
Krzysztof Żurowski – opowiadanie
Strzelać z łuku do ludzi z papierosami
Znowu wychodzę na balkon, staję.
Zimno.
Opieram się o barierkę, patrzę w dół. Nie widzę ich. Może już ktoś zabrał. Może bezdomny. W tych wnękach pod najniższymi balkonami często śpią bezdomni. A przynajmniej jeden z nich. Jednego na pewno widziałam. Patrzę. Plac zabaw pusty, śmietnik pełny. Na wierzchu worki z psimi kupami. Drzewa łysieją od kilku dni. Może tygodnia.
Rzuciłam. Tak wyszło, że dosłownie i w przenośni. Na razie się udaje, chociaż dzisiaj wychodzę i spoglądam tam w dół chyba co godzinę. Nie mam w planach po nie schodzić. Na razie samo wyłażenie tutaj wystarczy. Dobrze przynajmniej, że ich stąd nie widzę. Gdybym zobaczyła, że leżą na mokrej trawie, że pudełko namokło, zeszłabym, z żalu. Chociaż raczej nie namokło. Przez ostatnie kilka dni, co prawda, co chwilę padało, ale moje rzucenie nie było tak do końca spontaniczne. Sam impuls jak najbardziej, ale na impulsie się nie skończyło. Najpierw starannie wszystko owinęłam, owinęłam i dopiero rzuciłam. Gdzieś tam pewnie leżą, bezpieczne w plastikowej torebce z ikei. Chyba że torebka się otworzyła. Albo rzeczywiście ktoś wziął. Czy odruch ma sens, jeśli zawijasz go w folię?
Przykładam palce do ust. Odruchowo.
Strasznie siebie samą rozdrażniam bezwiednością tego gestu.
Znowu wracam do środka.
Zimno.
Kaloryferów nie rozkręcam, bo zimy jeszcze nie ma, przynajmniej kalendarzowo. W mieszkaniu panuje obecnie chłód i porządek, bardzo klinicznie.
Produktywność ostatnich dni rozpisana w tabelce, na liczbach, mogłaby budzić podziw. Wyrzucono: makulaturę, w ilościach nieznanych, acz cholernie dużych, zbieraną od pół roku; osobę, pojedynczą, wraz z jej oporządzeniem, połową mebli, garnków, sztućców i rolek papieru toaletowego. Rzucono: nałogi, w liczbie dwóch, oba ponoć równie niezdrowe.
Wszystko to razem, na jednej liście, staje się bardzo imponujące. Budzi szacunek dla sprawczości i odwagi. Zwłaszcza, jeśli nic się nie wspomni o foliowaniu.
Coraz częściej słyszałam ostatnio komentarze o „zagrożeniu pożarowym”, ilekroć ktoś z gości patrzył na kartonowe wzgórze w przedpokoju. Pytanie pobrzmiewające w tej uwadze jedynie pobrzmiewało. Nigdy nie wybrzmiało na tyle, by odpowiadać. Przynajmniej teraz mogę sprawiać wrażenie osoby kompleksowej, zwłaszcza na mojej liście.
Bezwzględna mistrzyni holistycznych rozwiązań, która zagrożenie pożarowe usuwa u źródeł, nie u skutków. Usuwa je razem z podpałką, karczuje drzewa w zasięgu wzroku. To ja.
Z jakiegoś powodu co jakiś czas przychodzi w życiu faza na wyrzucanie, nie wiem, może jestem w tym sama.
Wychodzę na balkon, staję.
Zimno. Z ust leci para, parują okulary.
Opieram się o barierkę, patrzę w dół. Góra w śmietniku urosła o biodegradowalny worek, plac zabaw wciąż bez gości. Na balkonie po drugiej stronie dziedzińca ktoś przysiadł na parapecie. Para z jego ust zdaje się dużo gęstsza i bogatsza od mojej, odwracam wzrok.
Problem leży tam, gdzie leży zazwyczaj. Jak już wyrzucam, to muszę wyrzucić coś, coś konkretnego i dookreślonego. Coś z granicami, początkiem i końcem, coś, co można oznaczyć i odhaczyć na liście. Głupio tylko patrzeć na bilans, potem, gdy już jest po wszystkim. Głupio wiedzieć, że następną noc spędzi się na solidaryzacji, w śmietniku. Zwinięta w kulkę, zawinięta.
Wracam do środka.
Zimno.
Jest tu naprawdę czysto. Ostatnio wytoczyłam wojnę mojemu mieszkaniu. Chodzę od kąta do kąta, sprzątam dokładnie, do ostatniej drobinki kurzu. Nie śpię dobrze, więc nocami zakładam czołówkę i nie ustaję w staraniach, nacieram, przesuwam fronty. Mam wrażenie, że gdy tylko odwracam się i skupiam snop światła na kolejnej części pokoju, wszystko, co wypchnęłam, tłoczy się z powrotem. Wypełnia kąty, oblepia blaty, z wierzchu i od spodu. Nie umiem cieszyć się, gdy w świetle latarki nie dryfuje nawet drobinka kurzu, bo wiem, że niektóre rzeczy da się tylko przesunąć, a obiegi z natury są zamknięte.
A przecież wypadałoby chociaż spróbować.
Założę kurtkę, wyjdę z mieszkania. Przejdę kawałek osiedlem, omijając wnęki pod najniższymi balkonami. Potem po schodkach w dół, w sklepiku kupię coś, może do picia. Kasjerka powie coś, może miłego, ja coś odpowiem.
Nie wrócę już do mieszkania.
Pójdę nad brzeg i wybuduję łódź, popłynę w górę rzeki.
Albo wejdę w krzaki, przyczaję się i zadomowię.
Uwiję gniazdo z gałęzi i makulatury.
Będę robiła to, co chcę, to, co lubię.
Idź za głosem serca, za instynktem.
We własnym żywiole, jak pies w ogrodzie.
Krzysztof Żurowski – ma dwadzieścia cztery lata, wciąż wącha kocie głowy.