
Małgorzata Boryczka – opowiadanie
Bigos
– Tatusiu, a czy to prawda, że Pan Bowie widzi wszystko?
Siedzący w fotelu Andrzejek podniósł wzrok na Dziedzica, zaskoczony tym nagłym pytaniem. Dziedzic spokojnie bawił się wozem strażackim i nie wyglądało, by w swej ośmioletniej głowie pośród imion innych dzieci i listy ulubionych piłkarzy miał miejsce na rozważania egzystencjalne.
– Naturalnie – odparł Andrzejek. – Pan Bowie mieszka w niebie i widzi nas wszystkich. Towarzyszy nam bezgłośnie w każdej chwili, pilnie studiując nasze myśli oraz czyny. Na koniec świata zważy wszystkie dobre i złe uczynki, a potem słusznie i sprawiedliwie podzieli ludzi na godnych i niegodnych wieczności u jego kosmicznego boku.
Dziedzic energicznie pokiwał głową. Znał to wszystko przecież, już to wszystko wchłonął przez osmozę.
– Czyli Pan Bowie penetruje swym wzrokiem materię i ducha? Przenika ciało i umysł? – dopytał jeszcze.
– Ale z miłością – doprecyzował Andrzejek.
– Z miłością! – krzyknął Dziedzic, rozbijając wóz strażacki o ścianę. Wóz rozpadł się na kawałeczki, zdziwiony własną nietrwałością i nieoczekiwaną zagładą. Miniaturowy strażak w szoferce nie zdążył pożegnać się z rodziną. Jego plastikowa żona mieszkająca pośród kredek w szufladzie już nigdy nie usłyszy od niego, że świetnie wygląda w tej niebieskiej sukience. Nigdy nie dowie się, że zdradzał ją z policjantką z posterunku LEGO w szafie. Może to i lepiej. Niech odejdzie jako bohater.
Andrzejek ogarnął wzrokiem miejsce katastrofy. Zawinił czynnik ludzki, jak zwykle. Potwierdzi to komisja, ale widać na pierwszy rzut oka. To ręka Dziedzica roztrzaskała zabawkowy wóz, to słowo Dziedzica dokonało dzieła zniszczenia. Ale skąd w nim te pytania, skąd wątpliwość?
– Skąd w tobie te pytania, skąd wątpliwość? – zapytał.
– Istnienie Pana Bowiego ma naturę aksjomatyczną. Z niej wywodzimy szereg zasad i wzorców, którymi następnie posługujemy się, tworząc cały kod kulturowy i strukturę filozoficzno-materialną, pośród której uparcie lawirujemy. Nie da się jednak udowodnić, że Pan Bowie faktycznie jest w niebie i czuwa, a jego świdrujące, choć uszkodzone oko, obserwuje poczynania maluczkich – snuł Dziedzic, wywlekając z biurka szufladę z kredkami. Żona strażaka podlewała akurat kwiaty na okładce kolorowanki. Przerażona trzęsieniem szuflady, uniosła wzrok i zza bocznej ścianki dostrzegła rozproszone po dywanie kawałeczki czerwonego plastiku. Natychmiast zemdlała.
– Ależ Dziedzicu, są przecież memorabilia. Są krążki z głosem Pana Bowiego, jest cała dziedzina nauki poświęcona analizie i interpretacji jego natchnionych tekstów. Nie ulega wątpliwości, że Pan Bowie istniał.
– Istniał, być może, lecz czy w formie, jaką mu przypisujemy? Co, jeśli Pan Bowie był zwyczajnym człowiekiem? Wyobraź sobie, tatusiu, że ta kartka to świat – Dziedzic dramatycznym gestem wyrwał kartkę z bloku rysunkowego i wzniósł ją ponad głowę. – Gdy biorę do ręki kredkę, dajmy na to, zieloną, a potem rysuję nią kółko, staję się Stwórcą, władcą absolutnym istnienia na kartce, ale wciąż poruszam się tylko w ramach narzuconej mi z góry definicji kartki i kredki. Czy zatem można logicznie wywodzić, że Pan Bowie jest Stwórcą wszystkiego? Że sam siebie powołał do istnienia z niczego lub, co gorsza, istniał od zawsze, będąc równocześnie początkiem i końcem egzystencji? – tu Dziedzic dźgnął na wylot narysowane przez siebie zielone kółko. – Czy może jednak istnieje szereg Stwórców poza nim, ktoś trzymający kredkę, ktoś tnący papier na arkusze?
