
Łukasz Gałaszek – opowiadanie
Jakaś stara wariatka
Marek, wiedząc, że na podwórzu jak zwykle nie będzie miejsca, parkuje na wydzielonej przestrzeni jezdni, tuż przy chodniku. Siedzi w samochodzie, cudem wciśniętym pomiędzy dwa inne pojazdy i krząta się nerwowo; wyciąga papiery z teczki, przegląda je, wsadza ponownie do środka. Odruchowo sprawdza coś na telefonie i natychmiast o tym zapomina. W końcu energicznie otwiera drzwi i wysiada, o mało nie potrąciwszy drzwiami jakiegoś chłopaka odgrodzonego od rzeczywistości dużymi, nausznymi słuchawkami, który, tak jak Marek, nie odnotowuje sytuacji, jaka mogła stać się ich wspólnym udziałem.
Chłopak znika za zakrętem i odchodzi w niebyt, podobnie jak trzaśnięcie samochodowych drzwiczek, momentalnie zagłuszone przez klaksony, warczenie silników i inne hałasy wszechobecne na tej ulicy, zdecydowanie za wąskiej, w końcu tutaj jest centrum miasta. Ale co poradzić? Kamienice o pięknie odnowionych fasadach, postawione wiek temu, a może jeszcze dawniej, cieszą oko pastelowymi kolorami i przecież nie można ich przesunąć. Marek zapala papierosa.
Po kilku minutach mężczyzna przebiega przez ulicę, o mało nie zostając potrąconym przez hamującego z piskiem opon i bulgotem wyzwisk taksówkarza. Kierowca opuścił szybę i jeszcze coś wykrzykuje, ale Marek zdążył już opuścić podniesioną przepraszająco rękę i znaleźć się po drugiej stronie. Odwraca się jeszcze przez ramię, by spojrzeć na tamtą kobietę. A ona lekko skłania głowę, pozdrawiając Marka gestem delikatnie uniesionej dłoni.
– Ale w domu pan nie pali, prawda?
– Słucham? – zaskoczony Marek dopiero w tym momencie zauważa starą, siedzącą na niskim parapecie kobietę, opartą o dyktę, jaką zabito miejsce, przez które do tamtego budynku kiedyś docierało światło.
– Widziałam, że pan ma małe dziecko. Córeczkę, prawda? Kiedyś wychodzili państwo z wózkiem.
Skonfundowany Marek nie wie, co odpowiedzieć i robi to, co zrobiłby każdy na jego miejscu. Z głupkowatym wyrazem twarzy gapi się na rozmówczynię. W końcu odzyskuje rezon i pyta:
– Ale… Słucham, co? Kim pani jest? Pani mnie śledzi?
Pomarszczoną twarz przyozdabia szeroki uśmiech.
– Nie, nie, proszę pana, niech się pan nie gniewa. Ja tylko tak, siedzę tutaj i sobie patrzę, jak ludzie biegną przez świat. Co innego można robić w moim wieku, prawda? Ale niech się pan nie obawia, jestem całkiem nieszkodliwa.
I starsza pani obdarza Marka dobrodusznym, uspokajającym spojrzeniem, a Marek myśli, że aha, jakaś wariatka.
– Ale czemu tak tutaj? Może pani jakoś pomóc, pieniądze jakieś, może…?
– Pieniądze? Proszę pana, nie, skąd, ja nie potrzebuję pieniędzy – kobieta wybucha donośnym śmiechem, przerywanym parę razy dla złapania oddechu. Ale faktycznie, nie wygląda na bezdomną. Porządny, purpurowy płaszcz, błyszczące buty ze skóry wyglądającej na prawdziwą. Nawet makijaż, dość misternie nałożony i stylowe kolczyki, połyskujące w śladowych ilościach docierającego tutaj słońca. Starsza pani, której z wiekiem lekko odbiło, cóż – ja tylko tak chodzę, to tu, to tam i siadam, i czekam, wie pan?
– Czeka pani? Na kogo?
– Nie, nie, nie na kogoś.
– To na co pani tak tutaj czeka?
– Ja czekam na śmierć.
