Logo Tlenu Literackiego

Występujący

w stanie wolnym

w powietrzu

Małgorzata Boryczka – jedno opowiadanie

Kominek

Całe życie żałuję, że nie wybudowaliśmy tego kominka lepiej. Nie była to może do końca moja wina – w końcu miałem ledwie jedenaście lat, gdyśmy go budowali – ale zawsze, gdy przyjeżdżam do rodziców i widzę ten krzywy, mizerny kominek pod płotem z białych cegieł, na krótką chwilę ogarnia mnie poczucie winy. Patrzę na nierówne szare spoiny w środku, na osmoloną farbę po bokach, na falisty eternit na dachu i czuję, że mogłem przyłożyć się bardziej. Mogłem się bardziej postarać.

Kominek zbudowaliśmy z ojcem pewnego letniego popołudnia, a nie wykończyliśmy go nigdy. Któregoś dnia ojciec przyszedł po prostu z pracy, usiadł na plastikowym krześle pod gruszą, otworzył piwo i mniej więcej w połowie butelki powiedział: „Brakuje tu kominka”. Rzeczywiście, brakowało.

Odstawił więc piwo, zniknął na trochę – może pół godziny, może trzy, jako dziecko nie miałem dobrego poczucia upływu czasu – a potem zjawił się z taczką czerwonych cegieł i workiem cementu i bez słowa wyjaśnienia kazał mi przebrać się w ubranie robocze.

Nie bardzo wiedziałem, co to znaczy, bo nigdy nie brałem udziału w żadnej robocie. Pobiegłem do domu, znalazłem matkę wiszącą na telefonie i na migi, nie chcąc przerywać jej rozmowy, zakomunikowałem, że będę uczestniczył w robotach budowlanych i potrzebuję odpowiedniej odzieży ochronnej. Konkretnie: wykonałem niezdarny ruch, przypominający w moim mniemaniu kopanie łopatą – choć w życiu łopaty w rękach nie miałem – a potem dramatycznym gestem zdarłem z siebie ubranie i zacząłem wymachiwać rękami, wskazując to na swoje chude, nagie ciało, to w stronę drzwi prowadzących na podwórko.

Matka pokręciła tylko głową i kontynuując rozmowę – „mhm, tak, no a co ty myślisz, u mnie jest dokładnie to samo, no, no, no właśnie! dzień w dzień po trzy, cztery, daj spokój, co ja mogę? Masz. No to samo, to samo” – wygrzebała gdzieś z dna mojej szafy workowate, wściekle czerwone spodnie na szelki i koszulkę z logo ubezpieczalni, w której pracował ojciec. Nawet nie wiedziałem o istnieniu tych ubrań, w ogóle o istnieniu tej półki w szafie; matka zawsze miała tę matczyną umiejętność wynajdowania rzeczy znikąd. Czasem były to spodnie i koszulki, czasem pretensje i żal.

Odpowiednio odziany wybiegłem na boso na podwórko. Ojciec zdążył już wyrzucić cegły pod płotem i nakreślić patykiem w piachu prostokąt, w którym miał stanąć nasz kominek. Oczyma wyobraźni ujrzałem gotową konstrukcję, już pod powiekami widziałem, jak ojciec popołudniami rąbie drewno, a ja starannie układam szczapki w równe rzędy, w specjalnie wyznaczonym do tego miejscu, jak wygarniam z dna popiół po całonocnym ognisku. Już czułem zapach pieczonych ziemniaków i węgiel z ich spalonej skórki, ślizgający się po moich zębach.

Tymczasem ojciec bez słowa wręczył mi gruby, metalowy pręt i wskazał na taczkę wypełnioną teraz brudną wodą. „Mieszaj” – powiedział. Co mam mieszać, tę brudną wodę? W jakim celu, po co? – chciałem krzyknąć, ale przecież w życiu bym tego nie zrobił, w życiu bym nie zakwestionował jego polecenia; głupi nie byłem, wiedziałem, jak to się kończy. Chwyciłem pręt w obie ręce i zacząłem mieszać. „Głębiej tam, a dokładnie” – dobiegł mnie zza pleców głos ojca i syk otwieranej butelki, a potem brzęknięcie kapsla o beton. Wcisnąłem więc pręt głębiej w brudną wodę, aż zamoczyłem sobie ręce, i odkryłem, że na dnie faktycznie coś jest. Mieszało się ciężko, pręt się zasysał, co i rusz chlapałem sobie na twarz i koszulkę tą brudną mazią. Dobrze, że ojciec kazał mi się przebrać, bo zniszczyłbym całkiem dobre ubranie. Ojciec wiedział, co mówi.

