Katarzyna Woydyło – opowiadanie

Ilustrowała: Oliwia Lisek

Katarzyna Woydyło – opowiadanie

Chodź-my 

Ten moment, kiedy coś mówisz, ale druga osoba tego nie słyszy, bo ziewa.
Ten moment, kiedy wypada ci z torby jabłko, a ty je niechcący kopiesz pod auto.
Ten moment, kiedy przygotowujesz przez ponad godzinę ciasto, a gdy jest już w piekarniku, przypominasz sobie, żeby je wyciągnąć, o dwie godziny za późno.
Kiedy goście pukają, a ty zapomniałaś, że to już dzisiaj.
Kiedy on mówi przesuń się, ale ty nie masz już gdzie.
Kiedy potykasz się i spadasz ze schodów, a on nie mówi uważaj.
Kiedy ona przykłada ci nóż do pleców, i pyta, czy ostry.
Kiedy wracasz i nawet stary pies nie kryje swojego rozczarowania.

***

Wyjdźmy z mieszkania na siedemnastym piętrze, które ktoś nazwał domem, ale na tyle wysoko w chmurach, że w każdej chwili można z niego wyskoczyć. My nie wyskakujemy, jesteśmy jednymi z tych, którzy uparli się, by przeżyć, na złość każdemu, kto życzyłby nam, żeby było inaczej. Jesteśmy ludźmi, którzy na własnej skórze zasmakowali obojętności, pogardy i żalu za nie nasze grzechy. Ludźmi, którym odmawia się współczucia, traktuje jak maszyny do ogarniania drobnych sprawunków, bo większych nam powierzyć nie można.

Wyjdźmy więc grupą nie bardziej liczną niż połowa ludzkości i wejdźmy do osiedlowej kawiarni. W oparach czarnego płynu zabielonego mlekiem zobaczymy swoje prawdziwe odbicia. Z poparzonymi nosami będzie nam do siebie bliżej niż kiedykolwiek wcześniej.

Kelnerka obsłuży każdego na tym samym poziomie, a my zgodnie nie zostawimy napiwku. Nie zapłacimy nawet za zamówioną kawę, bowiem każdy z nas zamówił ją na poczet tego, jak został w życiu potraktowany.

Saszetki z cukrem trzcinowym wciśniemy do kieszeni na potem.

Pod kawiarnią będzie stało stado psów z kulawymi nogami, które obszczekają nas z góry na dół i zwołają tym samym trzynaście kotów, które przebiegną nam wszystkim drogę. Tysiące z nas wrócą do domu, podkulą ogon jak psy przed chwilą i nigdy ich już nie zobaczymy. Ich nazwiska pojawią się w internetowych nekrologach. Będziemy mogli ułożyć im ze znaków na klawiaturze znicze, a ogień niezrozumienia dla ich straty nigdy na nich nie zgaśnie.

Większość jednak do miejskiego szaletu dojdzie trzymając się za zimne po krótkim spacerze ręce. Szalet ma ograniczoną liczbę miejsc, ale nie to zadecyduje o selekcji uczestników tej grupy. O tym, ilu z nas pójdzie dalej, zadecyduje to, ile osób przetrwa publiczne pranie każdej przykrości, która mu się zdążyła dotąd przydarzyć.

Powiedzmy to głośno, wszyscy na raz, zbawienia i tak nikt z nas nie dostąpi.     

***

Posuńmy się trochę, troszeczkę, oto i ona.

Kobieta z kołtunem na głowie podniesie z ziemi jabłko z robakiem.

Zastanówmy się, czy właśnie to zrobi. Patrzmy na nią, robaka, jabłko i rozprawiajmy o tym, jak bardzo nas to przestało brzydzić. Sami przecież całkiem niedawno stęsknieni czułości, głodni wrażeń cielesnych, daliśmy się skusić czemuś tylko pozornie atrakcyjnemu.

Kiedy kobieta uśmiechnie się do grupy ludzi pod miejskim szaletem uśmiechem bez zębów i zaprosi dłonią ze szpiczastymi pazurami do wejścia, wejdźmy. Ugrajmy na jej przykładzie coś więcej, niż poczucie, że jesteśmy lepsi niż ona. I nie patrzmy przy tym nawet przez chwilę na robaka, który wypełza z wypukłej kieszeni jej płaszcza.

***

Opluci, z resztką niestrawionej treści na założonych naprędce kurtkach, które nie chronią przed zimnem, wykąpmy się w lodowatej rzece.

Możliwe, że znalezienie rzeki, która byłaby dostatecznie długa, żeby pomieścić miliony ludzi i dostatecznie zimna, by ich otrzeźwić, nie będzie łatwe. Jednak wiemy, że w tej metodzie, metodzie poszukiwania bez choćby nadziei na znalezienie, kryje się nadmiar niezależności. Nikt tam po nas nie sięgnie. Nikt za nami do niej nie wejdzie. Nikogo nie będzie obchodzić, dlaczego stoimy po pas w zimnym nurcie, który może nas porwać i nie zwrócić.

Przed rzeką połowa zaczyna się cofać. Pozostali kiwają głowami w tym samym rytmie. Robią tak, tak dla słabości innych. Inni zaś robią nie dziś, nie dziś i nie wracają do rzeki już nigdy. Dokądś jednak wracają. Do kogoś, kto na nich czekał, ale za tydzień będzie chciał się ich pozbyć. Kto ich przygarnie tylko po to, by móc ich za chwilę odrzucić. Kto ulepi ich z własnej gliny, wedle wymyślonego wzoru i sprawi, że stracą swoją pierwotną strukturę.

Patrzymy na ich plecy, gdy odchodzą od nas po raz ostatni.

W nasze pępki wlewa się zimna woda.

