Krzysztof Żurowski – opowiadanie

Ilustrowała: Jagoda Bujno

Krzysztof Żurowski – opowiadanie

Dzioby, pazury i dyrygenci

Chociaż moje ciało zmierzono na sto osiemdziesiąt centymetrów, na świat patrzę z metra sześćdziesięciu. Reszta nie należy do mnie. Jest plecakiem, pod którego ciężarem coraz trudniej mi się poruszać.

Pamiętam ten poranek, gdy się obudziłem, a on już we mnie był. Musiał zakraść się, kiedy spałem, wpełznąć przez nos czy jakiś inny otwór. Usadowił się pod lewą łopatką, zadomowił. Potem mnie obudził.
W zasadzie były to moje narodziny. Tak na to patrzę. Wiadomo, mam jakieś tam wspomnienia z początków przedszkola, może nawet coś wcześniejszego by się znalazło po odpowiednio długim grzebaniu w mózgu. Ale to są larwy wspomnień, płody; bezuche, bezokie, z nierozwiniętymi jeszcze receptorami. Z emocjami w stadium zawiązku. Ledwo dostrzegalne ślady czasów, w których budziłem się, żyłem i zasypiałem bez ordynatora podejmującego decyzje za mnie.
Rodzice twierdzą, że to nie było tak hop-siup. Wszystko narastało stopniowo, na przestrzeni kilku miesięcy, które oni spędzili wożąc mnie po lekarzach i zbierając ich opinie.
Przejdzie, nie przejdzie? Operować, rehabilitować, przeczekać?
Ja i tak wiem, że Plecak pojawił się nagle. Pojawił się i mnie urodził.
Nienawidziłem go tylko czasami, gdy czułem, że lepiej jest jednak stanąć po stronie rodziców, skoro oni zawsze starają się stać po mojej. „Prostuj się, nie możesz tak się garbić!”, krzyczała mama z wściekłością, w której się łączyliśmy. Plecak jednak pozostawał nieugięty, każdą próbę zmiany ułożenia pleców traktował jako atak na gniazdo, które sobie uwił. Chwytał za łopatkę od strony, nad którą nie miałem żadnej kontroli i wykręcał ją, dźgał ostrym dziobem, szarpał pazurami.
Płakałem i kapitulowałem. Pozwalałem, by wygodnie było nam obu.

Przeważnie jednak nie czułem, że Plecak zasługuje na nienawiść. Jest, siedzi, czasem ostrzegawczo ukłuje, ale to tyle. Jak każdy potrzebował miejsca, prywatności, a gdy ją naruszałem, dość chyba słusznie reagował agresją, bronił siebie i swojego terytorium. Uznałem, że jeśli potrzebuje trochę przestrzeni, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby trochę mu jej odstąpić.
Mama w końcu przestała płakać, tata przestał przeklinać. Nie odwiedzaliśmy już lekarzy. Rozumiałem, że każde z nas we własnej ciszy dotarło do jednakowego stanowiska. Muszę po prostu respektować granice, wzdłuż których Plecak wydzielił swoje włości.
Rosłem. Moje ręce stawały się dłuższe, podobnie jak nogi i nos, za to on nie mieścił się już pod łopatką, musiałem wygospodarować trochę miejsca przy kręgosłupie. Nigdy nie lubiłem sportu, nie przeszkadzało mi więc, że coraz bardziej nienawidzi biegania, wymachów czy szybkiego schylania. Potem przestałem zgłaszać się na lekcjach, ale i tak nigdy nie byłem zbyt aktywny.
W szkole dzieci nie do końca zrozumiały. Widząc, że muszę brać pod uwagę dodatkowego lokatora i podczas chodzenia coraz bardziej pochylam się do przodu, by jemu także było wygodnie, zaczęły nazywać mnie Plecakiem.
Płakałem, nie mogąc wytłumaczyć nikomu, jak bardzo ja i Plecak się od siebie różnimy, jak bardzo cenimy swoją odrębność. W końcu zrozumiałem, że dzieci miały sporo racji. Sam nie wiem, w którym momencie przestał zamieszkiwać na szczytach moich pleców, a po prostu stał się ich bólem, stał się nimi samymi, stał się częścią mnie, stał się mną. A ja stałem się Plecakiem, wrosłem w niego tak, jak on wrósł we mnie.