W tym czasie ojciec wziął łopatę i zaczął kopać w tym prostokącie, co to go wcześniej wyznaczył pod płotem. Wykopał równiutką dziurę, głęboką może na piętnaście centymetrów, a potem przestawił moją taczkę z szarą mazią i dodał do niej kilka szufli wykopanego piachu. Wsadził do środka łopatę i zaczął mieszać. Mnie w tym czasie kazał wyłożyć krawędź cegłami.

Zupełnie nie zrozumiałem, czego ode mnie oczekuje i jaki to ma sens, ale zacząłem układać cegły jedna obok drugiej, nie zostawiając ani milimetra odstępu, równo z krawędzią dziury. Tak: jak ostatni głupek ułożyłem cegły nad dziurą, zamiast w środku. Ojciec dostrzegł tę moją głupotę dopiero wtedy, gdy zostało mi miejsca na pół cegły.

„Myślisz ty w ogóle?” – zapytał mnie całkiem słusznie. Zamiast przyznać mu rację, że nie myślę, że faktycznie bez sensu to zrobiłem, gapiłem się tylko na niego tępo, gdy bosą stopą zsuwał te nieszczęsne cegły do dziury. „Myśl no trochę, co robisz” – powiedział, a ja przeprosiłem go trzykrotnie, wsadzając mu bezmyślnie łapy pod te spadające cegły, jak ostatni kretyn. Nie skrzyczał mnie jednak, tylko pokazał kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki odległość, jakieś dwa centymetry. Zrozumiałem, że tyle odstępu mam zostawić między cegłami.

Poukładałem je szybko w środku dziury, przyciskając dokładnie do jej ścianek. Ostatnia znów mi się nie zmieściła, więc nieśmiało ustawiłem ją pionowo. Ojciec pokręcił tylko głową, pociągając łyk z butelki; natychmiast obróciłem cegłę i ułożyłem ją poziomo, ale prostopadle. Ojciec chrząknął na znak, że rozwiązanie jest akceptowalne, i kazał mi się odsunąć, bo będzie lał cement.

Przechylił taczkę, oparł ją pionowo i zaczął wybierać łopatą gęstą, szarą maź o zapachu kredy. Potem kazał mi niczego nie dotykać, a sam poszedł na chwilę do garażu; wrócił z metalowym trójkątem z drewnianą rączką. Wstydziłem się zapytać, co to jest; ojciec zaczął trójkątem gładzić maź, a ja skojarzyłem, że wspominał coś wcześniej o gładzi. To pewnie ta cała gładź, pomyślałem, do gładzenia tej mazi. Zadowolony z siebie przyglądałem się, jak przykłada do mokrej powierzchni poziomicę, sprawdzając, czy równo wygładził. To narzędzie akurat znałem, bo w poprzednie wakacje spędziłem chyba z miesiąc na przykładaniu poziomicy do różnych powierzchni w domu i obserwowaniu, jak pęcherzyk powietrza przesuwa się w wypełnionej żółtym płynem rurce.

„Będzie” – orzekł ojciec, wręczając mi gładź i pustą butelkę po piwie, a ja wiedziałem, że to oznacza, że mam skoczyć do kuchni po następne, a potem będzie przerwa. „Wsadź kielnię do miski z wodą, trzeba ją odczyścić” – dodał, a ja na chwilę zgłupiałem, bo przecież w rękach miałem gładź i butelkę, więc skąd miałbym wziąć tę kielnię? Postanowiłem jednak podejść do sprawy jak mężczyzna i nie dopytywać ojca, tylko zrzucić to zadanie na matkę.

Cały czas gadała przez telefon, ale jak ryknąłem do niej, że ojciec kazał włożyć kielnię do miski z wodą, to nie przerywając rozmowy – „a pamiętasz tę Kuleszową, co to mieszkała nad moją matką? tę, co to miała tego przystojnego syna, Darka, co mieszka w Danii? oj, no pamiętasz, ona zawsze chodziła z takim jamnikiem, pachniała jajem. No. To Kuleszowa umarła” – wzięła ode mnie gładź i ruszyła do piwnicy. Wtedy też dotarł do mnie mój błąd i zaczerwieniłem się cały, mimo że nikt poza mną go nie dostrzegł. Zawstydziłem się jednak sam przed sobą, że jestem tak żenująco głupi, że nie wiem, co to kielnia.

