Kinga Sabak – opowiadanie
Trzeba umieć pomagać
Wejdziesz do sieni, to wszędzie buty. Gdzie nie spojrzysz, tam buty. Przy każdej ścianie, w każdej szafce, a i nawet na parapecie przy ganku. Zawsze się mówiło, że jak buty już zniszczone albo schodzone, to żeby nie wyrzucać, tylko na wieś do babci przywozić, bo tu się zawsze przydadzą. Nie mówię, że babcia sama w nich chodziła, bo przecież nie mogłaby sama. Człowiek jeden rozmiar ma i innego nie będzie już miał w tym życiu, to i babcia miała jeden. Jeden los i jeden rozmiar buta.
Jak robotnik jakiś przyjedzie coś naprawiać albo majster od komina, żeby komin oczyścić, to babcia mu mówi: weź se pan jakie buty z sieni. Jaki rozmiar pan ma? 42? To co ma pan swoje brudzić, pan sobie weźmie stąd. Dzieci pan ma? To i dzieciom pan weźmie buty, może i zniszczone trochę, ale wcale nieporwane, ciepłe. Szkoda butów wyrzucać, komuś się mogą jeszcze przydać. A i po co nowe kupować, jak tu jeszcze dużo butów do chodzenia? O tu dziecięce są, pan sobie powybiera, co lepsze, dzieciom radość sprawi.
Nie tylko robotnikom buty wciskała schodzone i zwożone przez całą rodzinę. Dzieciom na wsi też dawała buty, szczególnie tym biedniejszym, gdzie ojce piły albo gdzie chociaż jedno piło, bo matka rzadziej piła niż ojciec. To nieprawda jest, że teraz już biedy na wsi nie ma. Babcia mówi, że cały czas jest, a i ja sama nie jeden raz widziałam takie dzieci, co biedę po nich było widać od razu. I mieszkają w starych drewnianych domach, co nigdy remontu nie widziały. Z dziurami, z myszami, ze skrzypiącą podłogą i z wychodkiem zamiast łazienki. Nieraz to sama dzwoniła do mnie babcia niespodziewanie, po miesiącu czy dwóch niedzwonienia i pierwsze co, to pytała, czy butów jakichś nie mam jej do oddania. A, bo twój rozmiar to mają takie dwie dziewczynki od Kielaków, mówiła. Że jesień się zbliża, a im ojce na pewno nowych nie kupią, to może ja bym jakie miała. I cieszyła się zawsze, jak miałam, i potem chętniej jakoś pytała, co u mnie, czy zdrowa jestem i czy dobrze mi się w tej Warszawie żyje.
Babcia te buty dawała w określonych sytuacjach i na określonym obszarze. Dawała, jak ktoś do niej przyszedł, dawała sąsiadom z najbliższej okolicy, jak na wieś szła, ale z innych wsi dzieciom już nie dawała. Wiedziała, że na innych wsiach też dzieci nie mają butów, bo jak chodziła do kościoła, to obserwowała. Parafia składała się z siedmiu czy ośmiu wsi, a ona tylko w jednej dawała, swojej. Kiedyś ją nawet zapytałam, babciu, a dlaczego ty innym dzieciom nie dajesz butów, bo przecież inne wsie, Topór na przykład czy Wola Paprotnia, to nie tak daleko od naszej wsi, a tam dzieci takie same. A ona mi na to wtedy, że nie może całego świata zbawić i że musi mieć swoje zasady w pomaganiu, że bezmyślnie nie można pomagać. Bo co z tego, jak buty da też dzieciom z innej wsi, jak w kolejną jesień nie będzie miała dla tych z własnej wsi? A własna wieś to jak własny świat, ten najważniejszy, co się w nim człowiek wychował i co w nim umrze. Że jej samej nieraz butów brakowało, jak była mała, to obiecała sobie wiele lat temu, że w jej wsi nie będzie nikt chodził w starych, nieocieplanych butach. Szczególnie jak ona taką ma dużą rodzinę, jak każdy pracuje i co raz nowe buty sobie kupuje.
