Katarzyna Ożgo – opowiadanie

Ilustrowała: Paulina Radoń

Katarzyna Ożgo – opowiadanie

Stan skupienia

Od kiedy Paulina awansowała na dziekana, a raczej dziekankę, jak zwykły mówić jej postępowe koleżanki z roboty, większość rzeczy miała w dupie. Nareszcie była wolna od paskudnych, śliskich umizgów do kolegów po fachu – osób stojących wyżej w uczelnianej hierarchii, z których zdaniem, chcąc nie chcąc, musiała się liczyć. Teraz to ona dyktowała ton wypowiedzi i nie zamierzała się ani trochę obcinać. Od kiedy pamięta, w życiu zawsze najbardziej interesowało ją to, jacy ludzie są, gdy nikt nie patrzy, a obiektywy kamer skierowane są na domowe pielesze, podomki i brudne gacie. To właśnie tam Paulina upatrywała całej prawdy o ludzkości, a zarazem stanu wiecznej szczęśliwości, gdzie nikt nie musi nikogo ani niczego udawać. Gdy tylko podpisała stosowne papiery, obiecała sobie, że od teraz właśnie tą wersją siebie będzie – wolną od sztucznej maski uprzejmości, skonwencjonalizowanej estetyki i przaśnego poczucia humoru, cechującego większość tych, którzy ją otaczali.

Gdy wreszcie, po tylu latach, udało jej się wdrapać na wyższą pozycję, zdała sobie sprawę, że stan radykalnego bycia sobą jest możliwy do realizacji nie tylko w szklarnianych domowych warunkach, ale również w miejscach publicznych, takich jak na przykład robota. Gdy jest się wyżej od innych, oceny i paskudne myśli bliźnich jakby to powiedzieć… nie docierają do ciebie, bo siedzisz wyżej i nie mają jak dolecieć. Postanowiła, że od teraz będzie mieć wyjebane na to wszystko, na co do tej pory wyjebane nie miała. Przestała się obcinać –

jeżeli chodzi o wygląd, kilka kilogramów w tą czy w tamtą nie robi specjalnej różnicy, a niedojadanie, żeby zatrzymać naturalne procesy rozrastania się tkanki tłuszczowej, w pewnym wieku też nie jest wcale jakieś zdrowe i zalecane przez specjalistów. Paulina zaczęła jeść wszystko to, na co miała ochotę, w ilościach, których pragnął jej organizm, a były to, trzeba przyznać, ilości duże. Nie rozumiała, jak do tej pory przeżyła życie jedząc chomicze porcje i sałatki z jagodami goji, nie padając na pysk przy pierwszej lepszej okazji albo nie lądując na SOR-ze z powodu całkowitego niedożywienia organizmu.

„Ludzie naprawdę za mało jedzą” – myślała wieczorami zanurzając kawałek włoskiego ciasta w plamie oliwy i popijając kieliszkiem wina.

Paulina otworzyła się na sukces i dostąpiła nobilitacji zawodowej, ale jej apetyt na jedzenie rósł i rósł, jakby uwolniony przez awans ruszył z kopyta i zaczął naciskać na ściany żołądka, łaskotać ślinianki. Efekty tego procesu można było szybko zaobserwować w jej ciele, które rozrastało się we wszystkie strony. Szczególnie zaokrągliła się Paulinie twarz, która po kilku tygodniach zaczęła przypominać dwa jajka sadzone na patelni, z wyrysowanymi mniej lub bardziej liniami, które zapadały się do środka. Oczy zrobiły się głęboko osadzone i szkliste, a nos ledwo wyrastał ponad linię policzków. Twarz oblewała nowa warstwa skóry, która powstała na gruzach starej buzi.

Koleżanki mijając ją w dziekanacie patrzyły na jej brzuch albo nalany podbródek z pewną dezaprobatą. Pytały z udawanym przejęciem:

– Paulina czy wszystko w porządku? Może chcesz pogadać? – dopytywała jedna z nich, Elka.

– Pogadać? Nie ma o czym – odpowiedziała i uśmiechnęła się szeroko, jak nigdy.

Ela potrząsnęła głową jak koń opędzający się od much. Spojrzała na Paulinę spode łba z pewnym niedowierzaniem, jej usta wykrzywiły się przy tym jak krzywa kursu walut. Paulina już nic nie musiała – wymyślać wymówek, wymigiwać się natłokiem roboty, prawić ludziom kłamstw w żywe oczy.

