Klaudia Ambroziak - opowiadanie
To chyba tutaj
Przechodziłam właśnie z kuchni do sypialni, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Zastygłam w miejscu. Było to trochę irracjonalne: mieszkam na trzecim piętrze, a ten ktoś dzwonił domofonem z ulicy. Ale nie ruszyłam się, dopóki dzwonienie nie ustało, a nawet chwilę dłużej. Dopiero potem wróciłam do pokoju.
Kończyłam akurat opowiadanie o tym, że człowiek zawsze umiera sam i może dlatego byłam trochę bardziej roztrzęsiona niż zwykle.
I nagle zaczęły się te hałasy. Najpierw trzaskanie drzwiami, potem ciężkie kroki na schodach – więcej niż jednej osoby – jakieś krzyki, nawoływania. Męskie głosy. Podeszłam do drzwi. Jeszcze zanim dotarł do mnie sens słów, rozpoznałam język polski, jego rytm, melodię. Wyjrzałam przez wizjer. Mieszkanie naprzeciwko było otwarte, a piętro niżej mężczyzna rozmawiał przez telefon.
– Weź się uspokój. Mówię ci przecież, że nie mogę, no. No… No… No, tak. – Minął podest między kondygnacjami i po chwili mogłam go zobaczyć. Był wysoki, ubrany w kombinezon, w ręku niósł torbę. – Muszę kończyć. Mam robotę.
Zniknął w drzwiach mieszkania po Robinsonach. Nie znałam ich – jeśli mam być szczera, to nie znam żadnego z sąsiadów – ale z tego, co jakiś czas temu udało mi się podsłuchać na schodach, wiem, że oboje już nie żyją. Została po nich mosiężna plakietka na drzwiach i spadkobiercy, którzy najwyraźniej ruszyli już z remontem.
Przez resztę dnia hałas nie pozwalał mi się skupić. Stukanie dało się jeszcze jakoś przeżyć, ale drażniły mnie ich krzyki, a najbardziej radio. Koło szóstej wyskoczyłam na chwilę do sklepu. Gdy wróciłam z siatkami, dwóch robotników stało na klatce. Skinęli mi na powitanie. Jeden z nich po angielsku przeprosił za hałas. Nie chciałam wdawać się w rozmowę, więc mruknęłam coś pod nosem, jednocześnie próbując ich wyminąć. Zabrzęczały butelki w siatkach z zakupami i na twarzach robotników pojawiły się porozumiewawcze uśmieszki. Zanim zdążyli to skomentować między sobą, spytałam po polsku:
– Długo będą panowie tak stukać?
– Ooo… – Ożywili się. – Już kończymy. Zaraz będziemy się zbierać.
Weszłam do siebie. Rozpakowałam zakupy: białe do lodówki, czerwone do szafki obok. Otworzyłam jedną butelkę i sprawdziłam pocztę. Mama wysłała wiadomość: „Natalko, zadzwoń”, więc zadzwoniłam. Porozmawiałyśmy chwilę i wiedziałam, że teraz będę mieć spokój do końca tygodnia.
W łóżku przed snem próbowałam czytać Prousta. Ale i tak nie mogłam zasnąć. Choć robotnicy już skończyli pracować, wciąż wydawało mi się, że ktoś stuka w ścianę.
Gdy nie mogę spać, wymyślam sobie różne historie, ale zawsze wciskam w nie – jak rodzynki w ciasto – wydarzenia z własnego życia: to, jak mój rower został przejechany przez buldożer, jak rzuciłam w siostrę kiełbasą, jak poparzyłam sobie rękę herbatą i udawałam, że nic mi nie jest. Do dzisiaj mam blizny. W końcu zaczęłam wspominać wszystkie miejsca, w których mieszkałam od kiedy wyprowadziłam się z domu.
Najpierw były akademiki w Amsterdamie: zbudowane z kontenerów, przy porcie. A w nich ciągłe imprezy. Ludzie zbierali się na korytarzach, siedzieli na blaszanych schodach i mostkach łączących ze sobą poszczególne segmenty budynku. Piliśmy wódkę z rozpuszczonymi w niej lukrecjowymi cukierkami. Mój pokój był mały, łóżko wąskie. Aż ciężko uwierzyć, że po którejś imprezie spały na nim trzy osoby na raz. To właśnie podczas jednej z takich imprez poznałam Gunnara. Zachwyciła mnie jego twarz i kręciłam się wokół niego tak długo, aż wreszcie mnie zauważył. Od początku spotykaliśmy się niemal codziennie.