Andrzejkowi zrobiło się w fotelu niewygodnie, więc wstał i zaczął przemierzać pokój energicznym krokiem.
– W takim razie, co podważasz, Dziedzicu? Samo istnienie Pana Bowiego, jego moc stwórczą, jego wszechwładzę? Wszystko naraz czy tylko wybrane? Albo akceptujesz pana Bowiego i jego gwiezdne przesłanie, albo nie. Nie ma innej drogi.
– Drogi dokąd, tatusiu?
No właśnie, dokąd, zafrasował się Andrzejek. Sam też od pewnego czasu zmagał się z wątpliwościami. Czy bowiem Pan Bowie, nawet jeśli wszechwładny, wszechobecny i wszechpotężny, nie ma nic lepszego do roboty niż podglądać mały ludek we wschodniej Europie, nieustannie upierający się, że leży w Europie Środkowej? Czyż obdarzony tak licznymi talentami i wielką mocą Pan Bowie nie powinien skupić się na sprawach ważniejszych?
Imponderabilia, pomyślał Andrzejek. Imponderabilia się liczą. I memorabilia. Tak, tak.
– Imponderabilia! – ryknął, aż Dziedzic podskoczył nad dziurawą kartką, na której zdążył dorysować jeszcze dom, słońce, drzewo, rzeczkę, ptaszki i karatekę. – Imponderabilia – powtórzył już ciszej, ale bardziej dobitnie.
Dziedzic spojrzał na niego spod byka i westchnął. Jakże doskonale Dziedzic wzdychał, jak wymownie! Musiał mieć najbardziej wymowne czynności oddechowe ze wszystkich osób znanych Andrzejkowi. Miło jest widzieć, że wysiłek włożony w wychowanie Dziedzica trochę się jednak zwraca. Ale westchnął wyraźnie rozczarowany, wyraźnie nieprzekonany. Andrzejek zapowietrzył się nieco, na czoło wstąpił mu mars.
– No, słucham?
Dziedzic wzruszył ramionkami, dorysowując karatece flaki wypadające spod białego jak papier kimona. Najwyraźniej ktoś w międzyczasie zadał mu ranę ciętą. A może splamił swój honor i popełnił właśnie seppuku.
– Po prostu nie wiem, czemu się tak obruszasz. To nie jest wymierzone w ciebie, tatusiu.
– Ale w mój system wartości! W moje rozumienie świata!
– Nie w twoje, tylko w przyjęte, ustalone. W niekwestionowane.
– I akurat ty musisz kwestionować!
– Ktoś musi.
Tymczasem Pan Bowie dryfował w przestrzeni kosmicznej w dziurawym skafandrze i czerwonych butach, łypiąc nieruchomym okiem na obszar Europy Środkowo-Wschodniej. Jak miło wspominał swój koncert w Berlinie przed laty!
Obejrzał sobie względnie pokojową demonstrację pod Zwingerem, omiótł wzrokiem tłumy w Złotej Uliczce i zapuścił żurawia nad Basztę Rybacką. Oblizał się na myśl o langoszu z serem i kwaśną śmietaną. Zaburczało mu w brzuchu od zapachu rozgrzanego oleju i ciasta. Jeszcze tylko kontrola w Polsce i można lecieć na obiad.
Zaczął, tradycyjnie, od północy. Najpierw zajrzał do Bartoszyc, gdzie piękni chłopcy nie bali się już WKU. Popijali piwko przy fontannie, żywo dyskutując o sensowności poboru i instytucji wojska jako takiego w czasach powszechnego pokoju i dobrobytu. Następnie przeniósł wzrok na Gniezno, wciąż zrozpaczone nieuchronną bliskością Bydgoszczy i upartym brakiem literki „d”.
Potem już z górki, choć w kierunku wypiętrzeń: zaspany Piotrków, zalany Tomaszów, głuche Czechowice-Dziedzice i wreszcie Szczawnica, do której Polacy nieoczekiwanie przenieśli stolicę w internetowym referendum. Decyzja ta zaskoczyła nieco świat, ale największy szok przeżyli sami Polacy. W głosowaniu kierowali się przekonaniem, że słowo „Szczawnica” jest histerycznie śmieszne i obcokrajowcy połamią sobie na nim języki. Zupełnie nie spodziewali się, że wyniki będą wiążące. To ich najciekawsza narodowa przypadłość, pomyślał Pan Bowie: biologicznie niezdolni są zaakceptować, że ich decyzje i czyny mają konsekwencje.
