Maciej Bidacha – opowiadanie

Ilustrowała: Anna Lach-Serediuk/ Kolażanki

Maciej Bidacha - opowiadanie

 

Dystans

Józef dojechał na metę jako jeden z ostatnich. Wyścig nie ułożył się po jego myśli. Stojąc przed kilkoma godzinami na linii startu wpatrywał się w zachmurzone niebo z przekonaniem, że nigdy wcześniej nie był w tak dobrej formie. Cały sezon przepracował solidnie, realizując założenia planu treningowego. Analizując swoją sytuację i to, jak się tu znalazł, mógłby nawet powiedzieć, że prawie całe życie przygotowywał się do tych właśnie zawodów. To jednak nie wystarczyło, żeby przyjechać w czołówce.

Teraz siedział ze znajomym na wzgórzu nad miasteczkiem Erpfendorf. Znaleźli ławeczkę ustawioną w punkcie widokowym, do którego dojście z hotelu zajęło im ledwie dziesięć minut. Stuknęli się butelkami Paulanera. Józef pogratulował Albertowi brązowego medalu. Rozmowa szybko się urwała. W głowach wciąż kipiało od nadmiaru wrażeń. Nie mieli odwagi, by otworzyć się i wyrzucać z siebie gorączkowe myśli. Czarowali się jak dwójka uciekinierów dojeżdżających do mety etapu. W najgorszym wypadku można było zejść na tematy zastępcze. W końcu pracowali w tej samej branży, znali się od lat. Józef potrzebował jeszcze chwili, żeby sobie uporządkować myśli i rozważyć, co właściwie chciałby powiedzieć. Nie był pewien, czy może dość do komunikacji, czy są w stanie się wysłuchać i zrozumieć.

Patrząc na deszczowe chmury gwałtownie przemykające między alpejskimi szczytami analizowali dzisiejszy przejazd, metr po metrze, szukając błędów. Powietrze było rześkie. Józef przymknął oczy, zrobił głęboki oddech, po nim kolejny, i kolejny. Klatka piersiowa spokojnie unosiła się i opadała. Po trzydziestym wydechu zastygł bez powietrza. Najpierw poczuł mrowienie w koniuszkach palców, następnie na przedramionach, łydkach. Kiedy już zrobił się czerwony a organizm rozpaczliwie domagał się tlenu, wziął jeden głęboki oddech i zatrzymał powietrze na kilkanaście sekund. W głowie pulsowało. Po skończonym ćwiczeniu uniósł butelkę i spojrzał na Alberta.

Dolinę z prawej strony zasnuła mgła. Przez ostatni tydzień padało każdego popołudnia. Postanowili zignorować ostrzeżenie, przeczekać i zejść dopiero wtedy, kiedy spadnie solidna ulewa. Józefa ogarnęła melancholia. Chciałby się pochwalić ojcu, że zdobył medal albo że był w pierwszej piątce. Pójdzie tylko na grób i nawet się nie przyzna, że wystartował. To nie był wynik. Może za rok, dwa wróci tu silniejszy. Odpłynął w myślach do swoich pierwszych wycieczek z ojcem. Było to pod koniec pierwszej klasy. Inicjacja do tajnego bractwa cyklistów odbyła się na podwarszawskich drogach. Po pierwszej rekreacyjnej wycieczce przeszli do regularnych treningów, co najmniej raz w tygodniu. Ojciec nauczał, jak jechać na kole, rytmicznie pedałując, bez szarpania. Pokazywał, jak rozpoznawać sprzyjający wiatr, a kiedy chronić się w peletonie przed wysysającymi siły podmuchami z naprzeciwka. Przypominał, aby systematycznie uzupełniać płyny i energię. Wytłumaczył podstawowe gesty języka migowego, dzięki któremu można się porozumiewać i unikać niebezpieczeństw.