Zaniosłem ojcu piwo, siadłem na krześle obok i idąc za jego przykładem, zacząłem przypatrywać się, jak schną fundamenty naszego kominka. Nie wyglądały zbyt imponująco – szara, nie do końca kształtna kałuża betonu. Na chwilę przestałem wierzyć, że powstanie z tego jakiś kominek. Rozważałem przez moment, czy nie zapytać ojca, co dalej albo kiedy będziemy kontynuować, albo czy w ogóle ma jakiś plan na ten kominek, czy tylko będziemy tak bezmyślnie układać cegły i liczyć, że coś z tego wyjdzie. Nie zdecydowałem się jednak; matka zawołała nas obu na obiad i dobrze, bo jeszcze bym go zirytował głupimi pytaniami.

Po obiedzie zdumiony odkryłem, że fundamenty już nieco przeschły – był chyba lipiec i mimo popołudnia słońce paliło niemiłosiernie. Ojciec kazał mi wymieszać kolejną porcję cementu, co zrobiłem już z pewną wprawą i dumą, a potem usłyszałem: „Murujemy”.

Bardzo mi się to słowo spodobało, od razu pomyślałem sobie, że taki murarz to jest dobrze brzmiący zawód. Murarz, grabarz, to są dobre, męskie zawody. A nie tam jakiś agent ubezpieczeniowy, kto by tam chciał być agentem. Chyba że tajnym, jak James Bond, to wtedy tak. Widzieliśmy z ojcem wszystkie bondy, więc trochę się na tym znałem.

Ojciec zaczął układać cegły od prawej strony, a mnie kazał układać od lewej. Zademonstrował kolejność: zaprawa, cegła, zaprawa, cegła, zaprawa pomiędzy te dwie cegły, i dalej. Pomyślałem, że to metoda zupełnie niewydajna, że potem trzeba wciskać zaprawę pomiędzy te cegły i mogą zostać szpary, ale nic nie powiedziałem, tylko zabrałem się do murowania. Szło nam sprawnie i nawet powiedziałbym, że moja strona wyglądała schludniej. „Więcej zaprawy dawaj, musi się wylewać, to się potem oczyści” – podsumował ojciec, chyba z zazdrości, że wychodzi mi lepiej niż jemu. Oddech pachniał mu schabowym i chmielem.

Spotkaliśmy się mniej więcej w połowie i znów okazało się, że brakuje miejsca na całą cegłę. „Bardzo dobrze” – oznajmił ojciec. – „Teraz puścimy jedną w poprzek i wydzielimy komorę spalania i magazyn drewna”.

Komora spalania i magazyn drewna! Ależ się podekscytowałem na te słowa. Nie żadna tam dziura na ognisko, nie: komora spalania. Nie żaden składzik: prawdziwy magazyn. I jeszcze tak to świetnie zaplanował, że zmieści nam się tu idealnie ta cegła w poprzek!

Niestety ojciec musiał pomylić się w obliczeniach, nie wziąć pod uwagę grubości spoiw czy coś, bo gdy dojechaliśmy do końca ścianki, znowu nie mieściła nam się cała cegła. Położenie w poprzek też nie pomagało – brakowało dokładnie trzech czwartych cegły. „I widzisz” – sapnął – „I taka to z tobą robota”, a ja nie wiedziałem, czemu to jest moja wina, że cegła ma akurat dwadzieścia pięć centymetrów, a nie osiemnaście z kawałkiem.

„Można jedną w poprzek, a drugą na sztorc” – odważyłem się wreszcie odezwać. „Na sztorc, to żeś wymyślił” – żachnął się ojciec, przymierzając dwie cegły: jedną w poprzek, a drugą na sztorc. „Bez zaprawy musiałoby pójść, na styk. Już trudno, niech będzie”. Ledwo powstrzymałem triumfalny uśmiech.

W ten sposób postawiliśmy dwie ściany boczne i jedną środkową, dość wysoko, tak, że ostatnią warstwę kładłem, stojąc na plastikowym krześle. Pewnie zrobilibyśmy ten kominek wyższy, może i na dwa metry, ale skończyły nam się cegły.

Ojciec zarządził przerwę na czas spawania stelaża pod dach. Chciałem mu pomóc, ale zanim zdążyłem otworzyć usta, powiedział, że przy spawaniu jest niebezpiecznie i można się poparzyć albo wbić sobie opiłek w oko, a on ma tylko jedne okulary, a sam przecież musi w czymś spawać. Wyczytał mi w myślach argument, że przecież ja noszę okulary, bo mam astygmatyzm i półtorej dioptrii w lewym oku od tego upadku ze schodów rok temu. Powiedział tylko, że te okulary do spawania są z grubego plastiku i w niego opiłki się wbijają, a szklane okulary to by się tylko potłukły i wbiły mi w oko gorzej niż opiłek, i oślepłbym zupełnie.