Już, już miał skręcać w stronę Saturna, by skoczyć do minibaru na Hyperionie i ugasić palące go gastro, gdy wzrok jego przenikliwy przykuł mały chłopiec oddający się dziełu Stworzenia. Chłopiec pomachał nad głową kartką, zanegował istnienie Pana Bowiego, a potem przystąpił do definiowania nowego porządku świata, a być może i wszech. Bardzo się to Panu Bowiemu spodobało. Bardzo Pan Bowie nie lubił być banalny. Już sam od dawien dawna nie kwestionował własnego istnienia, więc ta nagła negacja wielce go ubawiła.
Dziedzic czuł pod skórą, że przegiął. Tatuś krążył po pokoju jak bączek, wykrzykując coraz głośniej i coraz bardziej bez związku „Sofizmaty!”, „Analogie!”, „Aporie!”. Im głośniej krzyczał, im szybciej chodził po pokoju, tym mniej Dziedzic go słyszał i widział. Wreszcie tatuś zmienił się w biały szum i powidok na spojówce, a Dziedzic mógł w spokoju skupić się na swoim rysunku.
Chwilę wcześniej karateka odbył udaną podróż na Słońce i z powrotem. Naukowcy nie przypuszczali, że to w ogóle możliwe. Matematyka i fizyka dostarczyły dokładną temperaturę Słońca, gwarantującą usmażenie wszystkiego w pobliżu. Chemia określiła jego skład i gęstość, uniemożliwiając postawienie na powierzchni małego kroku dla ludzkości. Historia i literatura przypomniały los Ikara.
Karateka nie wiedział o tym wszystkim i nic go to nie obchodziło. Stwórca posłał go na Słońce, więc pojechał. Było gorąco, trochę głośno, ogólnie niezbyt przyjemnie i dość ciasno, ale nie spłonął, nie sczezł, nie kipnął. Rozejrzał się chwilę, strzelił dwie fotki telefonem i wrócił.
Myślał, że ta wyprawa coś zmieni. Że w końcu zrozumie, o co w tym życiu chodzi. Liźnie trochę obcej kultury, zobaczy inny świat i przez to doceni swój własny. Nie docenił.
Zamiast tego uznał, że już nigdy nic nie osiągnie i pewnego słonecznego dnia odebrał sobie życie, rozcinając brzuch najpierw w pionie, a potem w poziomie. Przedostatnią myślą w jego obumierającym mózgu była wątpliwość, czy nie powinien był zrobić nacięć w odwrotnej kolejności. Ostatnią był szok, że faktycznie się zabił, bo jako Polak z dziada pradziada zupełnie nie był świadomy, że samobójstwo naprawdę może skończyć się śmiercią.
Andrzejek nic nie rozumiał. Przed chwilą próbował wyjaśnić Dziedzicowi to i owo o życiu, pogadać o starych Polakach, przelać na niego trochę mądrości, a wylądował w przestrzeni między wymiarami, gdzie czas i miejsce nigdy nie istniały, a już na pewno nie miały znaczenia. Spojrzał w lewo – pustka i zapach mokrej ziemi po deszczu. W prawo – plastikowe krzesło i smak kandyzowanej skórki pomarańczowej. Przysiadł był, bo już go nogi bolały od tego chodzenia, już przeszło to wszelkie pojęcie, już przeszło pół godziny tak chodził.
Natychmiast wyrosły wokół niego koślawe ściany domu. Zacieniony pokój rozjaśniło światło, za oknem wyrosło drzewo. Andrzejek wyszedł przed dom, poprawił kimono i spojrzał na niebotycznie wielkie słońce. Zatęsknił za nim przez chwilę, choć przecież wcale mu się tam nie podobało i nawet nie chciałby tam mieszkać.
Wygląda na to, że wszystko już w życiu przeżyłem, pomyślał. Najwyraźniej zbudowałem dom i zasadziłem drzewo, bo przecież skądś się tu wzięły. Czuję też w lędźwiach, że spłodziłem syna i jestem prawie pewny, że odbyłem podróż na Słońce.
Spojrzał raz jeszcze prosto w słońce i poczuł, że oko mu nieruchomieje i staje się wszechwidzące. Za plecami zakrakały mu dwa kruki. Tak, to dobry moment, żeby skończyć. Dobył zza pasa słuckiego długaśną katanę i zaczął ciąć.