Twarz Marka przybiera ten sam głupawy grymas, co wcześniej, ale tym razem niezwłocznie zostaje on zamaskowany powagą i skupieniem, których udawanie wychodzi mężczyźnie tak sobie. Marek zaczyna przetrząsać kieszenie i z tej, do której włożył rękę na początku, w końcu wyciąga telefon. Rzuca okiem na ekran i mówi, że niestety musi już iść, po czym wbiega na ulicę.
Nikt nie będzie tak tajał, jak ty i nikt nie będzie tak obrastał szronem. To się nie powtórzy, nawet, gdy znikniesz. Nawet wtedy, gdy znikniesz za skrzypiącym drewnem, jak teraz. Z tego punktu nie sposób dostrzec ostatniej bramy. Nie widać jej jęku, którego krańcowe, najsilniejsze akordy – te niezduszone przez ciemny tunel, gdzie wbiegłeś, zdezorientowany, przejęty dziwną rysą na czasie i przestrzeni – rozbiegają się i milkną w zgiełku tymczasowego powietrza. To, czym oddychasz, jest ciężkie i lepkie; wiesz o tym. Czasami nawet mówisz to głośno, ale nie tak, by samemu usłyszeć. To, czym oddychasz – przyjrzyj się, na poręczach wszystkich schodów są tropy – przypomina kaleką imitację wiatru. Ale oddychasz i czujesz się rześki, mocny, pełen sensu. Podczas gdy wyplute powietrze odbija się od ścian, wraca do ciebie i zużywasz resztki sił, które zużyłeś już wcześniej. To konieczne, mówisz. Przecież wszędzie piętrzą się cele. Tak się buduje rzeczywistość, to normalne.
I dziś, gdy wróciłeś po osiemnastej, wychodząc jeszcze przed świtem, na który nigdy nie ma czasu zaczekać, który być może, wprzęgnięty w system zegarów, nie istnieje, znów jesteś z siebie dumny. Znów jesteś wyczerpany, sądząc, że to wszystko dla niej, i dla niej. Nie ty pierwszy i nie ty jedyny mylisz się w ten sposób, nie. Spójrz – tutaj kiedyś był świat. Tak, właśnie tu. Tak, tutaj, gdzie ludzie spieszą wąskimi chodnikami, gdzie kamienice zmieniają szkielety i barwy, gdzie biało-czarny kot nieustannie wygrzebuje ze śmieci rozmaite artefakty i łasi się do wybranych, tutaj kiedyś był świat; być może. Ale nadeszła i została rzeczywistość. Skąd, którędy? Spójrz – ci, którzy ją tworzą, są przekonani, że to na pewno nie oni.
Jesteś w domu, niewidoczny i nieważny. Jesteś już w domu, stwórca i pan świata. Za oknem kosmos i mrowie różnych wojen. Za oknem kosmos – bezpieczny bieg po rozpoznanych orbitach. Obracasz się od niego i mylisz, że to wszystko prawda.
– No, nareszcie! – w przedpokoju rozlega się krzyk Gosi. – Co tak długo? Odgrzej sobie obiad, masz na piecu.
Marek wchodzi do salonu, gdzie Gosia razem z Natalką oglądają na komputerze jakąś bajkę. Podchodzi do żony, muska wargami obojętnie nadstawiony policzek, gładzi włosy córeczki, tak zaaferowanej wydarzeniami na monitorze, że nie wiadomo, czy w ogóle zauważyła, że tata wrócił.
Mężczyzna zbliżył się do okna i lekko odsunąwszy firankę, nie odwracając głowy, mówi do żony – Kojarzysz tę babę?
– Hm? – Gosia automatycznie wydaje najmniej skomplikowany z dopasowanych do okoliczności dźwięków.
– No tę, co tam siedzi. Chodź zobacz.
– Jezu, o co ci chodzi… – kobieta ciężko podnosi się z tapczanu, wypowiadając jeszcze kilka fraz mających wyrazić odrazę względem prawdopodobnie jakichkolwiek aktywności, o które mógłby w tym momencie poprosić ją Marek. W końcu jednak żona staje przy mężu. – A, no, siedziała tam już rano. Nawet powiedziała nam dzień dobry. Nie wiem, kto to. A co?
– Rozmawiałem z nią przed chwilą.
I Marek relacjonuje przebieg dialogu, w którym uczestniczył przed kilkoma minutami. Nie do końca wiadomo, w jakim celu to robi. Najpewniej pragnie w ten sposób strząsnąć z siebie dziwny stan, w jaki wprowadziło go tamto nieoczekiwane wydarzenie.