Wprawianie ludzi w konsternacje coraz bardziej jej się podobało. W sumie to mogłaby spotkać się z którąś z koleżanek z pracy, czasami trochę brakowało jej towarzystwa podczas posiłków. Miała ogromną ochotę pokazać im jak wpierdala, wchłania kolejne porcje żarcia, przepełnia brzuch do rozpuku. Koleżanka sama nic by nie dostała do jedzenia, tylko musiałaby patrzeć jak Paulina się obżera i opija winem. Między gryzami kolejnych kęsów jedzenia oświadczyłaby z przejęciem, a oczy błyszczałyby jej przy tym jak bombki na choince:

– I co nic nie zjesz, głupia. Boisz się jeść. A może boisz się też żyć? Nie wiedziałaś, że to to samo?

Koleżanka zwijałaby się na krześle jak karaluch i błagała, by Paulina już przestała. Usta wykrzywiałyby się jej w jeszcze paskudniejszym grymasie, ukazując braki w tylnym uzębieniu.

– Proszę cię przestań, przestań żreć! Nie mogę, nie mogę na to patrzeć!

– Nie przestanę, będę gruba od doświadczeń, nażrę się ich, a ty będziesz tylko patrzeć i ryczeć, kiedy ja nabiorę sił na zaś.

Nie zamierzała przed nikim ukrywać, że miejsce, do którego o własnych siłach się wgramoliła bardzo, i to bardzo jej odpowiadało. Należała teraz do grona osób, które trzymając ster, spotykają się z innymi trzymającymi berło i w tym gronie wybranych, wspólnie razem załatwiają niewidoczne dla innych ważkie sprawy, podejmują niewygodne decyzje, które nie spotykają się z aprobatą większości i smucą się w związku z powagą sytuacji, w jakiej znalazło się szkolnictwo wyższe.

Rozkokoszenie się na pozycji miało jednak swoją cenę. Gremium innych trzymających władzę miało swoją specyfikę i osobnicze uwarunkowania. Stare dziady uwielbiały sadzić morały i uprawiać humorystyczną działalność wycelowaną w jednostki będące niżej na drabinie społecznej. Ich topowym żartem było pytanie o stan skupienia. W ich językowej topografii to pojęcie wiązane było z polityką tożsamości, popularnie mówiąc – z pewną wiodącą cechą osobowości delikwenta przynależącego do określonej grupy ludzi. Kadra zarządzająca była oczywiście ciałem stałym, a więc czymś, co nie ugina się pod byle pretekstem, jest stabilne i raczej nieustępliwe. Przetrwa bez większych problemów przez długi czas, nie wchłonie go coś innego, opędzi się i będzie cieszyć się długim trwaniem. Wedle tego rozróżnienia stanem skupienia podrzędnego pracownika uczelni, w odróżnieniu od kadry zarządzającej, była ciecz.

– Jaki jest twój stan skupienia? – spytał Paulinę na zebraniu rozbawiony, śliniący się
w kącikach ust starzec, wykładający technikę malarstwa.

– Twardy gnat – odpowiedziała Paulina. Była wściekła, nie potrafiła ukryć swojej złości. Patrzyła na starca z nienawiścią w oczach, wlepiając w niego nieruchomy wzrok. Kropelki śliny skapywały mu po siwej brodzie i osiadały tam jak szron na drzewach. Według tego jełopa wciąż jeszcze musiała tłumaczyć się ze swojego niedawnego cieczowatego stanu. W innym wypadku pryk zadawał pytanie pomocnicze.

– A kim byłaś jeszcze niedawno?

– Miękkim gównem – odpowiadała i uśmiechała się ironicznie. Starzec zupełnie nie trybił tego, że nie reagowała w pożądany przez niego sposób. Wypowiadając słowa starała się pryskać na niego śliną. Jego broda przez to jeszcze bardziej lepiła się i kleiła. Biorąc pod uwagę gadkę o cieczach było to w jej oczach przewrotnie zabawne. Na koniec ukradkiem wyciągnęła z buzi przeżutą gumę i, pod pretekstem poklepania dziada po twarzy, przykleiła ją w dolnej warstwie szczeciny.

Paulina wpatrywała się czasami dłużej w jego zarost i zastanawiała co jeszcze potwornego kryje szczecina starca, pewnie resztki jedzenia i niedokładnie wypłukane mydliny, albo, co gorsza jakieś ludzkie wycieki. Często fantazjowała o tym jak ludzie, jej rówieśnicy albo studenci, będą wyglądać na starość, kiedy przybędzie im lat i siwych włosów. W przypadku naprawdę starych ludzi, próbowała wyobrażać ich sobie jako młodzieniaszków, kiedy na ich twarzach nie rysowały się jeszcze z taką ostrością zacietrzewienie i zgryzota. Ten starzec wyglądał tak, jakby nigdy nie był młody, jego twarz miała w sobie coś z funeralnego makijażu, kolor cery był jednolity, twarz była zesztywniała, nieruchoma, szykująca się do trumny. Wyobrażała sobie jego nos przeżarty przez robale, przypominający dziurawy, zagrzybiały ser albo gąbkę, która przeleżała zbyt długo w wodzie. Zrobiło jej się niedobrze.

