Kinga Ludwik – opowiadanie
Słoń
Torowiska pachną. Metaliczna woń rdzy miesza się ze smrodem moczu i gówna. Czasami przebija olej kreozotowy z podkładów. Kiedy w nie tupniesz, brzmią jak trumna przysypana ziemią.
*
Ojciec nie mógł sobie poradzić. Dużo pił, trochę palił. Później był jeszcze bardziej ponury i senny, chociaż nie mógł zasnąć. Kiedy już mu się udało, wybudzał się z krzykiem. Kiedyś zajrzałem do pokoju, w którym siedział po ciemku. Miał oczy otwarte szeroko jak sarna, wpatrująca się w rosnące światła pociągu.
– Widocznie tak mu było pisane – powtarzała matka. Kiwał się wtedy monotonnie, patrząc gdzieś obok jej głowy. Raz stanąłem w tym punkcie, wtedy jego wzrok stężał, źrenice rozszerzyły się, rozlały na tęczówki, linię wodną, przelały się przez łuk brwiowy, ogarnęły policzki, dobiły żuchwy, wysysając wszystkie kolory z twarzy. Nagle zwęziły się w szpilki wbite w białka.
Od tego dnia jego oczy stawały się bledsze i bledsze, aż w końcu osiągnęły odcień tak jasnego, chorego błękitu, jak bielmo na oczach psa, który od kilku lat błąkał się w okolicach stacji i żebrał u mechaników o resztki jedzenia.
*
Z Markiem lubiliśmy bawić się w starych składach. Ustawione na bocznicy wyglądały jak martwe słonie – szare, ciche, tak ciężkie, że jeszcze trochę i uginałyby ziemię. Niektóre z nich miały dziury w podłogach zabezpieczone już całkiem zbutwiałymi deskami, więc po deszczu musieliśmy szczególnie uważać, żeby nie przebić ich nogą. Matki denerwowały się, gdy tam znikaliśmy, mój ojciec nieco mniej. Ojciec Marka nie żył od lat, więc martwił się tylko przez sny.
Mój ojciec potrafił ujeżdżać słonie, kierował nimi siłą cierpliwego czarodzieja. Jak egzotyczny kowboj znikał z nimi tam, gdzie tory łączyły się ze słońcem. Marek mówił, że też taki będzie – zwiedzi na stalowych słoniach cały kraj, a może nawet więcej, to, co jest za granicami. Po szkole wyciągaliśmy stare mapy kolejowe i jeździliśmy palcami do Pragi lub Berlina.
*
Stuk stuk – sszsz – stuk stuk – szszsz. Kiedyś wszystkie tory stukały. Zimą wyraźnie, nieco szkliście, jak uderzenie siekiery o suszone na mrozie drewno. Latem ciszej, bardziej miękko, jakby sprażone słońcem stawały się plastyczne i nieco lepkie. Wtedy wydawało się, że pociągi to ciągnące na północ słonie. Z czasem coraz rzadziej słychać było stuk, zostawał sam szum.
Ale tego dnia tory nieopodal naszego domu jeszcze miały styki i jeszcze stukały. I kiedy przejechał nimi pociąg ojca, nie stuknęły ani razu więcej i nic, gdyby nie pisk zbyt wczesnego hamowania, nie zakłóciłoby ich doskonałego rytmu.
*
Dzień wcześniej Marek nie przyszedł do szkoły, ale widziałem go na peronie. Wgapiał się w stary zegar. Wskazówki nie poruszały się, tak samo jak jego oczy.
*
– Widocznie tak mu było pisane – powtarzał za matką ojciec, choć tego dnia przestał wierzyć w Boga i nie wiadomo było, kto tak pisał. Od tego dnia nie pojechał już nigdy pociągiem.
*
Kilkanaście lat później miałem na tej stacji przesiadkę. Pociąg był opóźniony i kiedy czekałem, nie patrzyłem w stronę dawnego domu rodzinnego. Patrzyłem na żurawia kolejowego, który w oddali powoli podnosił ramię z ładunkiem i myślałem o Mary, słonicy, która kiedyś w jakimś amerykańskim cyrku zabiła pomocnika tresera. Ważyła 5 ton i zmiażdżyła jego głowę, jak zwykle miażdżyła arbuzy. Ku uciesze gawiedzi powieszono ją na dźwigu. Pochowano ją przy torach.
Kinga Ludwik (ur. 1992 w Biłgoraju) – zawodowo zajmuje się PR-em, jednak własnego biogramu napisać nie potrafi. Publikowała w m.in. w antologii „Nic nie jest tym czym jest”, w „Stonerze Polskim”, w „Tlenie Literackim” i w „Bibliotece Biura Literackiego”. Finalistka warsztatów w ramach Festiwalu Góry Literatury.
Weronika Gurgul-Kopiec – zawodowo zajmuje się projektowaniem reklam, po godzinach lubi rysować analogowo, inspiruje ją brut art.