Wygadawszy się zatem na temat rozmowy ze staruszką i odzyskawszy w ten sposób poczucie rzeczywistości, Marek płynnie przechodzi do opowieści o swojej pracy, gdzie wykończy go ten projekt.
– A do kiedy musisz go skończyć?
– No mówiłem ci, za trzy dni musi być zrobione, do piątku. A w weekend jedziemy. Wybrałaś już, dokąd?
Nagle między małżonkami wybucha kłótnia. Ona niczego nie szukała, bo po co? Po prostu, tak dawno nigdzie nie wyjeżdżali, a zarazem tak często to obiecywał, że już ma w dupie te wszystkie zapewnienia. Natalka za rok pójdzie do przedszkola, a ona wróci do pracy. Tam będzie miała jakąś rozrywkę. Marek oczywiście jest oburzony. Przecież tak ustalili i ile razy już była o tym mowa, i Gosia musi wiedzieć, jakie to ważne, zresztą przecież on tak zapierdala tylko dla nich – nie klnij przy dziecku!
Co się dzieje z Natalką? Jest gdzieś z boku, wpita palcami w obicie tapczanu, zagłębiona w jego oparcie jak tylko potrafi najmocniej, dawno już odwróciła wzrok od bajki i wielkimi, zalęknionymi oczami patrzy to na jedno, to na drugie, to na jedno, to na drugie. A dla Marka istnieje tylko praca i niech jej, Gosi, nie rozśmiesza.
Gdy to słyszy, wychodzi do przedpokoju, wyciąga z kieszeni płaszcza paczkę papierosów i zapala jednego. Żona z wrzaskiem wybiega z salonu, wyrywa Markowi papierosa, ciska nim o posadzkę z pełną nienawiści siłą i rozdeptuje, tak zapalczywie, jak gdyby chciała przebić się do mieszkania pod nimi. A Natalka zaczyna głośno płakać.
Gosia z Markiem zastygają. Patrzą na siebie przez kilka chwil, wstrząśnięci, przebudzeni, wsłuchując się w donośne zawodzenie dziecka. Wracają do pokoju, do Natalki, i siadają na tapczanie, po obu jej stronach. Cichutko, kochanie, nic się nie dzieje, przepraszamy, cichutko – mówią jedno przez drugie.
Koniec końców tata bierze córeczkę na kolana, chodź, pokaż mi, co oglądałyście z mamą. Pójdę, odgrzeję ci obiad – mówi Gosia, a Marek dziękuje żonie spojrzeniem, wypuszczając jej dłoń ze swojej dłoni.
Droga. Sposób pamiętania i zapominania tego, co było, przeżywania tego, co jest i określania zdarzeń, do których sądzisz, że idziesz. A to, którędy naprawdę prowadziła i dokąd wiodła, zatraca się u jej kresu. Niebo jest czarne. Nieustannie czarne, to tylko planeta pod tobą co jakiś czas wystawia na światło punkt, w którym akurat przebywasz i stąd złudzenie barw. A może to ich przebudzenie? Nie ma w tym nic nowego, znalazłeś jedynie odpowiednie, wygodne w obróbce zdania i przekułeś je w odpowiedzi, które pozwoliły zdrapać z siebie niepotrzebne pytania. Więc mimo tego, że nadal wszystko do ciebie przemawia, wolisz niczego nie słyszeć, bo przecież już to poznałeś, pojąłeś.
Jak często należy dokonywać tych samych odkryć, by dotknąć, chociażby musnąć ich treść i nie zapomnieć wrażenia? Obracasz się na drugi bok, trwając w niezrozumiałych obrazach, które zapomnisz przed świtem, a obok jest ktoś, kto może błądzić zupełnie gdzie indziej. Ale już za parę godzin spotkacie się w jednej, jedynej rzeczywistości. Wmaszerujecie w przestrzeń zbudowaną z ceglanych, asfaltowych, elektrycznych, ustawowych i innych urojeń o analogicznym charakterze, których jest tak wiele, tak wiele. Wejdziesz w jawę, zbudowany z pamięci, przekonania i marzenia albo planu… Całe szczęście, że jesteś już w tym wieku, w którym od dawna nie szuka się siebie.
