Magdalena Hirsch – opowiadanie

Ilustracja: Among Scratches

Magdalena Hirsch - opowiadanie

 

Puella senilis

– Wzięłaś leki?

Krystyna uśmiechnęła się, ale tylko ustami. Skóra przy oczach jej się nie zmarszczyła, więc grymas nie spełniał wymagań uśmiechu Duchenne’a.

Francuski neurolog stworzył w XIX wieku typologię, według której uśmiechy można podzielić na te angażujące zarówno mięśnie jarzmowe, jak i okrężne oka oraz uśmiechy podtrzymywane tylko przez mięśnie jarzmowe. Te drugie wydają się mniej szczere, trochę smutne, często wymuszone, bo przy spontanicznych uśmiechach trudno skontrolować mięśnie otaczające oczy. A w końcu oczy są zwierciadłem duszy – ale to już mówi anonimowe przysłowie, a nie Duchenne. Dla ścisłości, tego, co wyżej, też nie mówi Duchenne, a to z tej prozaicznej przyczyny, że nie żyje. Więc nie może mówić. Na szczęście wszystko, co mówił, ktoś zebrał i umieścił wśród googola informacji Googla.

(Googol to jeden i sto zer, czyli 10100. Taką właśnie nazwę miała nosić internetowa wyszukiwarka, ale ktoś popełnił błąd przy rejestracji i zamiast googol. com jest google.com).

– Wzięłaś czy nie?

Googol brzmi prawie jak Gogol, a Gogol to przede wszystkim Martwe dusze, których Krystyna jeszcze nie przeczytała i pewnie już nie przeczyta. Za czasów liceum pani profesor od polskiego miała w zwyczaju określać mianem „martwych dusz” osoby, które raczej się nie pojawiały na lekcjach, a potem przychodziły i zaczynały z przymilnym uśmiechem prosić o wystawienie pozytywnej oceny.

– Możesz mi odpowiedzieć?

Krystyna wyczuła poirytowanie w głosie Łukasza, który siedział po drugiej stronie stołu i wpatrywał się uparcie w jej twarz. Ciekawe, czy odpowiedź bardziej go obchodziła ze względu na nią i jej dobro, czy chciał po prostu zaspokoić własne wścibstwo. Spojrzenie co chwila uciekało mu w bok, co świadczyło zapewne o zakłopotaniu. Nie dość, że dupek, to jeszcze tchórz.

– Tak, wzięłam.

– Okej. – Łukasz pokiwał głową. Teraz przygryzł dolną wargę i już w ogóle nie patrzył jej w oczy.

Czemu ludzie sobie to robią. Po co, nieproszeni, zadają pytania, których nie potrafią unieść?

Dlaczego nie potrafią ich unieść – to już inna sprawa, choć nie mniej warta uwagi.

Krystyna oparła twarz na dłoniach. Ręce przyciskały policzki, które zebrały się pod oczami jak miękkie, pomarszczone ciasto. Teraz ona mogła patrzeć wyczekująco, mimo że ciąg dalszy był łatwy do przewidzenia. Łukasz pewnie zmieni temat, bo przerasta go prawdziwa rozmowa. Nie, po co się oszukiwać, to go nie przerasta – to go zwyczajnie nie interesuje. Pyta, żeby nikt się go nie czepiał, nie zarzucał mu braku zainteresowania. Pytanie o leki jest jeszcze względnie nieinwazyjne, ma w sobie bezosobowość, ale nosi znamiona troski. Najlepiej, gdy odpowiedź na nie jest przecząca, bo wtedy można wykazać się jeszcze większym, ale nadal bezpiecznym zaangażowaniem i dopytywać o przyczyny, namawiać, męczyć, prosić, wymuszać. Ale skoro leki wzięte, to o czym tu gadać. Krystyna się nie łudziła, że chociaż trochę obchodzi Łukasza. Że w ogóle kogoś obchodzi.

– To ja już pójdę. – Łukasz podniósł się od stołu i skwapliwie ruszył w kierunku drzwi. W progu niechętnie przystanął i nawet się nie odwracając, spytał:

– Może chcesz się czegoś napić?

