Krzysztof Żurowski - opowiadanie
Matronicowate
Widzę, słyszę, czuję. Widzę. Słyszę. Czuję.
Widzę ściany, białe, wysokie, nijakie. Parapet, na nim roślinkę. Niby plastikową, a i tak jakąś taką zeschłą. Stół, krzesła, drzwi. Klamkę, tłuste smugi na klamce, niedokręconą śrubkę nad klamką. Wiatrak, na suficie. Ramiona wiatraka, w ruchu. Kręcą się niby powolutku, ale chwilę podążam za nimi wzrokiem i już chce mi się rzygać. Patrzę więc przez niego, bardziej na sufit, tak jest dużo lepiej. Trochę już tak siedzę, mózg się lasuje, trudno jest nawet stwierdzić, czy wiatrak przyspiesza, czy zwalnia. Teraz prawie na pewno zwalnia. Nie odwracam wzroku, chcę złapać moment, w którym się zatrzyma.
Słyszę? Słyszę miasto – czyli przede wszystkim grzmocenie. W sąsiednim kartonowym pudełku ktoś tam kogoś posuwa, aż się cała konstrukcja chybocze. Grzmocenie, no i gołębie. Każde inne ptaki można by posądzić o głupotę, bo jak można tkwić w takim miejscu, mając skrzydła? No ale to one, więc bez zdziwienia. Zostają na swoich śmieciach, nieważne jak obsranych. Mieszczuch nie ma bliższego kuzynostwa niż te skurwiele.
I czuję. Czuję, że się spociłem, śmierdzę, choć już dwa razy dzisiaj brałem prysznic. Śmierdzę tym najgorszym potem, stresowym. Czuję, że chce mi się pić. Czuję, że nie chce mi się wymieniać filtra w dzbanku. Czuję, że się wobec tego nie napiję.
Czuję się znudzony tym durnym ćwiczeniem.
Wiatrak wciąż się nie zatrzymał. Ale może to już za chwilę.
Dawno mi się to nie zdarzyło. Zdałoby się, że mogę mieć nadzieję.
Że już mam takie durnoty za sobą.
Śpieszyło mi się, bo wolne, a jutro już znowu trzeba ślęczeć w robocie. Niby za dwa dni weekend, ale powodzenia, kurwa, z odpoczynkiem w weekend, jak się trzeba dzieckiem zajmować i na zakupy jeździć, do pracy przygotowywać. Kiedyś se można było poleżeć i pośmierdzieć, teraz to już nie wiem, czy nie wolę biura od takiej regeneracji.
Kolejka na poczcie była chyba na sto osób. Przede mną prawie same dziady, co jeden to bardziej zdziadziały i przygarbiony od drugiego. Jak na tych schematach ewolucji małpy w człowieka, co się na kubkach drukuje. Tylko przede mną akurat dwóch młodszych typów, głośnych adekwatnie do wieku. Jedno okienko otwarte, za biurkiem ta ruda baba, co porusza się wolniej niż godzinowa wskazówka na zegarze nad jej głową.
Dzisiaj po raz chyba pierwszy widziałem ją uśmiechniętą, gadała sobie nawet z tymi staruszkami, a i oni nagle mieli ją o co zagadywać. Nic dziwnego, że się zator zrobił. Wychyliłem się, bo coś wyjątkowo długo stała ta kolejka bez ruchu, a tam – kot. Siedział sobie na ladzie obok rudej baby, uderzał łapą w szybę, polował na dłoń bawiącego się z nim dziada. Baba ewidentnie z siebie zadowolona, że się nagle stała taka interesująca i wyjątkowa.
Tak wyszło, że od razu zacząłem się zastanawiać, jak by jej tu dosrać, żeby się ogarnęła i skupiła na robocie. Jakoś mnie to ubodło, że się tak obija. Coś by wypadało o BHP rzucić, o higienie? A może by z regulaminu wypytać? O, albo bym se w ogóle fajkę odpalił, kto mnie wyrzuci, chyba nie baba, co sama zasad nie respektuje?
Patrzyłem sobie na tego kota, ciekawe, pomyślałem, jak go nazwała. Pewnie jakoś grażynowo. Mruczek, Filemon, coś w tym stylu. A kota tak zajebiście można nazwać, nawet takiego pocztowego…
Kot Pocztowy na przykład.
No. Śmieszne, śmieszne w cholerę. Jak ludzie mówią, to w sumie nie wiesz, czy to „kot”, czy „kod”. Aż samego siebie trochę zadziwiłem, że mi takie złoto do głowy przyszło, taka mistrzowska gra słów, chociaż w sytuacyjny humor faktycznie jestem niezły. Może warto wspomnieć tej rudej, szkoda marnować dobry pomysł, może go jeszcze nie nazwała. A i śmiesznie by było, to też fajnie. Kot w gruncie rzeczy spoko, chociaż nie cierpię gnojków. Niby biały, ale jakby szare gacie założył. Pomyślałem, że mi jednak za bardzo nie przeszkadza, niech se tam siedzi, skoro już wiadomo, że nie szcza na dokumenty.
Chwilę sobie poplanowałem, jak by najśmieszniej było zagadać.