Po elementarzu przyszedł czas na zaawansowane nauki, po których Józef zrozumiał, że wyścig kolarski nie polega na nieustannym pedałowaniu z całych sił. Kolarstwo jest jak poker. Kondycja była kluczowa, ale nie gwarantowała sukcesu. Czynników wpływających na finalny układ było zatrzęsienie. Przegrać można w każdej sekundzie. Wygrywał ten, który popełni najmniej błędów. Każdy liczący się w walce o zwycięstwo musi przez cały czas zachować zwierzęcą czujność, bacznie obserwować każdy szmer, każdy podejrzany ruch. Jazda w peletonie to ciągła walka o pozycję – być z przodu, aby móc odpowiedzieć na każdy atak przeciwnika, ale znowu nie całkiem z przodu, bo wtedy traci się siły i pracuje na rywali. To ciągłe szachowanie – szarpanie, wyrywanie do przodu, żeby spróbować uformować ucieczkę lub odpowiadanie na takowe ruchy przeciwnika – każdorazowo trzeba ocenić, czy to faktyczny atak, czy tylko blef mający wytrącić konkurentów z rytmu. Jazda w wyścigach amatorskich była dużo trudniejsza, bo pozbawiona wsparcia drużyny.

Zazwyczaj wyjeżdżali wczesnym popołudniem, kierując się w stronę słońca. Ojciec na swojej kolarzówce przypominał postawą mamuta i faktycznie był dla Józefa reliktem zamierzchłych czasów. Józef chował się za nim, podążając jego śladem. Kiedy już wracali do domu, rodzic puszczał młodego przodem, a słońce grzało spalone karki, postać ojca kładła się na Józefie długim cieniem. Od małego poznawał wszystkie zakamarki podmiejskich wiosek, ale nigdy nie był w stanie przewidzieć, którędy poprowadzi droga i było tajemnicą, czy ojciec miał z góry zaplanowaną trasę, czy też decydował na bieżąco, w którą stronę się udać, kierując się szóstym zmysłem. Po rozgrzewce odbijali zawsze gdzieś na bok, na rzadko uczęszczane szlaki, kręte ścieżynki, po których błądzili niczym po labiryncie Minotaura. Tak jakby azymut był największym wrogiem – prowadzącym bezpośrednio na skraj świata. Przepełnieni entuzjazmem zmieszanym z nieśmiałością i czołobitnością wobec sił natury odkrywali nowe horyzonty. Ojciec wielokrotnie wracał do tematu systematycznej pracy, konsekwentnego budowania formy. Przemawiając z powagą, starał się przekazać Józefowi, że gdziekolwiek by nie podążał, nie ma drogi na skróty. Pokusa pojechania nią będzie zawsze. Zawsze znajdą się też tacy, którzy się skuszą i będą chcieli pociągnąć innych za sobą.

Jazda z prędkością komety po drogach dziurawych jak księżyc wymagała ogromnej koncentracji. Józef uważał to za okrutną niegodziwość, dziejową niesprawiedliwość świata, że można kilka godzin jechać w skupieniu, unikając niebezpieczeństw, a następnie wystarczy sekunda nieuwagi, żeby zderzyć się boleśnie z czarną rzeczywistością asfaltu. Co jakiś czas ojciec trenował sprinty. Niespodziewanie dawał sygnał do ataku, po czym błyskawicznie odjeżdżał, chcąc i Józefa zmusić do nadludzkiego wysiłku, szybko znikał mu z pola widzenia. Młodego czekały wtedy długie minuty samotnej jazdy pełne obaw, czy aby na pewno odnajdzie rodzica. Czy ojciec nie bał się, że coś się Józefowi stanie? Czy miał wszystko pod kontrolą, czy też powierzał los pierworodnego opatrzności, niczym Abraham swojego Izaaka?