Dlaczego według dziadów przeciętny pracownik był cieczą? A no dlatego, że ciecz rozlewa się wszędzie, jest nie do ogarnięcia w swojej istocie, ciągle się przelewa to tu, to tam i w żaden sposób nie da się jej objąć, chyba że ma się do tego celu specjalne naczynie. Tymi naczyniami były w mniemaniu dziadocenu listy mailingowe, inaczej mówiąc pogróżki, bądź przydzielenie cieczowatemu osobnikowi najgorszych grup studentów, zbieraniny wszelkiej maści największych partaczy. Osób przypadkowych, które znalazły się na danym kierunku tylko dlatego, że chciały odroczyć choć na jakiś czas konfrontację z rynkiem pracy, bądź z braku laku, lepszych pomysłów na życie i zaniżonych progów punktowych klasyfikujących na studia.

Według dziadoceńskiej wykładni można było zrobić jeszcze jedną rzecz z cieczą. Przydzielić jej wszystkie możliwe obrony studentów, doktorantów, licencjatów, a więc kupę roboty rozsianą po całym kalendarzu, a tym samym zarządzać już w sposób autorytarny czasem podległego wykładowcy. Ostatnim możliwym „wlaniem cieszy do naczynia, hehe” było przydzielenie mu studentów zaocznych, a wiadomo, że nikt nie chce pracować w weekendy. Pracowników naprawdę da się ujarzmić, wystarczy dobrze poznać ich naturę, a więc cieczowatość. Ostatecznie w tym wszystkim chodziło o to, aby szczelnie opatulić sobie podległych, tak żeby nie musieli się nigdzie przelewać. Paulina bardzo szybko połapała się w tym systemie, zanim jeszcze dowiedziała się o podziale na stany skupienia, pewnie dlatego była teraz w tym, a nie innym miejscu. Jej taktyką było dziobanie, powolne rycie, kopanie coraz głębszej dziury, która w końcu dojdzie do głównego tunelu, w którym toczy się prawdziwe życie.

Paulina była dziewczyną-maszyną, dziobakiem, idealnym produktem systemu, pilnym i konsekwentnym pracownikiem, najlepszą szprychą maszyny biurokratycznej, którą upstrzona jest uczelnia wyższa. Zawsze skrupulatnie przygotowana do zajęć, z uśmiechem na twarzy przyjmowała kolejne stawiane jej przed nosem zadania administracyjne – członkostwa we wszelkiej maści komisjach, dokonywanie ocen wydziału i pracowników, a nawet nagrywanie popularyzujących filmików na social media wydziału. Była zawsze zwarta i gotowa, nie narzekała na nadmiar roboty albo obarczanie jej coraz to nowymi obowiązkami. Przyjmowała je z pokorą i po cichu, jak przystało na kobietę wychowaną w systemie patriarchalnym. Zresztą wcale nie było tak znowu wielu sposobów na powiedzenie „nie”. To całe mówienie „nie” i stawienie granic było dla Pauliny zdecydowanie przereklamowane. Jeszcze jej się nie zdarzyło, żeby z powiedzenia „nie” wyszło jej coś dobrego. Taka prawda, więc po co się wychylać z tym asertywizmem, skoro potulna zgoda przynosiła więcej pozytywnych, niż negatywnych skutków? To, że są reperkusje po tym jak zgadzasz się na coś czego nie chcesz, to wiadomo. Tylko niby po czym nie ma reperkusji? Chyba tylko po jedzeniu sucharów. Może w krajach skandynawskich tak to działa. Człowiek mówi, że mu coś nie pasuje, drugi człowiek mówi, że w porządku i tak to się jakoś kręci. Tylko jak wszyscy zaczną stawiać granice i odmawiać, to kto w końcu zrobi robotę do zrobienia? Robota sama się nie zrobi, to też powszechnie wiadomo. W takiej asertywnej sytuacji obowiązki pewnie spadają na kadrę zarządzającą, tylko po co się wdrapywać na sam szczyt, skoro potem trzeba odwalać za wszystkich czarną robotę? To kompletnie bez sensu. Może Skandynawowie mają jakieś publiczne poduszki, na które można spaść, gdy się stawia granice i tam sobie czekać do szczęśliwego rozwiązania sprawy. U nas to się nie sprawdzi, jak niewolnik się nie zarzyna, to go zatłuką na śmierć, taka jest wykładnia starożytnej nauki, którą można wywieść wprost z dziejów naszej wspólnoty.