Ale życie nie ułatwia, szybko mi przeszło, humor też się znowu pogorszył, bo ta kolejka to jednak rzeczywiście wolno szła. I jeszcze ci przede mną ciągle gadali i zaraz rżeli z tego, co pogadali, denerwujące to. Posłuchałem sobie trochę, jeden mówił akurat drugiemu, żeby coś wyguglował, bo chore gówno.
Ryba matronicowata, powiedział.
Miałem i tak telefon w ręce, to też sobie wyszukałem.
Matronicowate.
Nawet kojarzyłem. To te, co mają latarkę na czułku.
Poczytałem chwilę, no i trzeba przyznać, że tak kukoldowego gówna to ja jeszcze nie słyszałem. Samiec, jak sobie znajdzie pierwszą lepszą samicę, to się w nią wgryza i przyrasta do jej brzucha, i tak już zostaje. Do końca życia. Taki wrzód się z niego robi. Wór na plemniki. Nawet już potem się ruszać nie może.
Obrzydliwe to.
Stałem tak jeszcze z piętnaście minut, zanim wreszcie dotarłem do okienka. Już mi się nawet nie chciało po tej rudej jechać, żart też mi zupełnie uciekł, jakbym go w ogóle nie wymyślił. Przynajmniej trochę jej, mam nadzieję, dopiekłem, bo się słowem nie odezwałem. Ani na „dzień dobry”, ani na „dziękuję” i „do widzenia”.
W samochodzie puściłem muzykę i próbowałem się ogarnąć, ale było coraz gorzej. To ta jebana ryba, wżarła mi się w mózg, za cholerę nie chciała puścić. Próbowałem to sobie w głowie rozpracować, bo nie ukrywam, że drażniła mnie jawna niesprawiedliwość, drażniło mnie, że ewolucja odwaliła manianę. Przyklei się taki biedak – a musi, inaczej zdechnie i tyle z tego będzie – i dla niego to już koniec przygód, niby jeszcze wszystko do ruchania mu zostaje, ale ryby chyba nawet z tego frajdy nie mają.
Nie fair, straszne gówno. Jakbym był taką rybą, to bym wolał od razu iść na patelnię.
Jak jeszcze myślałem, że sobie gnojek pływa i go co i rusz beztrosko mija jakaś inna ryba, którą natura lepiej potraktowała, to aż miałem ochotę napierdalać pięścią w kierownicę, na kawałki ją roznieść.
Potem jeszcze się nadarzyła okazja, to zajechałem jednemu typowi drogę, jak na mnie trąbił, to mi się lepiej zrobiło, ale tylko na chwilę.
W windzie spotkałem sąsiada, na szczęście się do mnie nie odzywał. Trudno się w sumie dziwić, mało elokwentny kutas, zazwyczaj nawet na zwykłe powitanie nie odpowiada.
Chwilę posiedziałem i jest w porządku. Niezupełnie jeszcze, ale ku lepszemu. Ręce nie drżą, głowa też już dużo lżejsza. Sam w sumie nie wiem, co mi odjebało, że mnie tak ta ryba przejęła, a pewnie jej w życiu nie zobaczę.
Ciekawe, czy da się gdzieś kupić. Tak o, żeby spróbować.
Nie no, nie ma opcji. Za nic bym biedaka nie zżarł.
Chociaż tę jego dominatrix to bez wahania.
Słyszę kroki od sypialni.
Magda mija drzwi, ale nawet nie zerknie w moją stronę, idzie do kuchni. Słyszę ciche pstryknięcie. Wiatrak zwalnia i po trzech sekundach zamiera.
No i po cholerę tak na niego patrzyłem, skoro i tak by się nie zatrzymał?
Wstaję. Za oknem ciemno, chociaż jeszcze nie na tyle, żeby zapalili latarnie. Przez uchylone okno wpada lekki wiaterek, suszy mi oczy. Zbliżam twarz do szyby i patrzę na ulicę. Gołębie skaczą po przepełnionym śmietniku, im tyle do szczęścia wystarczy. Jeden to nawet szlachcic, przewiesił se skórkę chleba przez szyję.
— Szlachcic, kurwa — powtarzam sobie pod nosem i jakoś od razu weselej mi się robi.
W życiu trzeba zapieprzać, nie zwalniać.
Nie ma nic gorszego, niż zwolnić.
Człowiek jak zwolni, to umiera, sam się zeżre, przetrawi i wysra.
Zamykam okno, bo już mam dosyć hałasu, szelestów worków i ochoczego gruchania.
Z tym najbliższym kuzynem mogłem się jednak pomylić.
Krzysztof Żurowski – ma dwadzieścia trzy lata, z wykształcenia jest projektantem, przede wszystkim graficznym, zdarza mu się pracować w zawodzie w charakterze wolnego strzelca. Obecnie studiuje kierunek „Sztuka pisania” na UAM-ie w Poznaniu. Pisze dużo, w szczególności prozę, w krótszych i dłuższych formach. W literaturze najbardziej interesuje go aspekt psychologiczny, zarówno gdy tworzy, jak i gdy czyta. Zajmuje się także muzyką, uwielbia gotować i wąchać kocie głowy.
Ewelina Zatorska – z wykształcenia graficzka, z pasji estetka. Lubi się dziwić i poznawać nieznane. W wolnych chwilach gra, rysuje, fotografuje i eksploruje. Więcej bazgrołów na @evelineberenice.ink