Wszędzie chodziłam na piechotę, więc Gunnar dał mi namiar na faceta, który sprzedawał rowery z drugiej ręki. Przez telefon prosiłam wyraźnie o mały rower. Jestem niska – bałam się takiego roweru, na którym nie sięgnęłabym stopami do chodnika. Spotykaliśmy się przed moim wydziałem. Olbrzymi facet prowadził maluteńki rower. W sam raz dla dziesięciolatka. Uderzałam kolanami o kierownicę. Ale głupio mi było odmówić.
Potrzebowałam pracy, którą dałoby się połączyć ze studiami. Na początku nie mogłam znaleźć nic poza rozwożeniem listów. Zachrzaniałam w deszczu na tym swoim miniaturowym rowerze i zarabiałam grosze. W międzyczasie roznosiłam swoje cefałki po barach, knajpach dla turystów i wszystkich innych miejscach, gdzie niderlandzki nie był zbytnio potrzebny. Któregoś dnia obok stojaka dla rowerów przed swoim domem zobaczyłam stertę złomu przypominającą rzeźbę. Kiedyś był to rower. Teraz zgnieciony, jak puszka po coca-coli. Jednocześnie próbowałam sobie przypomnieć, gdzie przypięłam swój. Aż dotarło do mnie, że właśnie patrzę na to, co z niego zostało. Wzięłam to za znak i porzuciłam karierę listonoszki.
W końcu znalazłam robotę w coffeeshopie. Zatrudnili mnie tylko ze względu na narodowość – wszystkie dziewczyny, które tam pracowały, były z Polski. Właściciel uznał, że będziemy lepiej się dogadywać. Podobno w mieszanej ekipie zbyt często dochodziło do nieporozumień. Dowiedziałam się później, że po kłótni jedna z dziewczyn, która teraz już tam nie pracowała, celowo zostawiła stłuczoną szklankę w zlewie pełnym brudnej wody. Druga pocięła sobie rękę. Było nas ośmioro, ale pracowaliśmy na zmiany – jeden koleś w sklepie na górze, jedna laska w barze na dole. Dziewczyny były z Polski, a chłopaki z różnych miejsc: od Londynu po Johannesburg. Wszyscy bardzo spoko, luźni. Dredy i tatuaże. Dziewczyny słuchały polskiego reggae, malinowej mamby. Puszczały swoją muzykę z mp3, ale ja nie miałam odtwarzacza. Przerzucałam albumy w czarnych pokrowcach na płyty: Habakuk, Vavamuffin… Znalazłam Talking Heads i puszczałam to w kółko.
Praca była za to cięższa niż mogłoby się wydawać. Niby stałam za barem i robiłam kawę, ale byłam sama, więc musiałam też podliczać rachunek – płatność tylko gotówką – i wydawać resztę, sprzątać stoliki, zmywać naczynia, uzupełniać sprzedane napoje, przynosząc je z magazynu na tyłach. Ale przede wszystkim zawsze musiałam mieć jedno oko na drzwiach – nieważne, czy akurat parzyłam kawę, liczyłam pieniądze czy wyciągałam coś z lodówki w magazynie – zawsze musiałam patrzeć na wejście, bo gówniaki próbowały wykorzystać to, że jestem zajęta i dostać się na górę. Bo wpuszczaliśmy tylko pełnoletnich, zawsze musiałam sprawdzać dowody. Byłam więc barmanką, bramkarką, kasjerką i sprzątaczką w jednym. Całe dnie w oparach dymu. Gdy był tłum, co zdarzało się dość często, robiło się ciężko. Klienci przy barze zaczynali się niecierpliwić, sterta naczyń rosła, kończyły się czyste szklanki.