Napić się czegoś? Bardzo chętnie. Jägermeistera z colą na przykład albo ginu z tonikiem, albo wódki. A najlepiej to czystego spirytusu. Szlag by to trafił.

– Chcesz?

Jemu oczywiście chodziło o coś w rodzaju herbaty, broń Boże czarnej mocnej, to przecież niezdrowo. Jakiejś owocowej czy innych ziółek. A kawa? O kawie to lepiej w ogóle nie wspominać, szkodzi na nadciśnienie i serce, podrażnia żołądek, może też powodować nadpobudliwość. O to ostatnie to faktycznie się trzeba martwić, w końcu nie ma w tym domu bardziej żywej osoby niż ona.

– Nie.

Zasady savoire-vivre’u wymagają, żeby dodać w takich wypadkach kurtuazyjne „dziękuję”. Ale Krystyna nie lubiła kurtuazji. Uważała ją za żałosny przerost formy nad treścią, a to i tak nie było najgorsze. Najbardziej bowiem nienawidziła, kiedy ktoś, kto miał ją w dupie, zwracał się do niej z użyciem okrągłych, gładkich słówek. Odbierała to jako skrajnie upokarzające.

Łukasz prychnął coś pod nosem i wyszedł. Mogła się założyć, że to prychnięcie było czymś w rodzaju „A pierdolę tę starą babę”, nie, pewnie powiedział „tą babę”. Zawsze robił ten błąd, nie mógł się oduczyć.

Zresztą, nie dziwiła mu się. Sama często sobie mówiła „A pierdolę Cię, Ty stara babo”, najczęściej podczas patrzenia w lustro.

Kiedy była młoda, też tak sobie mówiła. Tylko bez „stara babo” i bez „pierdolę”, bo kto to w końcu widział, żeby kobieta, zwłaszcza ładna i młoda, używała takich słów.

Na szczęście teraz jest stara i brzydka i nikogo nie obchodzi, co mówi. Skąd wiedziała, że jest stara i brzydka? Oczywiście, że z lustra. I czasem ze zdjęć.

Sama nigdy nie umiała się poczuć stara, tak samo jak nigdy nie udało jej się poczuć naprawdę młodą. Ani dorosłą. Myślała o sobie jako o starej dziewczynce albo młodziutkiej staruszce. Naiwnie cynicznej, infantylnie dojrzałej.

Drzwi do kuchni się otworzyły. Skrzypiały jak cholera, były nieszczelne, obdrapane i wisiał na nich kalendarz z Janem Pawłem II. Sprzed ośmiu lat oczywiście, po co komu nowy papierowy kalendarz, tym bardziej taki do wieszania.

– Dobry wieczór, mamo – Zosia weszła ze stosem brudnych naczyń. – Nie mogę z nimi, talerze porozstawiane po całym domu, na biurkach, na parapetach, u Łukasza nawet na podłodze – z rezygnacją sięgnęła po gąbkę. – Mówiłam Tomkowi, żebyśmy chociaż zmywarkę kupili. A on, że nie, że będą – on, Łukasz i Marcin, sami po sobie zmywać.

Krystyna nie odpowiedziała córce ani na powitanie, ani na żale. Nie chciało jej się. Co ją obchodzą te gary, ona się już w życiu nazmywała. Sama nie zużywała wiele naczyń, bo firma cateringowa dowoziła jej wszystkie posiłki w plastikowych pudełkach z recyklingu. Jadła wprost z nich jednorazowymi sztućcami.

– A Ty jak się czujesz, mamo? Taka milcząca jesteś. Nie zimno Ci? Ciągnie w tej kuchni, drzwi nieszczelne, okna nieszczelne, oszaleć można.

Używała tylko kubków, dwóch na zmianę. Jeden na dobre rzeczy, takie jak kawa, jeśli jej oczywiście pozwolili, albo herbata, dobra, mocna, czarna herbata. Drugi na to, co pić musiała – różne ziołowe napary, musujące witaminy, wodę do popijania leków. Trzymała też kilka szklanek i kieliszków na różne rodzaje alkoholu, którego nie mogła pić od kilku lat. Oczywiście, gdyby chciała, to przemyciłaby sobie jakąś butelkę, ale nie chciało jej się bawić w takie skomplikowane operacje.