***

Przelewanie się wody oczyszcza.

Tylko ze zmąconej krwi urodzi się zmiana, z galopujących myśli powstanie coś, co inni nazywają olśnieniem, ale my nazywamy kolejną szansą daną sobie świadomie. Z zimnej wody zaś skostnieją jedynie stopy, brzuch pokryje się grubą łuską, która będzie chronić zapasy tłuszczu. Tłuszcz, choć toksyczny, jest nasz, tylko nasz. W wielu sytuacjach ciężko jest nam przyznać przed sobą, że wygodniej nam zamknąć oczy, zatkać uszy i nos, by nie czuć, jaki smród zaczął wydzielać.

Dla wielu staliśmy się zgniłym jajem. Nikt z nas nie wie, czy po kąpieli smród się utrzyma, czy zniknie. Czy jesteśmy gotowi na to, by się go pozbyć. Wszystko zależy pewnie od tego, ile łusek z siebie ściągniemy, ilu warstw zdążymy się pozbyć, nim nadejdzie kolejna spieniona fala.

Kobiety płaczą głośniej, mężczyźni za to szlochają z głębi siebie.

Płaczmy po swojemu, ale płaczmy wszyscy.

Przelewanie się wody oczyszcza.

***

Biegnijmy przed siebie bez pamięci o tym, jak ciężkie są ubrania, które zdążyły nasiąknąć wodą. One sprawiają, że prawie klęczymy. Szuramy kolanami po mieszance trawy i ziemi, ale póki przesuwamy się do przodu, nikt nie narzeka na to, że trawa staje się miejscami czerwona.

Możemy zwalić winę za swoje upadki na kurtki z ołowiu i spodnie z żelaza, które musimy trzymać za szlufki, żeby nie spadły nam w biegu. Możemy obwiniać też śliską trawę, która nasiąka tym, czym przed chwilą nasiąkaliśmy my. Spróbujmy się nie pośliznąć. W końcu obwińmy zaś wszystkich wokół prócz siebie za stracone lata, samotność, na jaką sami się kiedyś skazaliśmy i skamieniałe serca, które oduczyły się prosić o więcej.

To one będą największą przeszkodą do wejścia na największą fiestę w mieście. Dotrą na nią nieliczni, zaledwie dwadzieścia procent grupy, która z kieszeniami pełnymi cukru na zapas przez długie godziny brodziła w rzece. Teraz to oni będą podnosić nogi nad każdym kamieniem, który sami sobie postawili na drodze do zrozumienia siebie. Kto potknie się i upadnie, tego pozbiera reszta biegnących, na tyle szybko, żeby nie zdążył się zanadto odłączyć.

Będą też tacy, którym muzyka nie doda kurażu. Którzy nie pójdą za tłumem, nie skusi ich nawet darmowy drink whisky sour. Gdy dotrą pod drzwi i zrozumieją, że za chwilę odwrotu nie będzie, zaczną się cofać.

Zobaczymy ich poprzylepiane do brzuchów koszulki, gdy będą udawać, że idą do przodu, a zaczną się w tłumie cofać. Będziemy wciągać kreskami piach strzelający pod ich butami. Nim podejdzie do nas kierownik imprezy, wszyscy będziemy już odurzeni ich desperacją.

Niektórzy z nas zaczną marzyć o wyzwoleniu.

***

Tańczmy szczególnie wtedy, gdy patrzą wszyscy. Pijmy tylko to, czego nikt nam tego wieczoru nie usiłuje polecić. Palmy tak długo, aż nasze palce zacznie szczypać ogień, a my poczujemy, że moglibyśmy się spalić i najbardziej źle byłoby z tym nam samym.

Dopiero wtedy będziemy w stanie ogarnąć sobie kilka łączonych stołów albo pustą lożę na dziesiątki tysięcy ludzi, która pomieści opowieści o próbach samomiłości. Będziemy tak długo o tym rozmawiać, aż zdrętwieją nam języki i zaczną boleć kolana od przybierania wygodnej dla tego typu rozmów pozycji. Zaczniemy się wtedy stykać głowami, pochyleni nad swoimi drobnymi głupstwami ostatnich lat, pośmiejemy się z siebie samych.

Kilkaset osób powie, że nigdy wcześniej się nie przytulało. Wtedy inni zaczną ich tulić, a oni powiedzą, że przecież nie o to chodzi.

Trudno nam będzie pewnie rozróżnić, czy miarowe uderzenie to zasługa latynoskiej muzyki, czy to nasz niczym nieskrępowany śmiech. Ha ha ha. I jeszcze raz. Ha ha ha. Niektórzy zasłonią usta dłonią, a potem skarcą się klapsem w udo za to, co robią. Będą chcieli poddać się fali śmiechu, wypuścić się tam, dokąd podąża każda z jego pourywanych salw. Dopiero, gdy śmiech się wypali, wypalą się oni, ich strach, ich lęk przed tym, że szczęśliwie to pewnie już nigdy.

Wtedy podejdźmy z podniesioną wysoko głową do baru i dajmy się obdarować darmowym drinkiem, na który ciężko zapracowaliśmy.

Katarzyna Woydyło – urodzona w 1992 roku w Zabrzu. Absolwentka filologii
germańskiej na Uniwersytecie Śląskim. Uczestniczka Kursu Pisania Powieści KMLU.
Zadebiutowała opowiadaniem w Stronie Czynnej. Mieszka w Zabrzu.

Oliwia Lisek – ilustrator, nigdy nie uczęszczała do szkoły artystycznej. Tworzy ilustracje cyfrowo jak i na papierze. Interesuje się naturą, parapsychologią i sztukami walk. Uwielbia czytać, tworzyć i rozwijać swoje umiejętności. Instagram: @vialiart