Pracowałam albo na pierwszą, albo na drugą zmianę. Na pierwszą zwykle w weekendy. O siódmej rano czekałam już pod drzwiami. Świeże, zimne powietrze. Ulice wyludnione. Nie było turystów, mewy grzebały w śmieciach wyjadając stare frytki. Przychodził facet z kluczami. Otwierał. On szedł na piętro, rozstawiał swój towar. Ja myłam drewnianą podłogę, tańcząc ze szczotką do „This must be the place”. Nawet teraz, po tylu latach, ten numer kojarzy mi się z zapachem wybielacza i mokrych desek.
Na drugim roku przeprowadziliśmy się z Gunnarem do wspólnego mieszkania. Sypialnia miała kształt litery L, łóżko wciśnięte między dwie ściany, materac się zapadał, bo deski pod nim zawsze się luzowały i spadały na podłogę. Gdy zamykam oczy, wciąż jestem w stanie przywołać wszystkie szczegóły.
Nad nami mieszkały dwie dziewczyny mówiące z mocnym, wschodnim akcentem. W lato, przy otwartych oknach, słyszałam, jak rozmawiały z rodziną na Skypie. Rozumiałam poszczególne słowa.
– Może powinniśmy coś zrobić? – spytał któregoś dnia Gunnar. Patrzył przy tym w sufit. – W sprawie tych biednych dziewczyn.
– A co z nimi nie tak?
– Przecież to prostytutki!
– Dlaczego tak myślisz?
– Ciągle ktoś do nich chodzi. Całą noc jest stukanie.
– Mówisz tak, bo są z Europy Wschodniej. To obrzydliwe. Zostaw je w spokoju.
– Ja chcę im pomóc, a ty byś przymknęła oko. Im się może dziać krzywda. Powinniśmy to zgłosić na policję.
Zbił mnie tym z tropu. Nie byłam pewna, co myśleć.
Widywałam je, gdy wracały ze sklepu. Ubrane w dresy. Z niebieskimi siatkami z Albert Heijna. Młode twarze bez makijażu.
– No, ale to przecież jest tutaj legalne.
– Nie w taki sposób. Nie w prywatnym mieszkaniu.
Któregoś dnia nasz domofon zadzwonił o szóstej rano. Bałam się, że coś się stało, ale okazało się, że to klient szukający eskorty. Pomylił mieszkania. Innym razem, gdy wracałam do domu, przed naszym blokiem stał jakiś facet i gadał przez telefon. Podeszłam bliżej. Usłyszałam, jak mówi: „Nieważne. Już przyszła”. Potem się rozłączył. Otworzyłam drzwi, a on wszedł za mną na klatkę. Chyba powinnam była być ostrożniejsza, ale nie wiedziałam, jak zareagować. Poszedł za mną pod drzwi mieszkania. Był dość wątły, może dlatego się go nie bałam. Wyglądał na księgowego. Stał grzecznie i czekał. Posłałam mu więc takie spojrzenie, żeby dotarło do niego, że się pomylił. Zawstydzony od razu odszedł.
Ktoś jednak złożył doniesienie, bo w końcu zjawiła się policja. Ale dziewczyny zdążyły się już wyprowadzić. Policjanci chodzili po schodach, po mieszkaniu nad nami. Zapukali też do nas, przyglądali mi się podejrzliwie, ale w końcu sobie poszli.
Coraz częściej brałam w coffeeshopie drugą zmianę, a z samego rana jechałam na praktyki. Uczyłam się programować eksperymenty, umawiałam osoby do badań. Zbierałam materiały do pracy zaliczeniowej na studia. Lieneke była moją współpromotorką, sama robiła doktorat. Pewnego razu pokazała mi jedną ze swoich małp. Małpa siedziała w ciemnym pokoju, przykuta do krzesła. Unieruchomiona tak, by musiała patrzeć na ekran. Gdy coś przykuwało jej uwagę, ruszała gałkami oczu. Jeśli dobrze się spisała, dostawała przez rurkę sok jabłkowy. Mechaniczna pomarańcza. Postanowiłam nie robić nigdy badań na zwierzętach.
Po praktykach jechałam do coffeeshopu. Gdy ruch był niewielki, mogłam trochę odetchnąć, posiedzieć na wysokim, barowym stołku. Chłopaki czasem schodzili z góry, żeby pogadać, pożartować, poflirtować. Przed zamknięciem musiałam posprzątać, umyć maszynę do pomarańczy, umyć kible. Wychodziłam o pierwszej. Napiwki wydawałam na krokiety w barze otwartym 24/7. I na taksówkę do domu, bo nie miałam siły pedałować.
