
Kuba Molenda – esej
Twarzowoś ć
Metaforyka twarzy nęka mnie, jak i nęci. Stracić twarz, odzyskać twarz, doznać potwarzy, spojrzeć komuś w twarz… Twarz najwyraźniej jest czymś bardzo specjalnym i zasłużonym na tyle, aby uzyskać status symbolu. W końcu to ona wyróżnia kogoś z tłumu. Gdyby byli w stanie, zgodziliby się ze mną na pewno w tej kwestii Nierozpoznani Abakanowicz. Jest w twarzy coś/ktoś, co pozwala nam siebie odróżniać od innych i czemu przypisujemy możliwość do regulowania dystansu. Ale w jaki sposób? Między jakimi obiektami? Chodzi o człowieka, zwierzę, a może twarz metafizyczną, na przykład boską? Ten esej na żadne z tych pytań nie odpowie, bo ja, czyli autor, odpowiedzi po prostu nie znam. Natomiast pozwolę sobie nałożyć na hak mojej poszukującej odpowiedzi wędki kilka przynęt w postaci Franza Rosenzweiga, bajki japońskiej i Maty. Jaka jest ich wspólna cecha? Lubią wycierać sobie twarz metaforyką twarzy. Brzmi dość pokracznie, a dla niektórych pewnie niesmacznie. No i słusznie. Stylistyczny charakter mojej tezy może odstraszać, więc doprecyzuję – pokazują oni, że twarz niesie na swoich plecach ogromny ciężar, który nieodpowiednio potraktowany, będzie siłą ułatwiającą grawitacji jej pracę.
Ze sprzeciwiającej się sile przyciągania Gwiazdy Zbawienia autorstwa Franza wiele można wyciągnąć, mimo że kopii tej książki w Polsce zbyt wiele nie ma. Na przykład wyłowić przepiękną teorię twarzy, która określana jest jako zawsze charakterystyczna dla kogoś konkretnego; jest jedyna w swoim rodzaju, unikalna. Tak jak Gwiazda Dawida posiada ramiona, które razem tworzą całość, tak i twarz jest spójnym kompleksem cech, pozwalającym kogoś rozpoznać. Ona właśnie umożliwia dialog i spotkanie się z innym. Rozmawiać z kimś naprawdę można tylko twarzą w twarz. Jakże poetyckie. I, uwaga, nie jestem tutaj w żadnym stopniu sarkastyczny.
Twarz rzeczywiście, przynajmniej tak mi się wydaje, konstytuuje dialog i jest jakoś tak bez niej… niezręcznie. Kojarzę osoby po twarzach oraz wiem, że spotkanie kogoś na żywo zapewnia zupełnie inną jakość bliskości niż jakakolwiek metoda komunikacji na odległość. Pozwala mi na obserwację mimiki, zobaczenia czyjegoś uśmiechu bądź grymasu i jednocześnie dotknięcia tej osoby i upewnienia się, że jest obok mnie. Twarz z odległości jest jakaś inna. Zniekształcona. Rozmawiając z kimś przez telefon, czuję dystans bardziej niż wtedy, kiedy łączę się z daną osobą przy użyciu kamerki, nie wspominając już o spotkaniu face to face. Kto tak w zasadzie jest po niesławnej drugiej stronie słuchawki? Wiele razy doświadczyłem ogromnego dysonansu, kiedy okazało się, że osoba, którą znam tylko po jej telefonowym głosie, ma zupełnie inną twarz niż to sobie wyobrażałem. Sama barwa głosu już sprawiała, że nadawałem tej osobie jakieś mniej lub bardziej konkretne rysy. Bo jak to tak bez twarzy? Beztwarzowość kojarzy mi się tylko z czymś na miarę Slender Mana, czyli ostatniej istoty, którą uznałbym za przedstawiciela idei dialogu. Slender Man ma uosabiać strach przed czymś, co nie ma twarzy, a nic tak nie oddala właśnie jak przerażenie. Jakby nie było, to ono powoduje gwałtowną ucieczkę, w której bierze się nogi za pas.
Horror beztwarzowości nie jest zresztą tylko produktem naszych czasów, w których straszy się na najbardziej wymyślne sposoby. Flagowym przykładem jest mityczny Noppera-bō – beztwarzowy demon z japońskich opowieści, którego bronią był dystans wywołany przerażeniem (o ile mnie pamięć nie myli, w kultowej Legendzie Aanga też pojawia się demon bez twarzy o podobnych cechach). Skądinąd z japońskich podań można wyciągnąć więcej wiedzy o twarzy. Zaznaczę jednak, że w żadnym stopniu nie jestem jednym z fanatycznych opiewaczy kultury z Nihon-rettō, zaś odwołanie się do niej już po raz drugi jest czystym przypadkiem (chociaż może i też nim nie być). W Antologii Bajek Japońskich znajduje się utwór Cnotliwa Hatczibime. W skrócie: tytułowa postać jest niezwykle „wyględna” (por. Shrek 2), lecz aby to nie aparycja była dla adoratorów Hatczibime głównym powodem do zalotów. Nosi ona przez całe swoje życie miskę na głowie. Ukrywając twarz, staje się ona zupełnie inną osobą. Nie może wspierać się na pięknie swojej twarzy, na Rosenzweigowskiej unikalności. Twarzowość bowiem zdradza, nie zdradzając przy tym prawdziwego charakteru jej nosiciela. Ciekawe jest to, że to bajkowe ujęcie twarzy uczy czegoś zupełnie innego niż Franz w swojej Gwieździe. Nie jestem w stanie za bardzo opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron w tej dyskusji, co mam nadzieję nie jest żadną potwarzą dla żydowskiego filozofa.