Na podłodze leży chyba z dziesięć tysięcy plastikowych kubków. W dymie i leniwie orbitującym świetle reflektorów płytki wyglądają jak łuski jakiegoś disco-karpia.
— Chodź, już cię spakowaliśmy — mówi Ignacy, stając obok mnie. Podąża wzrokiem za moim spojrzeniem.
— Jaki, kurwa, burdel. Wyobrażasz sobie, żeby to sprzątać?
Śmieje się, a ja z nim, bo ma rację. Nie wyobrażam sobie.
Pomaga mi wsiąść do samochodu. Ostrożnie odchylam się w stronę oparcia, aż do pierwszego ukłucia. Przez całą drogę milczę, choć Jan koniecznie chce znać moje zdanie na temat jakiegoś tam nowego burgera.
— Dobra, to siedź se cicho — kapituluje w końcu ze smutkiem w głosie, gdy Ignacy zaciąga ręczny i odpina pas.
— Czyja kolej dzisiaj? — pytam. Jan stuka się palcem w pierś, zbyt obrażony moją niechęcią do rozmowy, by się odezwać.
Wchodzimy po schodach. Jan, mimo że niesie moją wiolonczelę na plecach, dociera do drzwi, zanim ja wdrapię się na pierwsze piętro. Kłuje mnie pod pachą, więc nie próbuję sięgać do poręczy, idę wzdłuż ściany, szorując o nią barkiem.
Jan zostawia moje rzeczy w korytarzu i wychodzi bez słowa. Rzucam w ślad za nim szybkie „Dzięki!”, zanim domknę drzwi.
Nie planuję niczego na resztę wieczoru. Zazwyczaj po robocie mam siłę, by czymś się jeszcze zająć, zwłaszcza, jeśli nie graliśmy na ślubie. Dzisiaj coś mi w mózgu w złą stronę skręciło, na wszystko bym się mógł obrazić. Dobrze byłoby położyć się wcześniej.
Zajmuję się dwójką, gdy dzwoni telefon.
— Jesteś w domu? — to tata.
— Dotarłem, dotarłem.
— Możemy wpaść? Bylibyśmy za dwie minutki.
Zdążyłem się podetrzeć i zapiąć rozporek, akurat gdy stanęli pod drzwiami.
— Ważna sprawa — wita mnie od progu tata. Mama patrzy na niego krzywo.
— No przecież daj nam chwilkę najpierw. Jak się czujesz? — to już z kolei do mnie, z jakiegoś powodu nadal tym samym karcącym tonem.
— Spoko.
— To ci naprawdę nie służy, to wyginanie się… Co cię widzę, to za każdym razem jest gorzej, po każdym koncercie, tak mi się zdaje…
— Za każdym razem to chyba nie…
— Dobra, jest ważna sprawa — powtarza głośniej tata, mama nie zgasiła jego entuzjazmu.
— No?
— Rozmawialiśmy właśnie z Czerwińskim. Jest termin na operację, mogą cię wcisnąć.
Myślę chwilę.
— A pieniądze?
— Mamy.
— Macie?
— No mamy. Nie przejmuj się. Nie wiem, czy w ogóle jest nad czym się zastanawiać, ale jeśli…
— Nie ma, oczywiście, że nie ma — wtrąca mama, rozglądając się po podłodze, jakby liczyła kłęby kurzu toczące się korytarzem.
Milczę. Zabawne, jest taka niziutka, dwie głowy niższa od taty. Pamiętam, że był taki okres, gdy patrzyłem na nią z góry.
Trudno się nie zgodzić, chyba rzeczywiście nie ma się nad czym zastanawiać.