Zosia westchnęła.

– No co Ty tak nigdy nie odpowiadasz, co? Martwię się o Ciebie, mamo. Tomek i chłopcy też. Może tego nie okazują, ale…

Krystyna prychnęła, głośno i z pogardą. To prychnięcie było starannie wystudiowane na wypadek takich właśnie sytuacji. Jego ofiarą najczęściej padała Zosia. W starciu z nim była bezradna, od razu kuliła ramiona i milkła. Tak było i tym razem. Krystyna patrzyła, jak córka po cichu wyciera umyte naczynia i zrobiło jej się głupio. Zosia była jedną z nielicznych osób, które lubiła. Rzadko lubiła ludzi, chyba już częściej ich mimo wszystko szanowała. Na przykład swojego męża, jak to się mówi, świętej pamięci. Był uczciwy, dobry, ale nie umiała go polubić, nie mówiąc już o kochaniu.

Za to zięcia i wnuków po prostu nie znosiła. Uważała całą trójkę za leniwych idiotów i starała się ich ze wszystkich sił unikać.

– W każdym razie ja na pewno się martwię i o tym pamiętaj, dobrze?

Zosia zawsze była uparta, pomyślała Krystyna. I dobra. Umiała też być dorosła. Prawdziwie dorosła.

To bardzo głupio zazdrościć własnemu dziecku.

– Dobrze, będę pamiętać.

Wtedy do kuchni wszedł Tomek. Krystynie przebiegł po twarzy niekontrolowany grymas niechęci.

– Dobry wieczór, mamo – rzucił i sięgnął do szafki po batona. Oparł się o blat i zaczął jeść. Z cierpiętniczą miną spojrzał na żonę.

– Okropny dzień w pracy miałem, głowa mnie boli, chyba będę chory.

– Tak? – westchnęła Zosia, a Krystynę ogarnęło poirytowanie. Zosia jest zmęczona, bo oprócz pracy tyra jeszcze w domu, a ten cymbał nic nie pomoże, tylko chce, żeby się nad nim użalać. Ale nic nie powiedziała, to i tak niczego nie zmieni.

– A co robią chłopcy? – zainteresował się Tomek. Z przyzwoitości, oczywiście, tak naprawdę chciał tylko legnąć sobie przed telewizorem.

– W swoich pokojach siedzą.

– A. No to ja pójdę coś obejrzeć.

No no, kto by się spodzie… Dobrze, starczy na dziś tych złośliwości. Krystyna z natury nie była złośliwa, mimo że mogło się wydawać inaczej. Złośliwość pełniła u niej taką funkcję, jak u innych wrzaski i przekleństwa – była wyrazem ostatniego stadium bezradności.

– Napijesz się herbaty, mamo? Kupiłam taką dobrą sypaną. Czarną.

Tak, Zosiu, chętnie, dziękuję Ci. Tak pomyślała, ale nie powiedziała. Kiwnęła tylko głową.

Uwielbiała czarną herbatę. Jej marzeniem było kiedyś mieć dom, w którym piłoby się codziennie herbatę o siedemnastej. Rzecz jasna z zachowaniem wszelkich rytuałów, rozumianych jako piękna porcelanowa zastawa, patera z kruchymi ciasteczkami i biszkoptami o uroczej nazwie kocie języczki, ogień na kominku oraz – przede wszystkim – goszczenie przyjaciół. Ale to było dawno. Teraz miała tylko swój duży kubek, który był duży, ale za to brzydki, ciastek nie jadła, bo nie jadła niczego poza dietetycznymi posiłkami z cateringu, zamiast kominka Zosia zapalała w mieszkaniu świeczki, a przyjaciele… Ich też nie było. I to chyba nigdy.

– Gotowe – Zosia nalała z brzydkiego czajniczka herbaty do kubka mamy i swojego. Krystyna z zadowoleniem oceniła jakość napoju na bardzo wysoką. Wiedziała o herbacie wszystko i posiadanie tej wiedzy sprawiało jej satysfakcję, mimo że na nic jej się ona nigdy nie przydała.

Lubiła zbędne informacje, którymi z nikim się nie dzieliła.