Natalka i Gosia poszły do sklepu. Kupiły chyba wszystko, co trzeba było kupić. Rzeczy na obiad i proszek, bo się kończy, i żelki dla Natalki. Teraz Natalka mogła tylko jednego, bo później nie będzie chciało jej się jeść, no, najwyżej dwa, no dobrze, ale trzy to już koniec. Przedpołudniowe wyjście do sklepu połączyły ze spacerem, wspólnie wybrały supermarket oddalony o jakiś kilometr od domu, czyli kwadrans drogi w jedną stronę i ze czterdzieści minut drogi powrotnej. No, może trochę dłużej. Natalka nie chciała dzisiaj jechać w wózku, postanowiła, że sama pójdzie, na co Gosia chętnie przystała. Zakupy nie będą bardzo ciężkie, a z takiej ładnej pogody wypada skorzystać.
W parku, przez który przechodziły, jakiś pan siedział na trawniku i pił piwo, a jakieś piesek robił siusiu na drzewo. Słoneczko ślicznie świeciło, było bardzo ciepło, można było ściągnąć kurteczkę i dużo niebieskich kwiatków rosło niedaleko huśtawki, bardzo pięknych. Gosia natomiast, mając baczne oko na córeczkę, myślała raczej o tym, w jakiej kolejności wykona wszystkie zaplanowane rzeczy, aby zdążyć, nim wróci Marek. Nie wiedząc zarazem, która dokładnie będzie to godzina. Podczas spaceru wysłała do męża wiadomość z pytaniem, czy będzie o tej porze, co wczoraj, ale, oczywiście, nie odpisał. Nic dziwnego. W każdym razie na pewno nie wróci wcześniej.
Gdy opuściły park, Gosia wybrała krótszą drogę, wzdłuż ulicy. W jednej dłoni uchwyty siatki, w drugiej rączka córeczki. Natalka co jakiś czas przystawała, ale więcej żelków już nie dostaniesz i skończ, i stosunkowo szybko zbliżały się do domu. Będąc już niedaleko, Natalka próbowała jeszcze pogłaskać jakiegoś kotka, ale Gosia natychmiast ją odciągnęła, dziecko, co ty robisz, takiego brudasa.
– Dzień dobry – zajęta rozważaniami nad efektywnym zagospodarowaniem kilku kolejnych godzin, połączonymi z zerkaniem na córkę, czy aby dotrzymuje jej kroku, Gosia nie wychwyciła skierowanych do niej słów. Dopiero Natalka wspomniała, że tamta pani się z nimi przywitała.
Gosia się odwraca i dwa kroki za sobą widzi siedzącą na parapecie starą kobietę, która zaczepiła je już wczoraj, gdy wychodziły, i o rozmowie z którą wspominał jej Marek.
– Przepraszam, nie zauważyłam… Dzień dobry – lekko skinęła głową i ponownie pokazawszy tamtej plecy, chce przejść na drugą stronę jezdni, ale staruszka z uśmiechem odpowiada, że nic nie szkodzi i że dziękuje tej młodej damie za spostrzegawczość.
– Z ciebie już duża dziewczyna. Ile masz latek?
Chcąc, nie chcąc, Gosia z córeczką zbliżają się do starej kobiety. Natalka, schowana, zerka zza nogi Gosi, to na chodnik, to na tamtą panią; zawstydzona i dyskretnie uśmiechnięta.
– No, powiedz pani, przecież już potrafisz – zachęca ją mama. Aż w końcu sama mówi, że Natalka ma dwa latka, niedługo trzy.
– Ciekawe, kim zostanie.
– Słucham? …Wie pani, myślę, że jeszcze się nad tym nie zastanawiała – roześmiała się Gosia nieco nerwowo, widząc powagę ukrytą za życzliwymi, błękitnymi oczami starszej pani. No, kochanie, kim zostaniesz, myślałaś już? – zwraca się do Natalki, która po chwili namysłu odpowiada:
– Bajką.
– Co, jak to bajką, kochanie? Nie można zostać bajką. Ona czasem jak coś powie… – Gosia przerzuca swój rozweselony wzrok z córeczki na staruszkę, a ta, zwracając się do Natalki, mówi:
– W bajkach są różne upiory i wiele ciemności, wiesz o tym, prawda?