Dziedzic dorysował strumień flaków płynący z brzucha karateki do pobliskiej rzeczki, roniąc przy tym łzy, że taka potworność go spotkała. Jakże Dziedzic był rozczarowany zachowaniem karateki! Jak nie mógł pojąć jego rozumowania. Czyż nie dał mu domku, drzewka i ptaszków? Czyż nie dał mu słońca i okręgu okalającego wszystko, co stworzone? Pozwolił mu nawet sięgnąć gwiazd, wysłał go nawet w myślach na Słońce, dając mu skosztować z talerza własnej potęgi. Czemuż karateka nie mógł żyć szczęśliwie do końca swych dni, ufając w łaskę Dziedzica i czerpiąc z krynicy jego darów?
Płakał Dziedzic, płakał, dorysowując coraz to dłuższe i głębsze rany na kwadratowym, zabazgranym na czerwono brzuchu karateki.
Ach, mały sadysta, pomyślał Pan Bowie. Udaje dobrego wujka, a tak naprawdę pastwi się nad swoimi tworami. Daje im nieosiągalne cele, a gdy nadludzkim wysiłkiem po nie sięgają, karze ich za pychę. Dużo go jeszcze czeka pracy, by uniknąć takich oczywistości. Dużo się jeszcze musi nauczyć.
Uśmiechnął się Pan Bowie do małego Dziedzica i pstryknął palcami, przynosząc burzę, która utuliła do snu Dziedzica na dywanie i Andrzejka znów na fotelu. Zalała przy okazji dwie trzecie województwa lubelskiego, powodując liczne tragedie i co najmniej dwa zgony, ale kto by się tym przejmował. Dziedzic i Andrzejek spali smaczniusio, wdychając głęboko petrichor i śniąc o zwycięstwie Polaków na mundialu.
Pan Bowie uniósł się ponad Księżyc i raz jeszcze objął Polskę wzrokiem. Tam Wawel, tu wierzby płaczące. Tu Bałtyk, tam bezrobocie. Pyrki, kartofle, ziemniaczki, grule. Ślązacy, Kaszubi, Ukraińcy, Tatarzy. Cztery osoby z Ugandy. Stu dwudziestu siedmiu Brajanów w samym tylko wielkopolskim. Szopen, Schopenhauer. Pierogi ruskie, karp po żydowsku, ryba po grecku, sernik wiedeński. I tylko jesień polska, pod warunkiem, że złota.
Zaśmiał się Pan Bowie nad tą Polską, nad tymi chłopcami z kompleksem Zbawiciela, nad wojownikami z piórami na plecach. Zaśmiał dobrotliwie. Z miłością. Stuknął jeszcze czerwonymi butami, a w pokoju Dziedzica wóz strażacki złożył się natychmiast w całość i strażak postanowił na dobre rozstać się z żoną.
Pan Bowie przeciągnął się w kosmosie bezwładnie i wszechwładnie. Zwiększył trochę pułap, objął czule Europę. Westchnął ciężko, aż zaparowała mu szybka w hełmie skafandra. Znów za długo zabawił u Polaków. Zawsze da się wciągnąć w ich historie.
Kiszki zagrały mu mazurka na trzy ósme, więc bez większego namysłu skręcił na astrostradę. Zleciał na trzecim zjeździe za stacją, tłukł się kawałek gliniastą drogą za Prometeuszem. Potem już tylko przy Pandorze w prawo, pięć pierścieni i będzie na miejscu: w minibarze na Hyperionie, gdzie polscy imigranci podają najlepszy bigos w galaktyce.
Małgorzata Boryczka – (ur. 1989) autorka tomu opowiadań “O perspektywach rozwoju małych miasteczek” (Nisza, 2021). W 2021 r. otrzymała stypendium artystyczne m.st. Warszawy na napisanie powieści “Nigdzie”, która ukaże się wkrótce. Aktualnie pracuje nad opowiadaniami do zbioru “Wycieczki rodzinne”. Wciąż mieszka gdzie popadnie.
Weronika Węgrzyn – mieszka i tworzy w Warszawie, ale w wolnych chwilach często ucieka do natury. Jest studentką grafiki stołecznej ASP, a prywatnie miłośniczką gotowania oraz tatuażu. Inspiruje się popkulturą, historią sztuki oraz grzybami. Lubuje się w grafice warsztatowej oraz działaniach intermedialnych.