– Posiedzieć z Tobą, mamo? Może coś porobimy, na przykład jakieś krzyżówki.

Krzyżówki były świetnym miejscem do wykorzystywania niepotrzebnych nikomu danych. Swego czasu Krystyna nałogowo wypełniała „Jolki”, jedna po drugiej, te najgrubsze oczywiście. Zawsze robiła je sama, szybko, sprawnie, bez korzystania z podpowiedzi i bez wypełniania numerowanych pól przeznaczonych na litery hasła. Skończone książeczki wyrzucała, chociaż nie mogła się nigdy oprzeć żalowi, że nie ma kominka, w którym mogłaby wykorzystywać je na rozpałkę.

Ale od kilku lat nie tknęła krzyżówek, sama nie wiedziała, czemu. Żyła jednak w przekonaniu, że do zakończonych przyjaźni nie ma co wracać.

– Możesz posiedzieć.

Herbata szybko stygła w zimnej kuchni. Zosia siedziała przygarbiona i obejmowała dłońmi kubek. Chyba się cieszyła, że Krystyna pozwoliła jej zostać, bo nie była już taka spięta i smutna.

– Wiesz co, mamo? Ładnie wyglądasz w takim przytłumionym świetle – i to mimo tej brzydkiej kuchni. Przypomniało mi się jedno Twoje stare zdjęcie, jak siedzisz w salonie u dziadków. Masz na nim sukienkę w kwiatki i usta pomalowane na czerwono.

Krystyna doskonale wiedziała, o które zdjęcie chodzi. Nie pamiętała, kto je zrobił i z jakiej okazji. Nie lubiła go, bo zostało pstryknięte z zaskoczenia i nie zdążyła przybrać sztucznego wyrazu twarzy. Wyglądała więc na fotografii strasznie bezradnie – z niewinnie uchylonymi dziecięcymi ustami i starym, doświadczonym spojrzeniem pełnym rozpaczy.

– No, dobrze – Zosia wstała od stołu. – Będę już szła się myć i spać. Nie siedź za długo, musisz się wysypiać. To ważne dla zdrowia. Dobranoc.

– Dobranoc. I dziękuję.

Krystyna rzadko dziękowała, ale Zosi najczęściej ze wszystkich, bo od śmierci męża tylko w stosunku do niej odczuwała jakąkolwiek wdzięczność. Patrzyła na córkę, która, ziewając, ruszyła w kierunku drzwi. Po chwili zza ściany usłyszała stukot szafek, szum prysznica i ciche nucenie. Nie umiała rozpoznać piosenki, chociaż melodia nie była jej zupełnie obca; zaczęło ją to męczyć, więc wyłączyła zupełnie uwagę. Siedziała wyprostowana, z dłońmi ułożonymi płasko na stole i wzrokiem wbitym w przestrzeń. Przypomniało jej się, jak kiedyś, bardzo dawno temu, przeczytała u Kafki cytat, od którego nie mogła się uwolnić i który był trochę jak ta melodia nucona przez Zosię. Nie całkiem obcy, ale niemożliwy do uznania za jasny i prawdziwy. „Nie jest konieczne, byś wyszedł z domu. Pozostań przy stole i słuchaj. Nawet nie słuchaj, czekaj tylko. Nawet nie czekaj, bądź całkiem cicho i sam. Świat sam się przed tobą odsłoni, nie może być inaczej, będzie wił się przed tobą w ekstazie”.

Dlatego Krystyna siedziała, całkiem cicho i sama, od lat. Ale nic nie przychodziło, nic się nie odsłaniało, nic się nie wiło. Wszystko stawało się coraz bardziej martwe, puste i zamknięte, a świat… świat to dla niej bardziej nie był niż był.

Magdalena Hirschrocznik 2002, studentka Sztuki pisania na UW. Tworzy zarówno prozę, jak i poezję i teksty sceniczne. W wolnym czasie udziela się w amatorskiej trupie teatralnej, której członkinią jest od początków liceum, słucha Kaliny Jędrusik i Ralpha Kaminskiego albo odwiedza stołeczne kina studyjne. Dotychczas nie prezentowała swoich tekstów szerszej publiczności.

Among Scratches