Kazimierz Fajfer – jedno opowiadanie

Ilustrowała: Katarzyna Aziukiewicz

Orfeusz wiecznie żywy

Dawno temu żył w Tracji pewien marny śpiewak imieniem Orfeusz. Z zawiścią spoglądał na wieńce bardziej utalentowanych kolegów i wciąż snuł plany, jakby tu uszczknąć dla siebie nieco sławy. Marzyło mu się, że gdy przeminą eony, a koło metempsychozy przetoczy się po wielokroć, nikt już nie będzie pamiętać Polibiadesa ani Augistosa, a jego imię wciąż będzie rozpalać dusze ludzi, którzy brać go będą za swego patrona; takimi wizjami pocieszał się, przełykając kolejne gorzkie porażki w poetyckich agonach.

Stawał się coraz starszy i docierało do niego, że jeśli szybko czegoś nie wymyśli, to wkrótce trafi do ziemi i nikt nawet nie odwiedzi jego grobu. Postanowił postawić wszystko na jedną kartę: prawdziwą miłość swej pięknej żony Eurydyki, dobrej i bezinteresownej, jedynej osoby szczerze wierzącej w jego talent.

Wybrali się na spacer. Zwiedziona pięknością rosnących na łące kwiatów kobieta schyliła się, by je powąchać. I może też zerwać kilka na bukiet lub wianek, nie wiadomo, bo wcześniej ukąsił ją wąż, którego za jej plecami wyciągnął z torby Orfeusz. Eurydyka padła na ziemię martwa, a poeta schwycił ją w ramiona i zalał się łzami, po czym zaczął układać rozdzierającą serce elegię (po prawdzie to miał już duże fragmenty przygotowane wcześniej, ale dopiero w obliczu prawdziwej tragedii był w stanie wyzwolić w sobie ukryty liryzm).

Wyruszył w podróż do Hadesu. Przekupił źle opłacanego Charona, przepłacając wielokrotnie normalną stawkę za bilet przez Styks. Wygłodzonemu Cerberowi rzucił worek kości. Wreszcie stanął przed czarnymi tronami Władców Podziemi, którym pieśnią wyraził prośbę o zwrócenie żony. Znani z sentymentalizmu zgodzili się wypuścić z powrotem śliczną Eurydykę, ale ponieważ nie mogli tego uczynić, nie wystawiwszy go na próbę (boski kodeks zabraniał), postanowili dać mu zadanie łatwe, nie wymagające ani mądrości, ani siły, ani żadnych innych przymiotów: musiał po prostu iść przed siebie i się nie odwracać.

Zbliżał się już do wyjścia, ciesząc się skrycie sławą, którą miała przynieść mu ta wyprawa i nie mogąc doczekać się min rywali, których poprosił o odprowadzenie do bram Podziemi i zaczekanie przy nich do jego powrotu. Już słyszał ich pełne niedowierzania okrzyki, już czuł ich ręce wyciągnięte do powinszowań, już… Przyszedł mu do głowy lepszy pomysł. Kochanek szczęśliwy, kochanek triumfujący, kochanek wyrywający żonę z zimnych szponów śmierci – to niezłe, ale pozbawione dramatyzmu. Za to…

Odwrócił się.

Wszystko przepadło. Rozdzierając szaty, zalany łzami Orfeusz wychynął ze Świata Umarłych. Jego przyjaciele zerwali się na równe nogi, otoczyli go, zadawali pytania. Na początku nie był w stanie wydusić z siebie słowa, wciąż tylko łkając spazmatycznie, aż wreszcie otarł twarz starą chustką Eurydyki i najczystszym heksametrem zrelacjonował swoją wyprawę. Tłum stał oniemiały.

 

Kazimierz Fajfer (ur. 1999) – na poważnie pisze od 2015. Debiutował opowiadaniem w antologii Flash fiction (Ha!art, 2016). Współautor powieści kolaboratywnej Pizza Polska (Ha!art, 2019). Rzucił MISH, żeby pracować w magazynie (budynku, nie czasopiśmie) i szlifować debiut książkowy.

Katarzyna Aziukiewicz (ur. 1989) – grafik, ilustrator. Zafascynowana minimalizmem zarówno w sztuce, jak i w życiu. Kochająca prostotę, nieoczywistość i retro klimaty. Podróżnik, który swą największą podróż ma wciąż przed sobą.