
Łukasz Szmaja – opowiadanie
Kij
Kijem, który nie przekraczał ani pewnej grubości, ani długości musztrowano kilku chłopców. Rzecz słabo widoczna z kosmosu. Źle wymawiająca się „cienkość” i rzadko używana „krótkość” określiły, co do mglistych jot, zasięg kijowego autorytetu – przekroczenie idealnego rozmiaru o kilka centymetrów wzdłuż czy wszerz dawałoby albo ciężkiego troglodytę z maczugą, który służy raczej za tarczę przeciw gnojom z obocznego osiedla, albo też śmiesznego wymoczka z kijaszkiem, którego odsyła się do domu, z którym się nie bawi, którego popycha się w kałuże i błoto. Łatwość manewrowania kijem równoważona była prezencją, kij pozbawiony odrostów, okorowany, z estetycznymi nacięciami wywoływał strach nazywany podziwem. Celem wieczorów spędzanych w pocie czoła nad materią drzewa przy biurku było przekonanie tych kilku chłopców, że władanie kijem jest dla niego tak naturalne, jak gdyby urodził się z nim w ręku, jak gdyby z kijem wyszedł z łona matki, sprawiając jej tym długotrwały ból, a na twarzach krzątających się położnych wywołując zażenowanie czy uśmiech, może – zbielałą, profesjonalną obojętność.
Chłopcy, jeden za drugim, nóżka w trampku za nóżką w trampku, wspinali się po drabince, zadzierając głowy i próbując tłumić wyrzygujący się z ich brzuchów histeryczny śmiech. Gdy znajdowali się na szczycie konstrukcji, wyciągniętym w kształt lambdy, nóżka za nóżką, kolanko za kolankiem złazili po wyślizganych z brudnej farby szczebelkach. Ciemny, fatalny metal wydawał brzęczący dźwięk. Znalazłszy się na dole, odciskając podeszwy w mieszaninie gliny i trawy, ustawiali się karnie w nieporadnym rzędzie obok karuzeli, bark przy głowie, łokieć przy barku, jak klawiatura pianina z wyłamanymi klawiszami i zerwanym lastryko, pomazani, poklejeni, w krótkich spodenkach i w czapkach z daszkami.
Zabawa w wojsko sprawiała im wielką satysfakcję. Każdy bez wyjątku z nieobecnych w ich dzieciństwie ojców wspominał w czasie krótkich niedzielnych nieporęcznych prób życia rodzinnego – swoje w komunistycznym wojsku hartujące charakter prawdziwe przeżycie braterstwa. Ciemny, fatalny metal, grudki ciemnozielonej farby. Z okazji ukończenia osiemnastego roku życia – prezent od państwa: dwuletnie ferie socjalizacyjne. Do garnków wrzucano coś zawsze i nie najgorsze, wódka lała się w ołowiane, wytarte menażki, a wydawane rozkazy dawały poczucie obowiązku. Wiadomo było, co i jak i gdzie i kiedy i po co i co za co i co jeśli a co jeśli nie a jeśli któryś nie ile wymyślnych, syzyfowych prac. Mitologem świadomości, dojrzałość opracowana, pismo techniczne podręczników, system wyparcia, zgniatanie, przykrajanie, tępe końce, a szare tęczówki.
Ojciec nigdy nie wyszedł z tej niedzielnej szkółki, w której pewnie bardziej lał i lżył niż otrzymywał. Dosłużył się stopnia. Wymachiwanie kijem wyniósł z rodzinnych piernatów, wylizał z lepszych talerzy. W tył zwrot, zakomenderował kij. Spodenki, łyse łydki. Nie był dzieckiem przebiegłym, a jeśli jednak był – musiał wydawać się młodszy od nich, młodszych traktuje się na dwa sposoby – z pobłażaniem albo jak mięso, są do jedzenia albo bicia. Jest też trzecia droga – niekiedy daje im się kijem pomachać, jest wielka uciecha z tego, kiedy młodszy się wygłupia.
Trafiwszy na charaktery powolniejsze, pueri sovietici, dzieci radzieckie, zdolne do teatralnego wymachiwania rękami i kolanami w rytmach powstańczych wyliczanek – w nielichą radość wprawiać musiało ich to, że ramy fikcyjnych rang zakreślał im kijem tak sprawnie i żwawo, rozkazy wydawał pełnogłosem. O cyrku coś tam, kiedyś tam, może. Mówiąc przy tym niezwykle twardo, roznamiętniając się w dojrzewającej przedmilczącej mowie, której jest legion, imitując ton serialowych dowódców i przywódców – kij stawał się szablą, szpadą, rapierem, mieczem, no, względnie – batutą treserską, ale w tych latach tylko starych Henryków zachwycać mógł jeszcze słoń czy lew. Telewizory ryczały wojnami, zwłaszcza drugą, strzelało się do Niemców, strzelało się z kijów, ćwicząc wymowę p, b, t.