Oczywiście czasami zwalano Paulinie na głowę za dużo, nie mogła przez to spać ani jeść (tak, były kiedyś takie momenty, wiele lat temu, kiedy nie jadała zbyt wiele, ale to już, na szczęście, przeszłość), w zimie marzła, bo tak wychudła pod natłokiem obowiązków. Nie miała specjalnie życia poza pracą, więc koniec końców – co za różnica. Chyba lepiej mieć co porobić w domu po zajęciach, niż gapić się w ścianę albo oglądać durne seriale, których tytułów nie pamiętała nawet przed końcem obejrzanego sezonu. Można było jeszcze napić się winka, a najlepiej wtrynić całą butelkę, przecież do wypełniania nudnych papierów najlepsze, co mógł człowiek zrobić, to sobie nalać, wtedy jakoś sprawniej i energicznej to gówno szło. Gdyby nie alkohol byłoby naprawdę ciężko robić karierę, myślała Paulina nalewając sobie kolejny kieliszek, odpalając papierosa i rozsiadając się wygodnie w fotelu.

Paulina nie narzekała na pracę. Przez te kilkanaście lat tylko dwa razy była na L4, ale i tak, gdy tylko lepiej się poczuła, wykonywała część pracy w domu. Choroba była dla niej oznaką słabości, odpuszczeniem sobie, położeniem się na wznak i czekaniem, aż rozjedzie cię rozpędzony pociąg. Nie można było pozwolić, żeby ciało odpuściło, nie trwało w napięciu, bo od razu przypałętywała się maligna. Rozluźnienie ciała oznaczało zaproszenie słabości do swoich progów, a więc, i co dalej za tym idzie, rozgoszczenie się zaległości i porubstwa. Zwalenie na kogoś innego pracy, którą samemu miało się wykonać – nieprzyjemności i krzywe spojrzenia współpracowników po powrocie. Koleżanki i koledzy po fachu nieustannie chorowali na jakieś tajemnicze choroby, brali urlopy na podratowanie zdrowia, wiecznie wymyślali tym podobne farmazony, żeby tylko migać się od roboty. Wedle ich fantazji praca powinna być czymś z natury miłym i relaksującym, jak joga albo karmienie alpak, a tu nic z tych rzeczy. W swym naiwnym podejściu do pracy byli jak starsze panie naciągane przez podłej proweniencji domokrążców na horrendalnie drogie masażery albo kołdry. NIC Z TYCH RZECZY. Brzuch musiał pozostać ściśnięty, od czasu do czasu trzeba było poczuć w klatce piersiowej dziwne kłucia, jakby oznaki początków zawału serca. Bóle mięśni, bóle krzyża, napięcie całego ciała, trudności w poruszaniu się, śmierdzący gnojówką oddech, ropnie na plecach i dekolcie. Ciało Pauliny zwijało się w rulony, mięśnie zaciskały się coraz szczelniej pomimo tego, że wraz z awansem, jak wiadomo, przybyło jej kilka kilo.

– To tylko nerwy – mówił Paulinie lekarz, gdy ta myślała, że ma wylew narządów wewnętrznych po całości. – Proszę się mniej stresować. Mniej stresu w życiu – dodawał na wypadek, jakby nie zrozumiała wcześniejszego zdania. Paulina domyślała się, że lekarz nic nie wie o życiu. Wygłaszał formułki bez pokrycia, nawet coach miał większe zakotwiczenie w rzeczywistości niż ten doktorek. Każdy głupi wie, że można gdzieś pracować jako lekarz, nawet gdy jest się kompletnie beznadziejnym.

To nie jest tak, że Paulina nie zauważała mankamentów i niedoróbek swojej pracy. Czasami zdarzało się jej ponarzekać na studentów, którzy, w odróżnieniu od niej, wiecznie mieli z czymś problem. Chcieli mieć wszystko za nic, „a tak to kochani niestety nie działa”, zwykła powtarzać im na zajęciach. Pewnego razu nieopatrznie zadała studentom tekst do czytania i oburzeni polecieli do dziekanatu. Innym razem mieli jej za złe, że sprawdza obecność na zajęciach jak w szkole i później muszą nadrabiać u niej na dyżurach. Do furii doprowadzał ją bezosobowy ton, jaki studenci obierali w mailach:

– Będzie jutro na dyżurze? Można przyjść?

– Można poprawić z +4 na 5? Przedmiot liczy się do średniej…

– Nie chodziłem na zajęcia, nakładały mi się zajęcia na drugim kierunku. Jak dostanę zaliczenie?