Pozostałe dziewczyny wciąż były spoko, ale coraz mniej mnie lubiły. Może za dużo gadałam o studiach? A może po prostu dlatego, że nie wyrabiałam z robotą, zapominałam uzupełniać w lodówkach sprzedane butelki z sokiem owocowym, nie nadążałam za sprzątaniem. Gdy one przejmowały po mnie zmianę, ja jeszcze biegałam i znosiłam naczynia ze stolików. Jeszcze liczyłam pieniądze w kasie.
Kolejny raz przepuściłam jakiegoś dzieciaka. Facet z góry zbiegł po schodach, żeby mnie ochrzanić. Przyszła Ewelina na swoją zmianę. Szklanki nieumyte, popielniczki nieopróżnione. Znowu źle. Najgorzej. Próbowałam przyjąć to wszystko na klatę, ale w końcu nie dałam już rady. Gunnar kazał mi oddychać w papierową torebkę.
W międzyczasie – jakoś między myciem kibli a sprzedawaniem jointów – napisałam magisterkę. Skończyłam studia i dostałam się na doktorat. Badania na ludziach. Nieinwazyjne. W innym mieście. Musiałam się przeprowadzić. Sama, bo Gunnar jeszcze studiował. Zaczęłam szukać mieszkania. Zawsze lepiej być wtedy na miejscu, więc wynajęłam hotel na jedną noc i odpisywałam na każde ogłoszenie, jakie znalazłam. Pierwszego dnia pojechałam w kilka miejsc, wszystkie albo za brzydkie, albo za drogie. Następnego dnia zostało mi już tylko jedno mieszkanie do obejrzenia. Trochę daleko, za miastem, właściwie w sąsiedniej wiosce, no ale są autobusy.
Poranek był mglisty. Autobus zjechał z trasy w mniejszą drogę, która wiła się przez zalesione wzgórze. Po obu stronach z mgły i lasu wyłaniały się piękne, bajkowe domy. Dojechaliśmy na mały rynek. To tu. Dwa stare kościoły, cmentarz, hotel, restauracja. Dom, którego szukałam, stał blisko kościoła. Cała fasada porośnięta bluszczem. Jeszcze zanim zadzwoniłam do drzwi, wiedziałam, że właśnie tego szukam.
Mieszkanie było na poddaszu – małe i ciasne. Przytulne. Całkiem odseparowane od reszty domu. Prowadziło do niego z ulicy osobne wejście. Pamiętam zapach wykładziny na schodach.
Tydzień po przeprowadzce właściciele zaprosili mnie do siebie na kawę. Mieli dwójkę nastoletnich dzieci. Opowiadali mi o swoich wyjazdach: na łódki, na narty. Nie, ja nie jeżdżę na nartach, nie żegluję. On był lekarzem – ortopedą. Kiedyś miał na poddaszu swój gabinet, ale przeniósł praktykę do Niemiec. Jego porsche stało zaparkowane przed drzwiami.
– Mają tyle kasy, po co im jeszcze ten wynajem? – zastanawiałam się później w rozmowie z Gunnarem.
– Mają tyle kasy, bo niczego nie marnują. Nawet kącika na strychu.
Miało to sens.
W mojej romantycznej sypialni na poddaszu z widokiem na cmentarz najczęściej spałam sama. Z Gunnarem widywaliśmy się tylko w weekendy. Potem w co drugi weekend. Ja i tak musiałam cały czas się uczyć. Jedyni znajomi, jakich miałam, mieszkali godzinę drogi ode mnie.
Z właścicielami mieszkania mijałam się czasem na ulicy, ale już więcej mnie do
siebie nie zapraszali.
Skończyłam doktorat i postanowiłam przeprowadzić się do Londynu. Przeszłam na ciemną stronę mocy, bo tam zdecydowanie lepiej płacili. Dostałam pracę w koncernie energetycznym jako specjalista do spraw wdrażania modeli. Gunnar wolał zostać w Holandii.
Londyn to atak na zmysły, nadmiar, pośpiech, ruch lewostronny. Kontrast z holenderskim miasteczkiem na początku mnie oszołomił. Ale w końcu o to chodziło.