Wcześnie zaczął czytać, cztery lata przed pójściem do podstawówki sylabizował napisy na szyldach i napisy z ulotek ganiających się stadami po bazarach, ścielących jak postmodernistyczny dywan przed młodymi stopami, tchnienie sławy, interpretowanej po wojskowemu. Chłopcy wyczuwali podskórne pragnienie dobrego rządu, nigdy nie załatwione, zakonserwowane w kościelnej smole, zacementowane zaborami i okupacjami, chłopcom w żyłach cierpła krew ofiar z hymnów i apeli. Śpiewając es es głupi pies, strzygli uszami jak nowomodne zajączki wielkanocne i gdy tylko pojawiało się powstańcze hasło, rzucali się imitować najbardziej dorosłą z praktyk – wojnę, musztrę, dyscyplinę – biegli ochoczo wyrywać kije z polskich leszczyn, wspinać się na buki, czynić czyn. Fizjologiczna radość rozpierała ich łuki brwiowe, usiłujące jednocześnie zachowywać powagę. Beztroska wiecznej nieśmiertelności po tak licznych postrzałach nie zostawiających dziur ani krwi. Sztuczna krew z plakatowych farb, jakieś pierwsze nagrania cyfrowe.
Zaskakiwało, gdy uderzenie kijem w tę piszczel czy tamtą kosteczkę pozostawało bez odpowiedzi ani konsekwencji. Walnięty – milkł. Bity – cichł. I ani jeden z tkwiących w oknach dorosłych, żadna ze skąpanych w dymie papierosów babć i żaden z półślepych, nagrzanych od rana piwem dziadków – zastępujących rodziców podczas ich długich zmian w urynkowionych fabrykach i rozwijających skrzydła zakładach pracy – nie zauważył, że jeden z gówniarzy kijem ustawia do pionu i w poziomie rówieśników i rozkazuje im, naznaczając pośladki i uda siniakami, uzurpując prawo do dorosłości. Na usprawiedliwienie jest fakt. Krajobraz zza okna wypełniony był wielką liczbą dzieci wszelkich rozmiarów i rozmaitych wieków. Starcze oczy, nadszarpnięte wieloletnim alkoholizmem, wycieńczone latami zaniedbań, czytaniem bez światła, chronicznym brakiem odpowiedniej ilości składników odżywczych, pogrążyły się w biernej, obojętnej obserwacji niezapowiedzianego potopu barw. Ubrania, rowerki, łopatki, kocyki, namioty, zabawki, których nieustanny chaotyczny deseń lał się z telewizyjnego ekranu. Nieustający cud lodówek, pralek, mikrofalówek, suszarek, lokówek, ówek, alek, ówek, alek przelewał się jak tysiącznie zwielokrotnione kolorowe kamyki w odpustowej zabawce sprzed dekad nędzy, sprzed wojny, sprzed życia.
W zalewie przedmiotów, w rozciągającym się gigantycznym uśmiechu kapitalizmu, jedno dziecko czy pięć? Moje, twoje? Wasze? Nasze? Dziecko w pudełku, dziecko-pudło, do którego można wrzucać kolorowe klocki, towary mniej lub bardziej luksusowe, napisać na dziecku, nakleić, namalować, graal, wudu. Wstążeczki wszelkich barw na kiju, na kiju wizerunek Żyda, płód na kiju, na kiju chorągiew przedwojenna i godło bezkoronne, kij w górze, wymachy kijami, orkiestra-kiestra z czterech rogów, z czterech estrad. Błogosławiony spokój zalewu, przepływu, jednorazowego użytku. System ekonomiczny połknął zadanie wychowania i już go nie wyrzygał. Narastają lęk, kontrola, cerata na stole przy oknie, leży ręka, deseń biało-czerwony, wpatruję się w dziecko na dywanie jak w obce ciało, na twarzy trzy kropki – oczy i nos.
Krótkim ruchem kija rozkazuje rozproszyć się, zamaskować się w chaosie. Długotrwałość struktury mogła zwrócić instynktowną uwagę oka, którego spojrzenie niekiedy baczniejsze brało się raczej z wyuczonego obowiązku repetycji części i obawy przed konsekwencjami prawnymi aniżeli z jakkolwiek pojętej troski o przyszłość. Punkt zbiórki – tam. Gęsiego, jeden za drugim, nóżka za nóżką, słupki poparcia rozlicznych wówczas partii, jeden wyższy od drugiego, a trzeci niższy od pierwszego – przeprowadził wojsko przez ulicę Papieża Jana Pawła II, dawną Włodzimierza Iljicza Lenina.
Łukasz Szmaja – urodzony w 1991 roku. Z nieistniejącą już, amatorską grupą teatralną wystawiał spektakle w piwnicach. Publikował poezję w nieistniejących już studenckich magazynach literackich. Rysuje satyrycznie. Nie zmarły. @sz.rysunki
Maria Klefas – jest studentką psychologii na UKSW. W wolnym czasie pomiędzy studiami a pracą – jeździ na desce, czyta książki, robi kolaże lub zwiedza architekturę brutalistyczną. Stara się jak najbardziej rozwijać swoje pasje i próbować sił w nowych obszarach. Kolaże zaczęła robić analogowo, jednak z nadmiaru ścinek w domu, przeniosła się na digital. Gdy ma wolny wieczór próbuje coś sklejać i cieszyć oko. Lubi, gdy inni również mogą z tego korzystać, dlatego zaprasza do oglądania.