Odpisywała wtedy stanowczo, że nie może wpisać zaliczenia i zaprasza w przyszłym roku. Później już przestała w ogóle odpisywać na tego rodzaju wiadomości. Miała wrażenie, że ma do czynienia z robalami, które rozpełzają się na oślep we wszystkie strony, a potem dziwią się, że ktoś je przydeptał. Studenci chyba trochę się jej bali, szczególnie ci przebywający na wymianach, dla których powtarzanie przedmiotu brzmiało jak wyrok więzienia. Zdarzało się, że jakiś inny wykładowca wstawiał się za takim studentem, usprawiedliwiał go, zapewniał o jego inteligencji i wielkich zdolnościach, ale Paulina nie odpuszczała.

– Uczelnia to nie sanatorium – zwykła im odpowiadać i zamykać w ten sposób temat.

Niestety, problem z rozumieniem zasad rządzących światem nie dotyczył tylko braci studenckiej. Część kolegów i koleżanek z wydziału również nie mogła wdrukować sobie do łba kilku nadrzędnych zasad rządzących w Królestwie, jak poczęła nazywać swój zakład pracy Paulina. Niektórzy nie dość, że nie rozumowali racjonalnie, to jeszcze mieli tendencję do buntu przeciwko starym jak świat prawidłom funkcjonowania rzeczywistości. Paulina nigdy nie mogła pojąć tej uniwersalnej ludzkiej potrzeby towarzyszącej jej od zarania dziejów, żeby się sprzeciwiać, robić coś inaczej, niż jest napisane w instrukcji, czytać książkę od tyłu zamiast od przodu. Wielu jej kolegów i wiele koleżanek wciąż grało w grę „buntownik z wyboru”, wiecznie kwestionowało zastany porządek, próbowało przekrzykiwać innych, gdy dla ich dobra lepiej byłoby siedzieć cicho. Udawali mądrzejszych, niż byli naprawdę, zamiast udawać głupszych, niż w rzeczywistości. Tak jakby pomimo pięćdziesiątki na karku wciąż nie rozumieli, że ludzie chcą usłyszeć to, co chcą usłyszeć, a nie to, co naprawdę ma się im do powiedzenia. Paulina z przykrością odkrywała, że ludzie przywiązują zbyt dużą uwagę do swoich opinii. Jakby wierzyli, że poza nimi ich zdanie kogoś naprawdę interesuje albo, co gorsza, że ich opinia może być w jakikolwiek sposób wiążąca. Czy naprawdę tak trudno jest czasami zatkać dziób i robić swoje jak należy, a wygłaszane opinie zostawić sobie do mediów społecznościowych i na spotkania z rodziną?

– Nikogo nie obchodzi twoje zdanie – mówi zniecierpliwionym tonem Paulina podczas zebrania katedry, a po sali rozbiega się cichy szmer pojękiwań. Kilka osób wstrzymuje na chwilę oddech a potem głośno wypuszcza powietrze, jakby napełniali wspólnymi siłami wielki balon. Teraz wyraźnie czuć, że większość osób ma nieświeży, śmierdzący oddech. Paulina mogłaby w tej ciszy, która zapadła, trwać całą wieczność. Bezruch przerywa jeden z przedstawicieli dziadocenu, profesor malarstwa, specjalizujący się w sztuce portretu młodych dziewcząt.

– Pani dziekan miała na myśli, że wszyscy musimy liczyć się ze zdaniem ministerstwa i jego zaleceń.

– Jednak jesteście cieniasami – myśli Paulina i uśmiecha się ironicznie pod nosem. Wie, że nikt nic nie może jej powiedzieć. Czuje, że zyskuje coraz większą przewagę nad dziadami, którzy tylko w kuluarach są odważni i stać ich na kilka słów prawdy. Paulina wzbija się poziom wyżej, mówi na głos to, co myślą inni, ale ci nie mają jaj, żeby się odezwać. Już niedługo jej macki oplotą całe Królestwo i nikt jej nie podskoczy.

Po jej ostatnim wtrąceniu na zebraniu koledzy i koleżanki ignorowali ją nieco bardziej na korytarzach, ale za to wciąż pisali do niej sporo maili w różnych sprawach. Tłumaczyli się pokrętnie, dlaczego nie mogą zjawić się na spotkaniu w sprawie otwarcia nowego kierunku, z jakiego powodu odwołują swój udział w konferencji online i tym podobne. Ton ich wypowiedzi był oświadczający i obrażony, jakby to Paulina była powodem, dla którego nie mogli wywiązać się ze swoich obowiązków. Zupełnie nie pojmowała, dlaczego wiecznie mają jakieś inne ważniejsze rzeczy do roboty, migają się od organizacji konferencji albo wzięcia udziału w panelu na media społecznościowe, skoro nareszcie mogli zrobić coś pod patronatem kogoś, kto jeszcze do niedawna był jednym z nich.