Ojciec był adwokatem, całkiem niezłym. Dopóki nie przyszedł stan wojenny. Wtedy służby wrzuciły go na minę. Ukręcili na niego sprawę i zakazali mu wykonywania zawodu. Do końca komuny jakoś przebiedował, łapiąc się różnych zajęć. Nigdy jednak nie narzekał. Każdą pracę traktował poważnie. Powtarzał, że pracowitość to cnota. Gorliwość do wykonywania zadań nie pomogła mu jednak po roku 1989. Zbyt późno zorientował się, że wybory czerwcowe były tym nieodwracalnym przełomem. Nie zainwestował na giełdzie, nie założył swojej firmy. Nie załapał się na sen o wielkiej Polsce. Próbował sił w różnych zagranicznych koncernach, jednak nie dało się powiedzieć, żeby ojciec był człowiekiem sukcesu. Nie w odniesieniu do ścieżki zawodowej. Chyba szybko pogodził się z losem skromnie żyjącego inteligenta i wszystkie swe nadzieje ulokował w synu.

Drugą pasją ojca była historia. Przy różnych okazjach snuł opowieści o dziejach Polski i świata. Kiedy Józef był w liceum, jego wiedza z historii była bogatsza niż kolegów z klasy. Nauczycielka jednak jakby się uwzięła na niego. Nikomu nie utrudniała życia tak, jak właśnie Józefowi. Przed egzaminem dojrzałości dowiedział się, skąd taka zawziętość po jej stronie. Na samym początku liceum ojciec poszedł do niej z prośbą, żeby szykowała Józefa do matury z historii, bo ten pójdzie w ślady ojca. Józef wprawdzie nieraz słyszał wypowiadaną przez ojca opinię, że pierworodny będzie jednym z najlepszych prawników w kraju. Nic sobie z tego nie robił. Myślał, że stary tylko się przekomarza. Zdaniem ojca nowe czasy dawały młodym zupełnie inne możliwości. Teraz mogli oni pracować z czystym sumieniem. Bez układów, konszachtów z diabłem. Wystarczyło być pracowitym. Józef postanowił pójść własną ścieżką i wybrał studia ekonomiczne. Wydawało mu się, że to najlepszy wybór na nowe czasy. Bardzo się wówczas poróżnili. Ojciec długo nie mógł się pogodzić z utratą marzeń.

W czasie studiów Józef nie miał czasu na systematyczne treningi kolarskie. Zarzucił sport. Powrócił do niego dopiero kilka lat po rozpoczęciu pracy w domu mediowym. Coraz mocniej odczuwał potrzebę znalezienia odskoczni od pracy. W trakcie jazdy mógł rozładować stres. Zaczął lepiej sypiać. W wolnych chwilach myśli coraz bardziej zaprzątały sprawy związane z nowym sprzętem, ubiorem do jazdy, dietą. Odzyskał świeżość. Paradoksalnie to właśnie odpoczynek przełożył się na lepszą dyspozycję w pracy. W krótkim czasie dwukrotnie awansował.

