim bujasz mnie w wózku, wystawiasz twarz do słońca, śpiewasz kołysankę w samo południe, melodia twojego głosu to pierwszy głos, jaki usłyszałam w tobie, ptak przeleciał nisko i strach to też pierwsza emocja, którą tam poczułam, a później śmiech, bo tata tuli cię mocno i łaskocze, wiatr rozwiewa włosy, brat zabawia mnie grzechotką, dajesz mu lizaka, mnie całujesz w stópki, prosisz, żeby włączyli radio, niech gra cokolwiek, bujasz ramionami w rytm bioder, uśmiechasz się do mojego uśmiechu, rośniemy razem, mam niespełna rok albo kilka miesięcy i czuję się tak bardzo, bardzo mądra, wiem, że zapamiętam każdą chwilę każdym kawałkiem świata, z którego się składam, a ty zastanawiasz się, kim będę, jak dorosnę i kim ty chciałaś być, jak stałaś na dachu świata
małgorzata kośla – rocznik 93. Absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Laureatka połowu prozatorskiego organizowanego w ramach festiwalu TransPort Literacki (2023) z ramienia wydawnictwa Biuro Literackie, z powieścią “mokre wilgotne”. Publikowała między innymi w Składce, Tlenie Literackim, Tekstualiach, Wizjach. Lubi gmerać w przeszłości, bo nigdy nie nadąża z jej pełnym zrozumieniem, kiedy jeszcze jest teraźniejsza.
Ania Janczura – ig: janczura_ania