Gosia, nie wiedząc, co powiedzieć i przypominając sobie, co o tej kobiecie opowiadał Marek, stwierdza, że rzeczywiście musi być z nią coś nie tak. Nie mając pomysłu na sensowny komentarz do dziwacznych słów, które skierowała do Natalki, wspomina, że rozmawiała pani wczoraj z moim mężem i pyta, czy może pani jakoś pomóc?
– Mi, nie, dlaczego?
– No… mówiła pani podobno, że pani czeka…
– Mówiłam, że czekam? – staruszka nie pozwala skonsternowanej Gosi dokończyć zdania.
– To znaczy mój mąż tak wspominał…
Kobieta nie odpowiada. Patrzy na Gosię przenikliwie i mimo warkotu przejeżdżających samochodów, skrzeczenia ptaków, trzaskania drzwi, podniesionych głosów różnych ludzi i szczekania psów, i wielu, wielu innych dźwięków, można by było powiedzieć, że zapadła cisza.
– Tata mówił ze cekas na śmielć! – wykrzykuje nagle Natalka, po czym cała znika za nogą Gosi, a przynajmniej tak się jej wydaje.
– Ach, na śmierć! – odzywa się nagle staruszka, raźnie i wesoło – dziękuję, kochanie, że mi przypomniałaś. Tak, tak. Czekam na śmierć. A dlaczego pani pyta, czy mi pomóc?
No i co można odpowiedzieć na coś takiego? Gosia instynktownie duka, że tak nie można, co też pani, i tak dalej, kobieta nic nie mówi, tylko miło się uśmiecha i patrzy pytającym wzrokiem. W każdym razie musimy już iść, przepraszam, w końcu Gosi udaje się zdobyć na odwagę i wypowiedzieć słowa, dzięki którym znajdzie wreszcie wyjście z całej tej niezręcznej sytuacji. Rzuca jeszcze „do widzenia” i pociąga Natalkę za sobą, do domu. Włączy jej bajkę, posprząta w łazience, zrobi obiad i da małej jeść, chwilę się pobawią, potem położy Natalkę, posprząta w salonie i sypialni – boże, musimy wreszcie sprzedać to mieszkanie, tyle kurzu, ten brud wychodzący spod klepek, i ten hałas… – i pójdzie obudzić małą. A potem już będą czekać na Marka. Nadal nie odpisał, czyli na pewno będzie dopiero wieczorem. Gdy wróci, obejrzą jakiś film. A wcześniej, o, przysiądzie na chwilę, żeby poszukać miejsca, gdzie pojadą. Mówił, że pojutrze będzie już po wszystkim. Stara wariatka ulatnia się gdzieś, wymieciona przez istotne myśli.
Tyle kamiennych bloków, spojonych w jedną, głuchą skałę, dumnie strzegącą granicy możliwych kroków. Jest wygodna i praktyczna. Chroni od wiosny z jej porywistym, młodym wiatrem, od jesieni pełnej błota i niekontrolowanego piękna, od ognia, od lodu. Dobrotliwy władca, ten, który przerażony dezerteruje w swoje kapryśne, nieprzyjemne prawdy i w swoją samotną wieczność, ten którego przecież, podobno, jesteś odpryskiem – on wie, czego pragniesz od architektury każdego momentu. Daje możliwość ucieczki.
Wielkim dobrodziejstwem są skupiska cegieł, do których można uciec, pod którymi można się skryć przed obcymi słowami. Nic dziwnego, że bóg musiał odejść. Czym względem takich łask była jego oferta?
Dziecko jest absurdalne. Ono nie zna wieku i pamięta o śmierci. Ale głupota zostanie z niego wyrżnięta. Nienazwane dążenia ulegną rozsądnemu przeinaczeniu – w konieczność wypełniania obowiązków strachu, rozpaczy, wściekłości i nienawiści, buntu, pożądania, miłości czy nadziei. Spokój nadejdzie, jak zawsze, wystarczy odświeżyć wierzenia i rozejrzeć się wokół – nic, prócz bezpiecznej skały.
– Ale czy ja państwu przeszkadzam?