Ta bezczelność i niechęć do wykonywania poleceń doprowadzała Paulinę do małych wstrząsów psychotycznych, które skutkowały chwilowymi wyładowaniami gniewu. Gdy dostawała na skrzynkę kolejnego maila z litanią usprawiedliwień i wyrazów mających wpędzić ją w poczucie winy, nie była w stanie się opamiętać.

„Jarku!

Przeczytałam wiadomość od Ciebie kilka razy i wciąż nie mogę znaleźć dla Twojego zachowania żadnego sensownego powodu. Wydaje się, że Twoim celem jest utrudnienie mi pracy, bądź, w najobrzydliwszym wypadku, uniemożliwienie pracy także pozostałym. Naprawdę nie rozumiem Twoich pobudek i nawet nie chcę ich znać. Jeżeli nie masz zamiaru brać udziału także w kolejnych panelach, to będę musiała poszukać kogoś na Twoje zastępstwo. Jestem również zobligowana zgłosić to zajście i porozmawiać o sytuacji z władzami wydziału. Myślę, że rozumiesz, że nasza dalsza współpraca przy kolejnych zadaniach może być bardzo utrudniona.

Pozdrawiam
Paulina.”

Maila kończyła kropką nienawiści, żeby na finiszu dołożyć jeszcze trochę złych emocji. Nie wiedziała, co w nią w wstępuje w tych momentach, kiedy pozwala sobie na więcej, ale w głębi serca, gdy klikała małą kopertkę, czuła się spełniona i szczęśliwa. Nie żałowała niczego, żadnego plugawego słowa, bo wiedziała, że ktoś sobie na to solidnie zasłużył swoim nieróbstwem i wymówkami.

Coraz częściej zdarzało jej się wyładowywać na innych współpracownikach. Widziała to, ale nie miała zamiaru się powstrzymywać. Jej strategia działała, po kilku tego rodzaju wymianach maili z pracownikami miała wrażenie, że ludzie zaczynają ją inaczej traktować. Gdy nudziły ją klasyczne pogróżki i poważny ton korespondencji z podwładnymi, sięgała po bardziej wyrafinowane metody. Jedną z nich było pisanie dwuznacznych maili przybierających zagadkową formę. Zamiast pisać o uczelni, używała wyrażenia Królestwo. A skoro żyli w Królestwie, krainie cieczy i ciał stałych, nietuzinkowa oprawa wydawała jej się w tej chwili najodpowiedniejsza. Snuła opowieści straszno-fantastyczne, które rozpoczynała słowami:

„Dawno, dawno temu w Królestwie żyło wielu podopiecznych, którzy w pocie czoła pracowali na bogactwo i dostatek tej ziemi. Teren pod Królestwem był jednak ziemią przeklętą, dlatego królom ciągle przychodziło ścierać się z wrogimi zastępami buntowników i psujów. Zanim zbudowano tu akademię, panowały na tych ziemiach przenicowujące wszystko Ciemności. Królowie próbowali opanować Ciemności, ale Ciemności nie chciały ustąpić ani o krok, ciągle znajdowały sobie nowych, niskich popleczników. Gdy w wielkim trudzie udawało im się postawić latarnię, na następny dzień już nie działała. I tak w kółko.”

Opowieści zwykle kończyła sugestywnym pytaniem retorycznym: „Przyłączysz się do Królestwa czy do Sił ciemności?” Metaforyka światła i cienia bardzo przypadła jej do gustu, nawet nie wiedziała, że znajdzie tyle radości w poetyce rodem z Tolkiena. To, mimo wszystko, było pokrzepiające – proste rozróżnienia, dobro kontra zło, ludzie w kapturach przeżartych przez mole, hobbity kontra gobliny i orki.

Mijały dni i tygodnie, a Paulina była coraz bliższa zrozumienia tego, jak to wszystko działa. Z każdym dniem, mailem, spotkaniem lepiej rozumiała potrzeby innych osób oraz to, jak nimi zarządzać. Nigdy nie przypuszczała, że praca na wyższym stanowisku umożliwi jej nie tylko bycie radykalną wersją siebie, ale także pozwoli opanować instrukcję obsługi innych ludzi. Wszystko układało się tak, jak chciała, pracownicy katedry wykonywali z mniejszym lub większym zapałem zaplanowane przez nią działania. Z kuluarów dochodziły do niej plotki o tym, że Królestwo jest obiektem drwin, niektórzy podejrzewali ją o chorobę psychiczną. Nie przeszkadzało to jednak Paulinie, bo to ona stawiała na swoim. Jeżeli dzięki temu mogła osiągnąć większą skuteczność, gra była warta świeczki. Paulina była nieustraszona, a rozległe osamotnienie, w którym się znalazła, dawało jej coraz więcej siły. Nareszcie była kompletnie sama, a przecież o to jej od początku chodziło.