Oczekiwanie na ojca i stelaż przeznaczyłem na dopracowanie szczegółów naszego kominka. Założyłem rękawiczki ochronne z zieloną gumą i zacząłem palcem wyrównywać spoiny między cegłami, zwłaszcza po stronie ojca, bo po mojej było jakoś porządniej. Robiłem to ukradkiem, nasłuchując, czy z garażu nadal słychać iskrzenie spawarki, bo bałem się, że ojciec powie, że coś zepsułem albo po co w ogóle pcham tam paluchy, co mi to przeszkadza. Część spoin już wyschła i stwardniała i nie byłem zachwycony tym, że wyglądają jak poszarpany, bezkształtny szlam wylewający się spomiędzy ścian mojego pięknego kominka.

Matka zapukała przez okno w kuchni i machnęła na mnie ręką, żebym przyszedł na kolację. Przy uchu wciąż miała słuchawkę naszego nowego, bezprzewodowego telefonu. Gdy wszedłem do kuchni, tylko wybałuszyła na mnie oczy – „żebyś ty wiedziała, co ja się tutaj mam, to już byś dawno mi przysłała te dolary na bilet. jak to co? Sprzątałabym, gotowałabym. a ty to co niby tam robisz? karierę? też sprzątasz. Co Darek? Darek dałby sobie radę, duży chłopak już jest, kilka miesięcy by przeżył” – a ja zorientowałem się, że nie ściągnąłem tych ubrudzonych zaprawą rękawiczek z zieloną gumą. Wybiegłem szybko na podwórko, zrzuciłem rękawice na ziemię, a gdy wróciłem do kuchni, matka była już w innym pokoju, co rozpoznałem po niewyraźnym echu jej głosu, dochodzącym gdzieś z góry.

Ojciec wyłonił się z garażu, dzierżąc potężny, metalowy stelaż, gdy dojadałem właśnie ostatnią kanapkę ze świeżym ogórkiem, którego nienawidzę – a matka wie to dobrze i na złość mi kładzie go na wszystkie kanapki, bo nawet jak go zdejmę, ser czy szynka przesiąkną jego zielonym sokiem i będą równie obrzydliwe. Prawie się zadławiłem z wrażenia: stelaż naprawdę był imponujący, spawy wykonane porządnie, całość solidna i godna naszego kominka. Ojciec kolejny raz zaimponował mi swoimi umiejętnościami; naprawdę nie wiem, skąd agent ubezpieczeniowy umiał murować, spawać i projektować kominki.

Nie pozwolił mi asystować przy zakładaniu stelażu na naszą konstrukcję i szturchnął mnie za rozrzucanie rękawiczek po podwórku; nie miałem mu za złe, faktycznie nie mieszkam w chlewie, żeby tak świnić. Przeprosiłem, sprzątnąłem rękawiczki i zacząłem podawać ojcu wkręty. Wciskał je w dziury wywiercone wcześniej w falowanym, pomalowany na zielono eternicie, a potem dokręcał do otworów zostawionych w metalowym stelażu.

Z całego kominka ten dach zrobił na mnie największe wrażenie, wyglądał naprawdę profesjonalnie. Ojciec zostawił nawet dziurę na komin – „To się go kiedyś dosztukuje”.

Było już zupełnie ciemno, a matka trzy razy machała na mnie z okna, że już pora spać, ale ojciec powiedział, że mogę zostać do czasu, aż dopije ostatnie piwo. Wyciągnął z garażu białą farbę, dał mi wałek i powiedział tylko: „Maluj”. Chciałem go spytać, co z tą gładzią, która miała iść na to wszystko przed farbą, ale bałem się, że znowu coś pomieszałem i gładź to jednak jest jakieś narzędzie, a ja wyjdę na niewdzięcznika i mądralę. Chciałem też zakwestionować sens malowania czegokolwiek po ciemku, ale po krótkich rozważaniach uznałem, że ojciec wie lepiej.

Z największą starannością, jakby miało zależeć od tego moje życie, a przynajmniej szacunek ojca, pomalowałem obie ściany i przód kominka, zasłaniając farbą wszystkie niedociągnięcia, wszystkie niedoróbki i całą tę prowizorkę, jaką tu odwaliliśmy. Gdy skończyłem, ojciec odstawił pustą butelkę po piwie obok nogi krzesła, z którego nadzorował moją pracę i powiedział: „Do łóżka”.