Jakieś półtorej godziny przed tym, nim padło to pytanie, Marek wrócił do domu, tym razem dopiero około dwudziestej. Natalka już spała. Przyszedł wyczerpany, a gdy żona powiedziała mu, że wybrała miejsce, gdzie pojadą w sobotę, początkowo nie docierało do niego to, co słyszy. Znów zapomniałeś… – i wtedy się rozbudził, i zapewnił, że nie, na pewno jadą. Jutro skończy i on też musi odpocząć. Chyba nawet pójdzie załatwić sobie urlop i może wrócilibyśmy na przykład dopiero w środę? Uradowana Gosia usiadła mu na kolanach i przez chwilę rozmawiali o tym, do czyich rodziców zawiozą Natalkę na te kilka dni.
A przy kolacji Gosi przypomniała się tamta baba, która w południe siedziała naprzeciwko ich kamienicy, kolejny dzień z rzędu. Jest w niej coś niepokojącego. Ona ciągle tam siedzi, zobacz – poinformowała Marka spoglądając przez okno. Podszedł bliżej, rzeczywiście. Dziwaczka siedziała nieruchomo, apatycznie patrząc przed siebie. Przynajmniej tak im się wydawało. Z drugiej strony, przecież z takiej odległości trudno dostrzec jej spojrzenie.
– A pani dalej tu siedzi? Już jest noc – rzekł Marek, gdy razem z żoną podeszli do staruszki.
– Piękna noc, prawda? Miło państwa nareszcie wiedzieć razem. Dobry wieczór – odparła tamta kobieta, coraz bardziej irytująca. Oboje zaproponowali pomoc albo że po kogoś zadzwonią. A ona co i rusz zdumionym ale spokojnym głosem odpowiada, że nie, nie potrzeba. W końcu pyta, czy może nie przeszkadza im jej obecność, ale oboje zapewniają, że nie. Staruszka, pobłażliwie się uśmiechając, udaje, że wierzy.
– Jeżeli pali pan w domu, to przynajmniej nie powinni państwo tak siedzieć przy zamkniętych oknach. Lepiej, żeby się wietrzyło, a Natalia niech przez ten czas zostanie na przykład w sypialni, wtedy przeciąg jej nie zagrozi.
Zamurowało ich, jak to się mówi. No bo jak inaczej mogliby zareagować na to, co teraz powiedziała? Szurnięta obca baba, która skądś wie, jak ma na imię ich córka, jak wygląda ich mieszkanie. Obserwuje ich, podsłuchuje. Chore. A na dodatek stale się wpieprza. Co?! – wykrzyknął w końcu Marek, albo to była Gosia, a może i oboje naraz.
– Kobieto, kurwa mać, mam po policję zadzwonić?! – niezwłocznie dodaje Marek, wywrzaskując owe, odpowiednie w swoim mniemaniu słowa, tak jak gdyby policja mogła tutaj coś zaradzić, prosto w twarz staruszki tak donośnie, tak żarliwie, że nawet wędrujący nieopodal czarnobiały kot na moment uniósł na nich świecące ślepia.
– Ale dlaczego pan się denerwuje? Powiedziałam coś złego?
– Odpierdol się od nas, stara wariatko, rozumiesz?! Kim ty kurwa jesteś?
Mężczyzna jest wściekły i trochę jakby obłąkany, staruszka siedzi spokojnie, nie próbując nawet odpowiedzieć na zadane jej właśnie pytanie, może czeka, aż tamten ochłonie. Jedynie Gosia wydaje się przestraszona całą sytuacją, ściskając ramię Marka, samej nie wiedząc, czy po to, by on ochronił ją przed tamtą, czy na odwrót, czy jego przed sobą samym, w tym stanie; w każdym razie chodzi o poczucie własnego bezpieczeństwa. A gdy tamta baba nagle stwierdza, że to stres spowodowany pracą – o którym wnioskuje, widząc jego późne powroty czy nerwicowe palenie – jest przyczyną obecnego wybuchu, Marek zastyga, jego twarz krzepnie w nienawistnym grymasie, ogromne oczy wpijają się w starą kobietę, aż w końcu z ust dobywa się ryk: wypierdalaj stąd!!!
I próbuje ją zszarpać z parapetu. Ale Gosi udaje się powstrzymać i odciągnąć męża. Po czym sama podchodzi do kobiety i siląc się na spokój, rozedrganym głosem oznajmia, że jeśli ta stąd nie odejdzie, to zadzwonią po policję, straż miejską, na pogotowie; wszędzie będą dzwonić, dopóki ktoś jej stąd nie zabierze.