Na najbliższy wtorek była zaplanowana komisja dyplomowa, której Paulina miała szefować. Nudna formalność, którą trzeba było co jakiś czas odbębnić, by kolejny student cieszył się upragnionym tytułem i mógł odejść w siną dal. Tym razem jednak Paulina postanowiła, że podejdzie do tematu zupełnie na luzie. Obrona miała się odbyć zdalnie, przez popularny program do konferencji online. Mogła więc zalogować się na nią z każdego miejsca na ziemi, niekoniecznie z domu, siedząc na tle regału z książkami.

Gdy nadszedł ten dzień, obudziła się z potężnym bólem głowy, nieznośnym ssaniem w żołądku i suchymi ustami, z których można by zdzierać płaty. Jej poranek coraz częściej przypomniał migawki z horroru, a nie rześkie powitanie słońca. Z trudem wygramoliła się z łóżka, było późno, bardzo późno. Ubrała się, cała na czarno, jak to miała ostatnio w zwyczaju i, nie jedząc śniadania, pobiegła do najbliższej popularnej amerykańskiej restauracji, w której jedzenie otrzymywało się na plastikowych tackach. Nie miała tego w planie, zrobiła to spontanicznie, w zgodzie z sobą i przyjętą filozofią radykalnej osobowości. Zresztą i tak nie zdążyłaby zjeść śniadania w domu, bo wpierw musiałaby pójść na zakupu. Po nocy lodówka zwykle świeciła pustkami.

Gdy dotarła na miejsce, zamówiła standardowy powiększony zestaw z frytkami, wielką bułką i napojem, a potem zalogowała się na streamie. Na telefonie miała już dwa nieodebrane połącznia od promotorki Elki. W pośpiechu zapomniała zabrać laptopa, więc musiała logować się z telefonu. Była mocno spóźniona, jak się okazało, wszyscy już na nią czekali z nietęgimi minami.

– Już jestem – powiedziała Paulina, biorąc do buzi wielki kęs burgera z mięsem, z którego gęsto sypała się na boki sałata polana tłustym sosem. Rozejrzała się po ekranie i znanych pomieszczeniach, z których zwykle logowali się koledzy. Ela usadowiła się standardowo w pokoju pełnym książek, na głowie miała wielgachne słuchawki z kuriozalnie wystającym koło ust mikrofonem. Wyglądała jak pilot samolotu, chyba o to jej właśnie chodziło, żeby wyglądać na kogoś, kto wykonuje jakieś poważne zajęcie. Kuba, recenzent pracy, jak zwykle zalogował się z sali, w której mieściła się pracownia rysunku. Biedak miał dwójkę małych, bliźniaczych dzieci, które darły się całą dobę w niebogłosy, całkowicie uniemożliwiając mu pracę zdalną. Całymi dniami przesiadywał w pracowni, nawet po godzinach, gdy nie było takiej potrzeby, byleby tylko być jak najdalej od tych krzykaczy. Z kolei student, którego imienia Paulina nie pamiętała, rozsiadł się wygodnie na kanapie przykrytej cepelianym kocem w etniczne wzory. Miał tłuste blond włosy zaczesane jak mały nazista. Wyglądał, jakby zalogował się na obronę z pokoju babci, co bardzo rozbawiło Paulinę i wprawiło ją w szampański nastrój.

– Bardzo nam miło, że wreszcie dotarłaś – wycedziła przez zęby Ela. Jej usta były krzywe, dopiero teraz Paulina zrozumiała, dlaczego nigdy nie potrafiła zaufać tej osobie, krzywoustej Eli. – Może chcesz, żebyśmy jeszcze chwilę poczekali? – dopytywała jakby chciała jej coś, szmata, udowodnić.

– Nie mam nic do skończenia, możemy zaczynać. Chyba, że ty, Elu? – zapytała jak gdyby nigdy nic Paulina. W ostatnim czasie do perfekcji opanowała sztukę odwracania kota ogonem. Ela zagryzła mocniej wargi, wydawało się, że za moment pocieknie z nich krew. Pokręciła przecząco głową. W powietrzu czuć było narastające napięcie. Kuba westchnął ciężko, jakby umarła mu matka. Student spuścił wzrok, na jego twarzy rysowało się zmieszanie. Chyba nie tego spodziewał się na wyczekiwanej obronie swojej pracy dyplomowej. Paulina nie zamierzała jednak spełniać niczyich oczekiwań.