„A nie zapalimy ogniska?” – spytałem naiwnie. „Gdzie, o tej porze? I z czego? Powiedziałem: do łóżka” – odparł, a ja wiedziałem, że to nie jest moment na upieranie się, bo obok nogi krzesła naliczyłem już sześć butelek, czyli o dwie więcej niż zwykle. Życzyłem mu dobrej nocy, podziękowałem, że pozwolił mi pomóc sobie w budowie kominka, i zapytałem, czy też idzie spać. Odpowiedział, że zaraz, że jeszcze tu sobie chwilę posiedzi. Gdy zamykałem drzwi od domu, usłyszałem jeszcze brzęk kapsla spadającego na betonową płytę przed naszym nowym kominkiem.

***

Myślę, że ze swoim synem postawiłbym taki kominek dużo lepiej, gdybym oczywiście miał swój dom, podwórko i syna. Na pewno wszystko bym zaplanował i obliczył z góry, żeby potem nie stawiać cegieł w poprzek i na sztorc.

Zaskoczyło mnie bardzo, gdy ojciec zadzwonił, żeby pomóc mu rozebrać ten nasz wspólny kominek. Stał sobie spokojnie tyle lat, nikomu nie wadził. Stał trochę jak wyrzut sumienia, jak nieruchome przypomnienie o tym lipcowym popołudniu i całym moim dzieciństwie.

Ojciec powiedział, że chciałby postawić w jego miejscu ławeczkę i zasadzić różę, a w kominku i tak nikt od dawna nie pali. Zostało raptem kilka suchych szczap, bo na wiosnę wycięli gruszę. Nie ma sensu, żeby dłużej szpecił podwórko, koromysło to, nie kominek.

Zgodziłem się bez ociągania, bo ojciec miał już ładnych parę lat na karku i głupio byłoby mi zostawić go samego z tym naszym wspólnym dziełem. Razem uporamy się z nim w try miga, jedno popołudnie i po sprawie. Gruz wywiezie się taczką do lasu w nocy, nikt nie musi wiedzieć. Szybka piłka: przyjeżdżam koło południa, robota, wywózka i następnego dnia rano już mnie nie ma.

Moje plany jak zwykle pokrzyżowała rzeczywistość – pociąg się spóźnił, przyjechałem pod wieczór i nie było już sensu zabierać się za robotę. Umówiliśmy się, że rozbierzemy kominek następnego dnia, a dziś jeszcze spalimy te szczątki gruszy i trochę makulatury, i innych śmieci, co się ostatnio zebrały.

Gdy ojciec rozpalał ogień, zapytałem, czy mama nie chce z nami posiedzieć. „Gada przez telefon, jak chcesz, to ją spytaj” – odparł. Nie chciałem.

Ogień chwycił szybko, grusza była dobrze wysuszona, a ojciec nabrał przez te wszystkie lata wprawy w rozpalaniu ogniska. Drewno nie dymiło wcale, tylko z gazet użytych do rozpałki poleciały kłęby szarego dymu. Papier szybko zmienił się w płatki pyłu, a strumień gorącego powietrza uniósł je przez dziurę, w której ojciec miał kiedyś dosztukować komin. Wyglądały jak śnieg na opak – czarny i padający do góry.

– Pamiętasz, jak żeśmy go budowali? – spytał, przesuwając pogrzebaczem żarzące się na pomarańczowo polana. – Z tydzień nam zeszło.

Kiwnąłem tylko głową.

– Chyba nie wyszło to tak źle, co? – dodał po cichu. – Starałem się.

Nie spojrzałem na niego, bo nie zniósłbym widoku jego łez. Gdybym je zobaczył, już na zawsze przestałby być moim ojcem, a stałby się starcem z twarzą wykrzywioną płaczem. Wlepiłem wzrok w spokojnie płonący w kominku ogień, skupiłem się na jego pustym dźwięku, na trzaśnięciach pękającego drewna. Wciągnąłem zapach dymu, nocy i niedopitego piwa ojca.

– Wszyscy się staramy – odparłem.

Małgorzata Boryczka – (ur. 1989) autorka tomu opowiadań “O perspektywach rozwoju małych miasteczek” (Nisza, 2021). W 2021 r. otrzymała stypendium artystyczne m.st. Warszawy na napisanie powieści “Nigdzie”, która ukaże się wkrótce. Aktualnie pracuje nad opowiadaniami do zbioru “Wycieczki rodzinne”. Wciąż mieszka gdzie popadnie.

Aleksandra Stachowicz studentka trzeciego roku communication design w Poznaniu. Tworzy kolaże, w których lubi łączyć prostotę z wielowymiarowością przekazu. Ciekawi ją psychologia, muzyka oraz wszystko to, co dotyczy doświadczania i emocji. W wolnych chwilach trenuje, uprawia jogę i pisze krótkie teksty. Instagram: @st.aleksandra.collage