– Rozumiem… ja bardzo państwa przepraszam. Macie rację. W moim wieku ludziom czasem miesza się w głowie. Obiecuję, że pojutrze już mnie tutaj nie będzie. Możemy się tak umówić?
– Jak cię tu, prukwo pierdolona, zobaczę w sobotę, to zapewniam, że cię stąd wywiozą, rozumiesz?! – Marek, zaciągnięty przez Gosię na środek pustej teraz ulicy, nadal się nie uspokoił. Staruszka mówi, że rozumie, doskonale rozumie, i że mogą być pewni – w sobotę już jej tutaj nie będzie, pójdzie gdzie indziej. Małżeństwo wraca do domu, a tamta odprowadza ich smutnym wzrokiem.
A gdy Marek z Gosią weszli do mieszkania, wciąż zaaferowani całą sytuacją, chwilę trwało, nim zobaczyli Natalkę. Zwinięta w kłębek leży na kuchennej posadzce. Podbiegają do niej, momentalnie zapominając o wszystkim, co niedawno się wydarzyło. Dziewczynka ma opuchnięte oczy i jest blada. Musiała bardzo się bać i płakać, przez cały ten czas. Rodzice tulą córeczkę, przepraszając ją, jedno przez drugie, zapewniając, że już wszystko jest dobrze. Natalka zdaje się uspokajać i już nie pamiętać, że mama z tatą o niej zapomnieli.
Tak jak istnieje strumień wyrwany ziemi i spętany w chmurę i tak, jak istnieje nienawiść zbudowana na obopólnej tęsknocie za miłością, i tak, jak istnieje las, rozszarpany i wygładzony na deski, jęczące pod krokami mieszkańców kamienicy schodzących do konieczności świata i wchodzących, powracających z worem pełnym świata na plecach i rozsypujących świat po całej przestrzeni, która miała być domem, tak istnieje możliwość, że już dawno minąłeś wszystkie kresy.
Dziecko wychodzi w noc i widzi, że nie ma niczego prócz nocy. Wpędzone w bezludne piekło samostanowienia instynktownie pojmuje dorosłość. Nerwowo manipuluje pokrętłami, może już wie, że trzeba węszyć za kojącą trucizną, być może jutro trzeba będzie ponownie spróbować. Ale to wszystko jest tylko na chwilę, bo dziecko przypomina sobie swoje położenie, przypomina sobie lęk i upada w spazmach. Woła, ale nikt nie słyszy. Bo kto mógłby odpowiedzieć na wołanie o pomoc, skoro każdy tak samo ucieka, szukając spokoju?
Piątek, okolice godziny dwudziestej pierwszej. Marek wysiada z samochodu
– Ty co, dalej czekasz na śmierć? – rzuca zgryźliwie do starej wariatki i nie czekając na odpowiedź, dodaje – Jutro ma cię tu nie być, pamiętaj. W końcu tylko po to, by jej o tym przypomnieć, przeszedł na drugą stronę jezdni. Wraca, a kobieta uważnie i surowo wpatruje się w jego plecy, napięte, malejące, znikające w bramie.
Gosia najpierw milczała, musiała zaczekać, aż to do niej dotrze. Dopiero po paru chwilach się rozpłakała. Marek musi jeszcze coś dokończyć, więc jutro skoczy do firmy, ale w niedzielę na pewno pojadą, na ten jeden dzień. Jak to jeden? Miał wziąć urlop do środy? Mężczyzna nie przypomina sobie, by mówił coś takiego, zresztą teraz przyszło kolejne zlecenie i we wtorek musi być w biurze, nie ma o czym gadać. I tak z wielkim trudem ubłagał szefa, żeby dał mu wolny poniedziałek, więc niech ona to nareszcie doceni. Siedzi w domu, nic nie robi i wydaje się jej, że to wszystko jest takie proste, żeby były pieniądze, kurwa mać.
Wrzeszczą na siebie przez kolejne dwie godziny, a Natalka, którą Gosia miała kłaść do łóżeczka akurat wtedy, gdy wrócił Marek, pozostawiona sama sobie ukryła się w kuchni. Bawi się znajdowanymi tam sprzętami, kręci kółeczkami. Wszystko może być zabawką, wszystko jest takie interesujące. Szczególnie wtedy, kiedy trzeba uciec, bo tak wyraźnie się czuje, że tym razem już nic nie można zrobić. Dziewczynka od czasu do czasu zaciska dłonie na uszach i momentami trochę płacze, ale cichutko, bardzo cichutko. Przecież to już nic nie da.