***
W sąsiedniej wsi mieszkała nasza dalsza rodzina. Mieszkała jedna siostra babci z dziećmi i wnukami, co się pobudowały dom w dom od swoich ojców. Mieszkał brat cioteczny babci od strony ojca i mieszkała chrzestna mojej matki, ciotka Kryśka, co odkąd pamiętam, to miała zachrypnięty głos, czarne wąsy i śmierdziała wódką. W biedzie mieszkała, jeszcze wychodek miała i stare poplamione koce na zalanych gorzałą wersalkach. Wersalkę zalał jej mąż Kazik, co już nie żyje, bo się zabił, jak jechał pijany samochodem, albo ona sama zalała, tego nie wiem. Jak Kazik umarł, to powiedziała, że szkoda, bo dobry chłop był, ale pić lubił i to była jedyna jego wada, co go zgubiła. Jak dostałam mój rower, damkę wiśniową na komunię i płakałam, bo chciałam dostać rower dla chłopaków na resorach, to matka mi powiedziała, że grzeszę, bo ona to na komunię od ciotki nic nie dostała. Ale i tak płakałam, bo nie chciałam być jak dziewczyna i jeździć damką, a poza tym nie moja wina, że jej matka chrzestna to pijaczka, co wszystko przepija.
Do tej pory to ciotka już zaczęła wychodzić z biedy, ale wciąż miała wychodek zamiast łazienki. Pracowała w fabryce butelek plastikowych Butelpol. Wstawała o piątej rano i szła na autobus pekaes z przystanku przy szkole. Wracała koło czwartej po południu, biegła na cmentarz, żeby świeczkę mężowi Kazikowi zapalić i pacierz zmówić albo tylko pacierz zmówić, i wracała do domu, żeby oglądać seriale telewizyjne, a potem iść spać. Czasami szła na nocną zmianę, to później odsypiała cały dzień. Na obiady robiła sobie klopsiki ze słoika z Biedronki albo grzała parówki Berlinki, ale nie Berlinki tylko tańsze podróby.
Nie piła już tak dużo jak kiedyś, bo musiała pieniądze do domu przynieść i syna wyżywić, ale coś tam wciąż popijała, bo nie sposób, żeby wcale nie pić. Teraz więcej pił jej syn Wojtek, a babcia zawsze mówiła, że jaka matka, takie dzieci i że jak tradycje porządne się przekazuje, tak i nieporządne się przekazuje, jak picie gorzały na przykład. I że jak ojciec pije, to jeszcze nie tak źle, ale jak matka pije, to już nie ma ratunku dla dzieci. Bo chłopu to się jeszcze i nieraz to picie po robocie należy, ale kobieta nie ma prawa pić. Przez to jej mówienie, to ja w ogóle przestałam być szczera wobec niej i nigdy nie mówiłam, jak na kacu do niej pojechałam. A częściej byłam na kacu niż nie byłam, ale ona o tym nic nie wiedziała.
Przyszedł któregoś wieczora do domu Wojtek napity, jak ciotka Kryśka akurat Plebanię oglądała i jej mówi, że nie ma siły już przez to swoje picie, że o ratunek prosi matkę, bo nie ręczy za siebie. Matka, to znaczy ciotka Kryśka, wcale nie miała już ochoty pomagać. Powiedziała mu, że figa z makiem i żadnego ratunku z jej strony nie będzie. Już wiele razy pomagała, na odtrucie go zabierała do Kiczek, na zaszywanie, na AA go ciągnęła i nigdy jeszcze nic to nie dało. Wracał, nie pił, zmienić się chciał, do pracy szedł, ale i tak po jakimś czasie wracał nachlany i wszystko się zaczynało od początku. I co on teraz chce? Ciotka też już miała dosyć. Mówi mu, że ma dosyć i naprawdę po ciężkim dniu pracy w Butelpolu chce spokojnie serial obejrzeć. Nie zdawała sobie sprawy z powagi tego problemu, z jego rangi i Wojtka to uraziło. Postanowił, że pójdzie do lasu się wieszać. Ciotka nie bardzo wierzyła, że pójdzie, prychnęła tylko z tej niewiary i wróciła do oglądania serialu. A on rzeczywiście sznur wziął z parnika i poszedł do lasu się wieszać. Przyszedł z powrotem za godzinę niecałą, bo uznał, że w starych ubraniach się wieszał nie będzie, bo nie wypada. I że poczeka aż uzbiera pieniądze na nowe, dopiero wtedy się pójdzie wieszać naprawdę.