Pojechałam w odwiedziny do kuzynki, która mieszkała z rodziną w małej miejscowości w Midlands, oddalonej o godzinę jazdy pociągiem od Londynu. Oboje pracowali na magazynach, mąż właśnie awansował na kierownika zmiany. Ona niedawno urodziła drugie dziecko. Kupili dom. Spędziłam z nimi Wielkanoc. Biały obrus, wódka, duży telewizor. Gdy poszliśmy ze święconką, zobaczyłam jak całe miasteczko ulega transformacji: ze wszystkich stron nadciągały polskie rodziny niosące małe koszyczki. Na ulicach nieliczni Anglicy, czasem się oglądali, ale wydawali się przyzwyczajeni.
Marzyła mi się zmiana otoczenia, nowi ludzie, nowe przygody. Zamiast tego nadszedł lockdown. Pierwszy, drugi, trzeci. Miałam szczęście, bo mogłam pracować zdalnie. W tym czasie znajomości się urywały, ludzie pozamykali się w swoich bańkach. Spędziłam długie godziny obserwując, jak lisy chodzą po płocie. Ich sylwetki odcinały się od jasnych okien sąsiadów.
W domu naprzeciwko mojego znajdował się prywatny zakład opieki dla osób z niepełnosprawnością intelektualną. Z okna sypialni obserwowałam, jak jeden z jego mieszkańców wychodzi przed dom. Był w samej koszulce i spodniach od dresu. Śniady, wysoki i szczupły. W ręku trzymał garść papierków, które miał zwyczaj rozsypywać jak konfetti. Widywałam go niemal codziennie. Wyobrażałam sobie, że te papierki to dla niego jakiś odpowiednik listu w butelce – próba komunikacji z kimś z innego, nieznanego świata. Wiatr porywał je i rozrzucał po okolicy. Znajdowałam je później na krzakach rosnących przy ogrodzeniu. Na początku wydawało mi się, że rzeczywiście pisał na nich jakieś wiadomości, ale z czasem przekonałam się, że były to po prostu podarte gazety, broszury reklamowe, strzępy ulotek.
Całą noc leżałam i myślałam o tym wszystkim. O miejscach i ludziach, którzy przewinęli się przez moje życie.
Obudziło mnie stukanie. Nie pamiętałam oczywiście momentu, w którym zasnęłam, ale skoro się obudziłam, to znaczy, że spałam.
Proust leżał koło mnie na poduszce. On miał swoją nocną Ewę, zrodzoną w trakcie snu z dziwnego ułożenia jego uda. Ja też miałam swojego gościa. Jego twarze się zmieniały, tak samo, jak imiona. A czasem nie miał ani imienia, ani twarzy, tylko na przykład roboczy kombinezon. Bardzo chciałam, żeby został. Zamknęłam oczy i próbowałam spać dalej. Przywołać go do siebie.
Stukanie nasiliło się.
Simone Weil pisała, że to, co nas dzieli, może też nas łączyć – jak dwoje więźniów w sąsiednich celach może komunikować się, stukając w tę samą ścianę. Usiadłam na łóżku. Co to stukanie miało mi do przekazania? Wyjrzałam przez wizjer. Robotnicy nosili po schodach jakieś worki, chyba z gruzem. W sumie chętnie bym z nimi pogadała, ale o czym? Zobaczyłam, że jeden z nich znowu wyszedł z telefonem na klatkę.
– No, chyba mówię wyraźnie. Całą noc. Tak… Co? Jak nie wierzysz, to zadzwoń do… – Chwila ciszy. Ja też wstrzymałam oddech. – Co? To ty spierdalaj! Nie będziesz mi tu… Sam się, kurwa, odpierdol!
Wróciłam do pokoju. Otworzyłam wino i zabrałam się do pracy.
Klaudia Ambroziak – absolwentka filozofii na Uniwersytecie Warszawskim i kognitywistyki na Uniwersytecie Amsterdamskim. W Londynie obroniła doktorat. Pracowała w instytutach naukowych w Holandii i Wielkiej Brytanii, i jako data scientist w branży informatycznej. Obecnie mieszka w Edynburgu.
Anna Lach-Serediuk/Kolażanki