— I co, lepiej? — lekarz, wesołym tonem, podchodząc do mojego łóżka. Jeszcze nakręcony poranną kawą i myciem zębów, pewnie dlatego taki zadowolony.
Chcę wzruszyć ramionami, ale opatrunek stabilizujący nie pozwala.
Znów wyobrażam sobie siebie jako ogromny, nieporęczny kontener czekający na rozładunek. Dźwig nad łóżkiem, dźwig-lekarz i dźwig-pielęgniarka wspólnym wysiłkiem podnoszą mnie i sadzają na brzegu materaca.
— Jest znakomicie, wszystko idzie zgodnie z oczekiwaniami — stwierdza po chwili, gdy ląduję z powrotem w pozycji półleżącej. — Myślę, że najwyższy czas porozmawiać, co dalej.
Czeka mnie rehabilitacja, zażarta walka o pozycję wyprostowaną. Część mięśni w zasadzie już nie istnieje, wymuszona postawa na lata pozbawiła je pracy, a na bezrobociu tak właśnie jest: się obumiera, he, he. Będzie dużo pracy, dużo wysiłku, trudno przewidzieć, jakie będą efekty. Poprawa będzie na pewno, ale pytanie, jak duża.
— Bo trochę się pan, kolokwialnie mówiąc, zapuścił. Teraz to już łatwo nie będzie.
Tak mówi jeszcze na odchodnym, klepiąc mnie na pożegnanie po łydce.

To jest wprost nieprawdopodobne. Że ruch ręką tak wygląda, że tak się go czuje.
Że trwa, i trwa, i trwa, i nie przestaje, aż do oporu, ale oporu gładkiej ściany, nie takiej z dziobów i pazurów. Że schylać się można do ziemi, przywitać palcami u rąk palce u stóp. Że można wyprostować się z powrotem, do pionu, a potem dalej. Że istnieje niebo, ale nie tamto trochę do góry, a trochę do przodu, tylko to tu i teraz, zaraz nad głową.
Świetnie, a do tego wciąż coraz lepiej. Czerwiński powoli staje się moją ulubioną istotą, zaczynam go wyznawać. Mówi, że rehabilitacja może potrwać jeszcze kilka miesięcy.
Trochę tylko niepokoi mnie ta jednoetapowość. Wszystko stało się jednoetapowe.
Moje krzesła wcale nie były porozstawiane przypadkowo. Były drabinami, po których w razie potrzeby zsuwałem się w dół, chcąc dotrzeć do niższych półek, do klozetu czy do włącznika zmywarki. Potem wspinałem się po nich, by z powrotem stanąć na nogach.
Dzisiaj zebrałem je z tych coraz bardziej obcych, uciążliwych posterunków, i ustawiłem wokół stołu. Skomplikowane operacje, godne Indiany Jonesa, zastąpiłem prostym kucnięciem.
Z pięciu minut wykorzystuję dziesięć sekund.
Potem patrzę w przestrzeń, żeby resztki się nie kumulowały.

Rozstawiam krzesła.
Przestrzeń, w której jeszcze przed chwilą byłem zjawą, stopniowo znów staje się moim mieszkaniem, znów wypełnia się mną. Drżę, ale już tylko troszkę.
W nowym ciele stary duch. Koniecznie muszę się zastanowić, która obcość kłuje dotkliwiej.
Nie dogaduję się ostatnio z rodzicami. Myślę, że tak to można ująć.
— Musisz w końcu coś sobie znaleźć. Nie mamy już ani siły, ani czasu, żeby tak za ciebie na wszystko wykładać. A teraz już nie masz żadnych wymówek — tata w tej kwestii wyraża się zdecydowanie bardziej bezpośrednio niż mama. Brzmi tak bezpośrednio, jakby wcale nie mówił do mnie przez telefon. Brzmi tak, jakbyśmy właśnie stali naprzeciw siebie i rozmawiali na poważnie, jak dorośli, jak mężczyzna z mężczyzną, na tym samym poziomie i z oczami na tej samej wysokości.
Chcą, żebym znalazł pracę. Nie dziwię się, nie winię ich za to. Nie winię też chłopaków, zwłaszcza Ignacego, któremu przypadł najprzykrzejszy z obowiązków.
— Serio mi przykro, stary, ale tak się już nie da, jak się rozejdzie, że gramy krzywo, to nas przestaną zapraszać gdziekolwiek i będzie dupa — usłyszałem od niego. I przytaknąłem.