***
Babcia nie cieszyła się tylko z butów, które już były w sieni zatwierdzone, przekazane na stałe w jej ręce. Radość miała też z tych butów, w których do niej przyjeżdżaliśmy i które były przez nas używane. – O, jakie ładne kozaki sobie kupiłaś, skórkowe – oceniała swoim okiem. – A ocieplane w środku? Pokaż mi tu, ja sobie sprawdzę. I macała mi te buty zawsze w środku, i z zewnątrz oglądała, żeby sprawdzić, czy ze skóry prawdziwej, czy miękkie i czy wypastowane. Kiedyś, jak jeszcze tak nie dbałam o buty, to krytykowała, że co to za buty teraz robią, że niby zimowe, a wcale nie ocieplone, że przecież nogi mi zmarzną. – A ta podeszwa to ci się tutaj zaraz odklei, bo to na słowo honoru przyklejone – mówiła. Ale potem już jak zaczęłam dbać o buty, to zawsze dobre zdanie miała o moich butach. I chwaliła mnie za buty, chociaż tak czułam, że już sobie wyobrażała, komu ze wsi je odda, jak tylko przestanę w nich chodzić i sobie nowe kupię. Ale jej mówiłam za każdym razem, za ile buty kupiłam, żeby wiedziała i żeby się cieszyła. I nawet jej nie przeszkadzało, że od lesby te buty bierze.
W święta Bożego Narodzenia, jak jeszcze wszystkie buty były i żadnych jej nie brakowało, to zamiast z nami wszystkimi siedzieć w pokoju przy stole, przychodziła do sieni i patrzyła na buty, które przed chwilą zdjęliśmy. I wywoływała mnie i kazała mi liczyć, czy na pewno wszystkie są. No poczekaj, babciu, mówiłam i unosiłam palce do liczenia. Tu Piotry, czyli cztery pary, bo Piotra, Agnieszki, małego Antka i Oskarka. O, a zobacz, babciu, jakie Oskarek małe najeczki ma. Co to są najeczki, pytała się mnie i nie słuchała odpowiedzi, bo już sprawdzała, czy porządnie uszyte, czy byle co, i komu by je mogła potem dać, jak już Oskarek wyrośnie. Potem przechodziłyśmy do Zbyszków, czyli znowu cztery pary powinny być, tylko więcej damskich. I jak wszystko się zgadzało, to babcia była szczęśliwa, wracała i zarządzała wspólne śpiewanie kolędy i dziękowanie Bogu, że jesteśmy w komplecie i że każdy zdrowy.
Później dopiero zaczęło par brakować, bo najpierw jeden syn jej umarł, a potem drugi. I już z czasem nie tak chętnie chodziła liczyć buty, bo wiedziała, że będzie brakowało tych noszonych. Starych nie brakowało, bo po śmierci zadbała, żeby każde buty zmarłego do niej trafiły i żeby sobie mogła nimi dysponować i tym od komina proponować albo biednym. Ale obecnych brakowało. Bo jak syn umarł, to nie dość, że butów syna brakowało, to jeszcze jego rodziny, żony i dzieci, bo oni już zapominali, że babcia to też rodzina i że z przyzwoitości raz w roku by ją należało odwiedzić. I babcia niby rozumiała, że dorośli swoje sprawy mają i swoje rodziny, które są ważniejsze niż ona, ale zawsze płakała w święta i się modliła za tych, co już nieobecni. Nie tylko za umarłych, ale też za tych, co żywi, ale nie przyjechali.
Po ostatniej Wielkanocy minął jakby całkowicie temat butów, tak zniechęcona chyba była tymi nieobecnymi. Na początku jeszcze dzwoniła do mnie i pytała, czy zdrowa jestem i czy wszystko dobrze. Potem w ogóle przestała dzwonić, bo jak tematu butów nie ma, to może i nie ma co dzwonić? A w sierpniu się okazało, że Wojtek od ciotki Kryśki się w lesie powiesił i cała wieś o tym gada. Podobno miał na sobie świeżo wyprany garnitur i nowe pantofle.
Kinga Sabak – ur. 1993. Absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Współpracuje z działem kultury tygodnika Newsweek i pisze teksty reklamowe we własnej agencji. Publikowała w Niewinnych Czarodziejach, Drobiazgach i Wizjach. Żyje w Warszawie, ma psa Karolka i nie wydała książki.
Lilianna Lasocka – absolwentka malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Zajmuje się grafiką i ilustracją. Najbardziej lubi tworzyć krótkie historyjki obrazkowe bez słów. W swojej twórczości poszukuje poezji zawartej w codzienności i zwyczajnym życiu. Inspirują ją ludzie i zwierzęta. Uwielbia filmy i marzy o nakręceniu własnego – ale to może kiedyś.