Nie był w stanie powiedzieć, w którym dokładnie momencie zaczął jeździć więcej i mocniej. Praca dostarczała coraz mniej merytorycznych wyzwań. Skończyły się ciekawe analizy, zgłębianie interesujących kategorii. Zaczęła się walka z absurdalnymi wymaganiami tabelek audytowych. W przeciągu ostatnich lat w proces zakupu i negocjacji wkroczyły po stronie klientów działy prokurmentu. Zamiast robienia dobrej roboty trzeba było przestawić się na wieczne przeciąganie liny, szukanie kruczków w kontraktach. Odczuwał coraz mniejszą satysfakcję i kontynuował karierę siłą rozpędu. Poczucie obowiązku oraz brak alternatywy zmuszały do wstania każdego ranka. Przecież nie będzie szukał drogi na skróty. Pojawiły się pierwsze wątpliwości, czy na pewno każdy rodzaj pracy jest wartością samą w sobie. Gdy dostał pierwszy etat, tuż po studiach, wydawało mu się, że odnalazł swoje miejsce na ziemi. Że mógłby to robić do emerytury i nigdy mu się nie znudzi. Po kilku latach coraz lepiej rozumiał, dlaczego w jego firmie są sami młodzi ludzie, na ponad sto osób ledwie kilka było po czterdziestce. Po dziesięciu latach zaczął się zastanawiać, czy ojciec nie miał racji. Będąc adwokatem, mógłby przynajmniej część czasu poświęcać na pracę pożyteczną dla ludzi, pracować pro bono. A tak została mu już teraz tylko ucieczka w hobby. Poszukiwanie coraz większych sportowych wyzwań. Aż w końcu z przetrenowania doznał kontuzji kolana i musiał połowę sezonu odpuścić. Dopiero od kolejnej wiosny znalazł właściwą równowagę między pracą, kolarstwem, a odpoczynkiem. Zimą zaczął morsować. Codziennie rano i wieczorem brał lodowate prysznice. Do swoich codziennych rytuałów dodał ćwiczenia oddechowe metodą Wima Hoffa, a wieczorami półgodzinne sesje na macie do akupresury. W kolejnym sezonie regularnie brał udział w różnych wyścigach.

W końcu odważył się na przyjazd do St. Johann na nieoficjalne mistrzostwa świata amatorów. Oficjalne, odbywające się pod flagą UCI, były nieporozumieniem. Fajnie się co prawda jechało w kilkutysięcznym tłumie, ale nie było mowy o prawdziwym ściganiu. Wyścigi w St. Johann odbywały się od kilkudziesięciu lat, tu przyjeżdżali różni emerytowani zawodnicy oraz amatorzy chcący się sprawdzić na najwyższym poziomie bez zawodowej licencji. Przyjechał tydzień wcześniej, żeby zaaklimatyzować się na alpejskich wysokościach oraz potrenować na trasie wyścigu. Drugiego dnia natknął się na Alberta, który jechał z ekipą znajomych. Znał ich, nieraz stawali obok siebie na starcie maratonów ŻTC. Trzymał się jednak na dystans. Nie mieli dobrej reputacji, mówiło się sporo, że korzystają z dopingu. Rok temu jeden członków ich grupy w trakcie ścigania zszedł na zawał. Prawdopodobnie zagotował się z powodu przyjmowanych specyfików. Chodziła plotka, że na ważniejsze wyścigi jeżdżą z pielęgniarką, żeby pod fachowym nadzorem przyjmować zastrzyki. 

Start miał miejsce w samym centrum miasteczka. Przy bandach rodziny i znajomi kibicowali zawodnikom, zagrzewając ich do walki. Temperatura była w sam raz. Ruszyli. Pierwsze kilkaset metrów spokojnie, dopiero jak wyjechali za miasto, zaczęły się szarże. Po trzech kilometrach wjechali na pętlę, którą pokonywało się trzykrotnie. Najpierw podjazd, rwany, podzielony na trzy strome podjazdy przedzielone krótkimi wypłaszczeniami. Peleton rozciągnął się, weryfikując zdolności jazdy pod górę. Józef jechał z przodu. Ostatni podjazd pojechał mocno, wyjechał na czoło grupy. Na zjeździe wyprzedziło go kilku zawodników bardzo agresywnie biorących skręty na zjeździe. Kolejny podjazd. Poszła ucieczka. Józef był dobrze ustawiony, udało mu się załapać. Jechali w osiem osób, dawali szybkie zmiany, żeby nie tracić sił i jak najdalej odjechać od peletonu. W mniejszej grupie mogli agresywniej brać zjazdy. Co chwilę oglądali się za siebie. W końcu udało się stracić kontakt wzrokowy z pościgiem. Na ostatnich kilometrach pętli złapali silny wiatr z naprzeciwka. Tempo spadło, a tętno zaczęło niebezpiecznie się podwyższać. Tuż za bufetem, na początku drugiego okrążenia, zostali doścignięci. Wszystko zaczęło się od nowa. Jednak z dużą utratą sił. Józef nawet się nie spostrzegł, jak przesunął się na koniec peletonu. Przez większość okrążenia walczył o to, żeby nie odpaść z grupy. Po zjedzeniu dwóch żeli, popiciu izotonikiem odzyskał nieco sił i na początku trzeciej pętli wrócił na przód peletonu. Czuł jednak, że słabnie z sekundy na sekundę. Rozglądał się rozpaczliwie, mając nadzieję, że u innych dostrzeże oznaki równie potwornego wyczerpania. Zaczął tracić wiarę, że dociągnie tym tempem do końca. A miał świadomość, że im bliżej mety, tym tempo będzie szybsze. Nagle zerwała się ucieczka. Chwila załamania i brak decyzji, czy ruszać za nimi.