Przecież faktycznie twarz jak najbardziej może uniemożliwiać prawdziwy dialog i oddalać od siebie osoby, właśnie poprzez to, że nie jest ona częścią czyjegoś wnętrza. Więc lepiej może zawsze zakrywać miską swoje twarze, zanim przystąpimy do rozmowy? Pozwalać się poznać tylko za pomocą intymności słownej? Taki pomysł już od jakiegoś czasu regularnie w popkulturze się pojawia, chociaż raczej w formie reality show niż rzeczywistej praktyki. Jako pierwsze do głowy przychodzą mi lokalna Randka w ciemno oraz netfliksowe Miłość jest ślepa. Pokazują one, że samo wnętrze wystarcza, aby być z kimś naprawdę blisko, zaś twarz ma być tylko wisienką na miłosnym torcie. W gorszym wypadku natomiast wywołuje między osobami przepaść, stając się absolutnym turn-off’em (modelowym tego przykładem jest Sexy Beasts Netflixa.).
Sam mogę poświadczyć, że nieraz „powierzchowność bywa zdradliwa” (por. Baldur’s Gate). Ile konfrontacji z osobami o przyjaznej, mądrej i pięknej twarzy wywołało dyskomfort w momencie, gdy okazało się, że są one bardzo oddalone od obrazu, jaki sobie stworzyłem w głowie na podstawie tego, jaką mają twarz. Jednak chociaż nie ocenia się książki po okładce, jestem o wiele bardziej wpatrzony w dzieło literackie o ładnej oprawie graficznej (np. Szum) niż to, które odstrasza już samą kolorystyką (np. podręczniki akademickie do matematyki). Zawartość przecież można odkryć dopiero po zapoznaniu się z okładką. Może więc lepiej drukować książki bezokładkowe? Ale też może lepiej i nie, bo kto w Empiku sięgnie po książkę, która nie może pochwalić się ozdobną obwolutą. Przecież ładna twarz, to też wabik kuszący do skrócenia dystansu.
Do zmniejszania odległości pomiędzy mną a – czymś próbuje nakłonić mnie również na przykład Mata – i robi to niestety bez żadnej finezji. Raper, którego twórczość obfituje w różne twarzowe symbole (gęby, mordy itp.), nie interesuje mnie tak jak… kampania reklamowa McDonald’s z jego udziałem. Nie jestem od tego, żeby oceniać, na ile minutowy filmik z Michałem jest dobrym ruchem marketingowym ani czy reklama ta jest solą na rany, czy też raczej do rany przyłóż (zdecydowanie solą na rany). Wszechobecność twarzy rapera w przestrzeni miejskiej i internetowej. Narzuca się ona i to nie w kontekście wytworzenia bliskości ze mną, ale wymuszenia bliskości z produktem, który twarzy nie posiada. Mata jest, jak to się mówi, twarzą każdego Maca. Zapętlona na ekranach w restauracjach ucieszona facjata Michała (zawsze chcę napisać „Mateusza”, może powinien zastanowić się nad pseudonimem Micha zamiast Mata?) jest tak pornograficznie ostentacyjna, że nie wiem, czy mieści się jeszcze w kategoriach twarzy rosenzweigowskiej albo bajkowej. Dla mnie nie jest to już twarz człowieka, ale produktu kapitalizmu, jakkolwiek sztampowo i edgelordowo by to nie zabrzmiało. Chcę być jak najdalej od twarzy Maty, ale nie mogę. Śledzi mnie ona i czuję na sobie jej oddech, wydobywający się nawet z Newseeka stojącego na półce w markecie (nr 44/2021; i nie, nie jestem czytelnikiem tego tygodnika).
Podsumowując… No właśnie… Jak podsumować rozważania, skoro wszystkie te ujęcia twarzy są od siebie tak odległe i na zupełnie inny sposób regulują dystans między ludźmi i innymi przedmiotami? Czy da się to w ogóle jakoś zsyntetyzować? Moim zdaniem – nie, i nie ma zupełnie takiej potrzeby. Z twarzą i dystansem jest chyba trochę jak z zasadą nieoznaczoności Heisenberga – spotkanie twarzą w twarz z twarzą zawsze wytwarza nowy, osobliwy dystans, który zawsze będzie inny w zależności od tego, do czego się odnosi.
Apendyks
Co do tytułu. Zawiodę humanistyczną, głodną interpretacyjnych odpowiedzi część czytelniczek. Dziwna pisownia nie niesie za sobą żadnego znaczenia, nie jest nawet zabiegiem intencjonalnym. Po prostu z pośpiechu tak zapisałem tytuł tekstu, a jako że jego forma mi się spodobała, postanowiłem to tak zostawić.
Kuba Molenda – filozof-amator bez specjalnych osiągnięć.
Ewelina Zatorska – z wykształcenia graficzka, z pasji estetka. Lubię się dziwić i poznawać nieznane. W wolnych chwilach gram, rysuję, fotografuję i eksploruję. Instagram sztuczny: @evelineberenice.ink, więcej prywaty i fotografii: @eveline.berenice.