Nie umiem już. W zasadzie w nic.
Ruchy, gesty, pozy — wszystko było takie proste.
Od narodzin zawsze takie samo.
Według zasady: zatrzymać się przy pierwszym ukłuciu.
Od ukłucia w lędźwiach do szarpnięcia w krzyżu.
Od sztyletu do grotu.
Od dna łopatki do litoralu gdzieś nad jej powierzchnią.
Teraz jest podstępnie. Wszystko zaczyna się tak samo, ale nic się nie kończy, bez granic, bez barier, bez ram. Który ruch powinien się skończyć tu, który ruch tam?
Nie umiem też grać.
Od nuty do nuty, od pasażu do pasażu. Od bólu do bólu, tak to zawsze szło.
Ciągnę smyczkiem, czekając, aż dyrygent powie mi „już”, „dalej”. I czekam tak niemal w nieskończoność, aż do gładkiej ściany.
I te millenia pustego czasu, który trzeba czymś wypełnić, a zmywarka już włączona.
Umiem pstrykać, kiwać głową i machać palcem, ale nic nie jest moje. Moje wiedziało, czym się zaczynało i na czym trzeba skończyć. Moje decydowało, a ja tylko dbałem, żeby wygodnie było nam obu. Kiedy boli bez przerwy, sen jest nagrodą za znalezienie namiastki komfortu. Nie muszę już szukać, jestem uratowany, jest mi komfortowo. Więc nie śpię.

Czerwiński zamyka za mną drzwi, uprzejmym gestem wskazuje krzesło naprzeciw biurka.
— Dobra, przejdźmy od razu do konkretów — mówi na wstępie. Zajęty człowiek.
— Chodzi o rehabilitację? Jakieś wątpliwości?
— Chodzi o operację. Tę poprzednią, i tę następną.
Otwiera usta i oczy, całym sobą mówi „O”, czeka.
Mam przygotowany wielki, piękny referat. Wszystko sobie ułożyłem, nie mogłem przecież przyjść tu i improwizować. Zgrabnie i logicznie spreparowałem argumenty. Snuję opowieść o bezkresnym, bezgranicznym kosmosie, o niedoborze dziobów, pazurów i dyrygentów. O ścianach gładkich i zbrojonych. O bólu złym i bólu dobrym, o bólu jednego, o bólu wszystkiego innego, o nowym ciele, o starym duchu. O obcości, tożsamości. Czerwiński jest moją ulubioną istotą, wyznaję go już od jakiegoś czasu.
Ale popełniam błąd.
Sztorm czerwieni wzbierający na jego twarzy każe mi umilknąć. Rozumiem, że dopuściłem się bluźnierstwa.
— Operacja „korygująca”? Przecież to jakiś debilizm!
Przestaję wyznawać Czerwińskiego.

Teraz już jest lepiej. Dużo lepiej.
W gruncie rzeczy nie jest to takie trudne. To operowanie.
Atlas anatomiczny, gaza jałowa, znieczulenie, spirytus, jodyna. Specjalne rękawiczki.
Instrumenty. Śrubokręt, młotek, kombinerki.
Kiedyś oglądałem program w telewizji, w którym pacjentka miała trzy operacje, jedną po drugiej. Dopiero wtedy wyzdrowiała. Ze mną było podobnie.
To nie jest tak, że mogę go przywołać.
Gdybym go pamiętał, miał na podorędziu mapę, przewodnik i instrukcję, gdybym mógł go sobie odtworzyć, operowanie byłoby zbędne, ale musiałem go odszukać. Pierwszy zabieg zabrał mi dwa palce u lewej dłoni. Mam je nadal, ale sztywne i niechętne do współpracy. Po drugim kłuje mnie w łokciu, dziwacznie, jakby szerszeń gnieździł mi się między ścięgnami.
Trzeci przyniósł spokój, zupełnie jak w tym programie.
Gdy go poczułem, zapłakałem, bo nikt nie rozumiał.
Płakałem, nie mogąc wytłumaczyć nikomu, że dzieci miały sporo racji.

 

Krzysztof Żurowski – ma dwadzieścia trzy lata, z wykształcenia jest projektantem, przede wszystkim graficznym, zdarza mu się pracować w zawodzie w charakterze wolnego strzelca. Obecnie studiuje kierunek “Sztuka pisania” na UAM-ie w Poznaniu. Pisze dużo, w szczególności prozę, w krótszych i dłuższych formach. W literaturze najbardziej interesuje go aspekt psychologiczny, zarówno gdy tworzy, jak i gdy czyta. Zajmuje się także muzyką, uwielbia gotować i wąchać kocie głowy.

Jagoda Bujno – ilustratorka i studentka Poligrafii i Papiernictwa na Politechnice Warszawskiej. Stała bywalczyni kina i wierna fanka literatury pięknej ✨ Instagram: @powidla.jpg