– No tak, proszę się skupić wszyscy i do rzeczy – powiedziała stanowczo Paulina.

– Zaczynamy. Proszę na początek wygłosić referat – powiedziała patrząc na studenta, po czym pociągnęła łyk coli przez słomkę z kubka. Słomka zaskrzypiała jak stare krzesło, na którym ktoś większy oparł się z dużą siłą. Na twarzy Eli wyrysował się nieznośny grymas dezaprobaty. Jej usta wykrzywiły się, jak nigdy wcześniej. Paulina pomyślała, że jak tak dalej pójdzie, to usta Eli zaczną żyć własnym życiem, a ta straci swoją jedyną cechę charakterystyczną i już nikt nie będzie o niej pamiętał. Zaśmiała się pod nosem i przyciągnęła bliżej telefon, żeby móc lepiej widzieć twarze zebranych osób. Obraz jej twarzy widziany w małym kącie ekranu zatrząsnął się, jakby obok przeszło trzęsienie ziemi. Jej twarz na ekranie była teraz dwa razy większa, rozsadzała od wewnątrz ekran. Była tak wielka, że bez okularów powiększających można było dojrzeć jej zapchane pory skóry. W tej chwili Paulina zdała sobie sprawę, że od tygodni nie patrzyła na swoją twarz w lustrze. Prawie się nie poznawała, ewidentnie zaszła w jej postaci jakaś wielka zmiana. Włosy sterczały jej jak strąki we wszystkich kierunkach, twarz była tłusta i świecąca od potu. Wyglądała jak czupiradło, monstrum albo jakby trzasnął ją w drodze do amerykańskiej restauracji piorun. Wpatrywała się w siebie zapominając zupełnie o całym świecie. Gdy na chwilę się ocknęła, student referował jednostajnym tonem koncepcyjną teorię sztuki, co rusz nerwowo spoglądając w notatki i zacinając się w połowie zdania. Przeciągał niemiłosiernie samogłoski i znów się zacinał.

– Aaaaaaaa chciałem powiedzieć, że aaaaaaaaa wedle powyższej koncepcji sztuka mogła stać się aaaa… wyrazicielem wyższych idei…aaaa…

Spojrzała na Kubę, miał zamknięte oczy, chyba spał. Nareszcie sobie chłopak odpocznie od tego harmidru dookoła. Ela siedziała wpatrzona w jeden punkt przed siebie, jakby ktoś poddał ją solidnej hipnozie. Usta były całkiem spokojne, jakby zapadły w śpiączkę. W takiej formie jej osoba nareszcie stawała się znośna. Student referował, a jego usta wyginały się w elipsę, jakby śpiewał operową arię. Paulinie zachciało się okropnie śmiać. Dopiero teraz to do niej doszło. Naprawdę to zrobiła. Urządziła sobie karmienie na oczach kadry. Było trochę inaczej, niż to sobie wyobrażała, ale to nic. Zrobiła to. Nareszcie była sobą, najczystszą wersją siebie. Z jej trzewi wydobył się krótki jęk, który po chwili zamienił się w coś na kształt szczęknięcia psa, by na koniec przejść w chrapliwy śmiech z puszki. Nie była w stanie się powtrzymać. Nic i nikt nie był w stanie jej powstrzymać. To wszystko tak strasznie ją teraz bawiło. Ona, jej radykalna wersja siebie, inni ludzie, którzy najwyraźniej też byli sobą, ale o tym nie wiedzieli.

Potem śmiała się jeszcze przez bardzo długi czas i nigdy nie przestała.

 

Katarzyna Ożgo (ur. w 1990 r.) – mieszka i pracuje w Krakowie. Studiowała polonistykę oraz performatykę przedstawień w ramach MISH na Uniwersytecie Jagiellońskim. Reżyserka i scenarzystka krótkometrażowego filmu fabularnego pt. Jutro już będzie normalnie, odwołującego się w konwencji do filmów gadanych. Autorka scenografii i wideo do spektakli teatralnych.

Paulina Radoń – ilustratorka oraz graficzka mieszkająca w Krakowie. W swoich pracach najbardziej lubi eksplorować tematy baśniowe, nierzeczywiste, a także wywodzące się z kultury folkowej. Źródłem inspiracji są dla niej m.in. stare książki dla dzieci oraz filmy Tima Burtona. Instagram: @paulina_radon.