– Dawaj, dawaj – usłyszał głośny ryk za plecami i rozpoznał Alberta.

Z całych sił ruszył w pościg. Dociągnął Alberta do ucieczki. Poczuł jednak, że było to jak złoty strzał. Serce waliło, a nogi stwardniały i piekły z bólu. Po minucie odpadł i za chwilę został połknięty przez peleton. Na cztery kilometry przed finiszem nie przyspieszył wystarczająco przy wyjściu z zakrętu. Pojawiła się luka do poprzedniego zawodnika. Tylko 3 metry. Stanowiło to jednak granicę między być a nie być. Nie był w stanie dociągnąć. Szarpał się, ale coraz bardziej tracił siły, a odstęp powiększał się z każdą sekundą. Na ostatnim kilometrze dogonił kilku niedobitków, którzy – tak jak on – nie mieli już sił i szans na dobrą pozycję i z trudem pedałowali, jadąc na oparach.

Po przekroczeniu linii mety położył się wyczerpany na chodniku. Polał głowę zimną wodą z bidonu. Po kilku minutach, gdy już całkiem uspokoił oddech, podbiegł do niego Albert. Poderwał go za rękę i zaczął ściskać:

– Dzięki stary, kurde, wielkie dzięki, dociągnąłeś mnie. Trzecie miejsce, jest medal!!!

Józef uśmiechnął się szczerze. Przybili piątkę. Albert poprosił Józefa o pamiątkowe zdjęcie na Insta.

*

– To co się działo, jak cię dociągnąłem? – Józef obrócił się na ławeczce do Alberta, zagajając rozmowę i pociągnął łyk Paulanera.

– Nie doszli nas. Poszedł taki ogień, że nigdy w życiu tak nie jechałem. Na tym zjeździe, gdzie kojarzysz, jest zawsze trochę wilgotno, to myślałem, że będą mnie zbierać zaraz z drzewa. Nie wiem, jak myśmy się tam wszyscy utrzymali. Postawiłem wszystko na jedną kartę. Ryzykowałem, totalnie po bandzie. Zakręty tak wchodziły, że to normalnie niemożliwe, pod takim kątem, przy turbo pochyleniu, stary, no wiedziałem, że tu trzeba ostro, ale nie spodziewałem się, że aż tak.

– No to super. To ja i tak bym się nie odważył. Nawet gdybym fizycznie wytrzymał to tempo.

– No – serce w gardle. Ręce tak zaciśnięte na kierownicy, że gdyby coś się stało, to by chyba nie odczepili mnie od niej.

Na chwilę znowu zapadła cisza. Jednocześnie spojrzeli na kołującego nad doliną drapieżnego ptaka.

– Ale wiesz… Podziwiam cię. Mogłeś mnie nie dociągać…

– Nie ma za co. Myślałem, że może resztką sił uda mi się utrzymać w tej ucieczce. 