Po jakimś czasie do Natalki przychodzi mama, wyczerpana, milcząca i smutna. Dziewczynka ufnie się w nią wtula, a Gosia machinalnie obejmuje córkę, podnosi ją i zanosi do łóżeczka. Sama kładzie się w łóżku obok i zamyka drzwi do sypialni. Nie czeka na Marka, który nerwowo krąży po salonie. W końcu mężczyzna usiadł na sofie, położył się, przykrył narzutą. Usiłuje zasnąć.
Niedługo po północy Marek idzie do przedpokoju. Wyciąga z kieszeni płaszcza paczkę papierosów. Wziąwszy jednego, kieruje się do kuchni. Zapomniał zapalniczki. Wraca, szpera w kieszeniach. Znajduje, jest w kuchni ponownie. Siada na krześle, nie zwracając uwagi na dziwny, cierpki smród. Z papierosem w ustach nachyla się nad zapalniczką. Wciska przycisk i ginie.
Już tej samej soboty, kilka godzin później, na internetowych portalach informacyjnych i w telewizyjnych serwisach można było zobaczyć nagrania oraz dokładne zdjęcia z miejsca katastrofy, a także zapoznać się z różnorodnymi opiniami na temat przyczyn tragedii. Tym, co nie ulegało wątpliwości, był fakt, że w jednym z mieszkań nastąpił wybuch gazu, w efekcie którego doszło do zawalenia się jednej kondygnacji oraz pożaru budynku. Na ustalenie tego, jak doszło do eksplozji, było jeszcze za wcześnie. Wstępnie założono rozszczelnienie instalacji gazowej lub czyjś brak rozwagi. Szczęście w nieszczęściu, wybuch miał miejsce na ostatnim piętrze, gdzie znajdowały się dwa mieszkania, z których tylko jedno było zamieszkane – wobec tego większość lokatorów kamienicy, obudzona potężnym hukiem, zdążyła się ewakuować i nie odniosła większych obrażeń. Ciała trójki ofiar śmiertelnych – małego dziecka oraz jego rodziców – odnaleziono jeszcze tego samego dnia, niedługo po ugaszeniu pożaru. Według nieoficjalnych informacji młode małżeństwo wprowadziło się do kamienicy przed zaledwie kilkoma miesiącami, dziedzicząc mieszkanie po zmarłym krewnym. Poezja codzienności.
Jest głęboka noc, stara kobieta patrzy na najwyższe piętro. Nagle słyszy ogromny huk, a pod jej stopy upadają odłamki szkła. Z obserwowanego mieszkania pozostały tylko ciemne gruzy, po których skaczą płomienie. Języki ognia zaczynają spełzać w dół, z bramy wysypuje się narastający gwar przerażonych ludzi. Staruszka powoli się podnosi i wolnym, utykającym krokiem odchodzi, nie patrząc za siebie. Znika za zakrętem, nie wiedząc, kiedy znów się zatrzyma.
Łukasz Gałaszek – urodzony w 1990 r. na Śląsku, gdzie przebywa po dziś dzień. Pisać zaczął w wieku nastoletnim, do 33. roku życia przede wszystkim do szuflady; nie zdążył jeszcze niczego wydać. Czasem rzeźbi w drewnie, czasem lubi popatrzeć na góry. O ile może, czyta. Uczęszczał do szkół, także wyższych, niektóre nawet ukończył; żadna z nich nie wywarła jawnego wpływu na jego późniejsze drogi. Podejmował i podejmuje prace zarobkowe odległe od swoich zainteresowań, zarazem stale szukając odpowiedzi na pytanie „którędy dalej?”.
Paulina Radoń – ilustratorka oraz graficzka mieszkająca w Krakowie. W swoich pracach najbardziej lubi eksplorować tematy baśniowe, nierzeczywiste, a także wywodzące się z kultury folkowej. Źródłem inspiracji są dla niej m.in. stare książki dla dzieci oraz filmy Tima Burtona. Instagram: @paulina_radon