– No, ale wiesz, podziwiam cię, że ty na czysto jeździsz. Ja bym nie dał rady. Bez wspomagania nawet bym nie stanął na linii startu… Słabi tak mają…

Józef spojrzał na niego zaskoczony bezpośrednim i szczerym wyznaniem. Czy tamten chciał usłyszeć kazanie? Pragnął, żeby ktoś mu w twarz powiedział, że jest oszustem? A może wręcz przeciwnie? Oczekiwał rozgrzeszenia? Właściwie nie miało to dla Józefa znaczenia. Poczuł się zakłopotany, że rozmowa zeszła na ten temat.

– Słuchaj Józek, ja wiem, że ty wiesz. Więc możemy pogadać. Nie z każdym bym chciał, przed byle kim się bym nie wywnętrzał. Ale do ciebie mam respekt. I tobie muszę powiedzieć, że jesteś lepszy. Miejsce miejscem. Ale słabi tak mają, że się muszą wspomagać. Jesteś lepszy i koniec. To ja jestem słaby… Słaby… Słabi tak mają…

– Każdy decyduje za siebie. Przecież gdybym chciał, mógłbym do was przyjść. To nie tak, jak myślisz… –  Spojrzał w drugą stronę i nieco zniżył głos – To skomplikowane… Bo gdybym powiedział, że to tylko z uczciwości wynika, to bym skłamał. To nie jest tak, że chcę być uczciwy, że chcę być takim moralnym zwycięzcą… Ja po prostu nie widzę… Nie czuję tego w taki sposób jak ty. To tak, jakby dla ciebie ściganie było wszystkim, jakbyś był gotów zrobić dosłownie wszystko, żeby wygrać… A ja w pewnym momencie odpuszczam. Powiedziałem ci, że nie wytrzymałem, ale nie wiem. Wydaje mi się, że powinienem był przetrzymać… że gdyby zacisnąć zęby, powalczyć, przetrzymać ból, to może bym w tej ucieczce został… Nie potrafię ci powiedzieć, czy przegrałem fizycznie, czy mentalnie…  Jestem w stanie zrobić dużo, czasem bardzo dużo, poświęcić godziny na treningi, wyścigi przygotowawcze… Ja to lubię, naprawdę bardzo lubię. Ale potem mam wątpliwości, czy to wszystko jest warte takiego poświęcenia. Nie potrafię się zaangażować całym sobą. Tak jakbym wszystko był w stanie robić na 80%, może czasem na 95%, ale nigdy na 120%. Bo te wszystkie rzeczy w naszym życiu nie są takie ważne. Problem tylko w tym, że sam nie wiem, co jest ważne. Życie polega na czymś innym, a przez to wydaje mi się, że jak odpuszczę, to nic złego się nie stanie. Z drugiej strony, po co w ogóle startować, jak się wie, że się nie wygra, że w końcu na którymś etapie odpuścisz? Mimo to oszukujesz się, że tym razem będzie inaczej. Że teraz powalczysz na 120%, do upadłego. Fajnie by było wygrać. Na pewno to ogromna satysfakcja. Ale gdzieś w głębi duszy sam siebie oszukuję, bo jestem pogodzony z rolą statysty. Tylko to się dzieje już w momencie, kiedy robi się ciężko. Wtedy odpuszczam. Może tylko do tego jestem powołany, aby być zawsze gdzieś z boku, w drugim szeregu.

Maciej Bidacha – rocznik 1982, dorastał w Lublinie, od studiów związany z Warszawą. Ukończył metody ilościowe w Szkole Głównej Handlowej oraz makroekonomię na Uniwersytecie Jana Gutenberga w Moguncji. Po ukończeniu studiów związany z rynkiem mediowo-marketingowym. Pasję do czytania odziedziczył po dziadku, z wiekiem i dojrzałością pojawiła się namiętność do pisania. Ukończył kursy w Maszynie do Pisania, a następnie rozwijał warsztat w Szkole Mistrzów przy ILP na UW. Mieszka pod Warszawą z żoną, trzema synami i psem.

Anna Lach-Serediuk/ Kolażanki