Katarzyna Ożgo – opowiadanie
POMOC DUCHOWA
Mery jak co wieczór przeczesuje okolicę, robi ostatni dziś obchód. Wieczór jest spokojny i chłodny. Tylko jedno okno świeci się w całym budynku wysokiej na pięć pięter kamienicy. – Jebani burżuje – myśli. Mają te 100-metrowe mieszkania i nawet nie chce im się w nich mieszkać. Jebani. – pod płaskim obcasem chrzęści jej kamień. Schyla się, żeby wygrzebać go palcem z podeszwy. Nie chce wyjść, prawie zwala się na chodnik, próbując go wydłubać z plastikowego korytarzyka. – Co za dzień. CO ZA DZIEŃ! – mówi do siebie. Nikt jej nie słyszy, nikogo nie ma dookoła, dzielnica jest pusta.
Około 22 w tej porządnej okolicy niewiele osób wychyla się poza swoje mieszkania. Mery może napotkać na swojej drodze jedynie podejrzanych młodych kolesi w czapeczkach – wyczekujący na innych kolesi – albo ludzi z psami. Gdy skręca w szeroką aleję z modernistycznymi budynkami, czuje na skórze silny powiew wiatru. Rano zimno, w dzień gorąco, w nocy piździ. – Co to jest? – mówi. Często mówi do siebie pod nosem, nie przejmując się specjalnie, czy ktoś ją słyszy, czy nie. Jest jej okropnie zimno. Ma na sobie jedynie cienkie getry w kolorze majtkowego różu, brązową katanę z futerkiem ledwo zakrywającą tyłek i marszczone po bokach kozaki w kolorze błota. Nic do siebie nie pasuje, wszystko jest w jej ubiorze od czapy. Ubrania, kolory, wzory są przypadkowe i niechlujne. Na głowie rozlewa się burza siwych loków przypominająca makaron z zupki chińskiej, którą upięła na samym czubku klamrą. Całość dopełnia pseudoskórzana torebka bagietka na srebrnym łańcuszku.
Na rogu ulicy widzi faceta z małym włochatym psem, który szykuje się do zrobienia gówna na chodniku. Mery tego nie cierpi. Wszystkie chodniki są cały czas obsrane, bo ludziom nie chce się sprzątać po swoich pupilkach. Obserwuje z oddali mężczyznę. Gdy pies kończy, szczeka przeciągle, jak to mają w zwyczaju małe szczekliwe zwierzęta. Facet gasi papierosa na koszu na śmieci i rusza w dalszą drogę.
– Panie, jak się panu nie chce sprzątać po swoim piesku, to trzeba wziąć kota – woła za nim Mery.
Facet odwraca się po chwili, jego psiaczek skacze na dwóch nogach i gniewnie poszczekuje. Broni pana. Jest okrągłą, rudą kulą futra z wciśniętymi do środka czarnymi, diabolicznymi oczami. Wygląda jak ta zabawka furby, tylko trzepnięta prądem.
– A to ci dopiero.
– Kupa do wora, no proszę. Nie odejdę stąd, póki gówno nie zniknie! – Mery podchodzi bliżej faceta i patrzy mu prosto w oczy. Piesek szamocze się, wygląda jak bestia gotowa do natarcia, zasadza się na dwóch nogach i wściekle szczeka. Mężczyzna ma na oko 50 lat, a pewnie mniej, ale twarz już mocno zniszczoną, jakby spędził wiele czasu na słońcu albo dużo chlał. Pokrywają ją sieci głębszych i płytszych pajączkowatych zmarszczek.
– Nie mam do czego jej wsadzić.
– Gówno ma zniknąć. Powiedziałam przecież.
Facet patrzy na Mery gniewnym spojrzeniem, jego oczy błyszczą jak u wilka w nocy w zaroślach. Zaciska mocniej dłoń na smyczy. Szare, sprane sztruksy wiszą mu w kroku i na dupie. Podchodzi dwa kroki do przodu i nabiera kał do ręki. Nie robi przy tym nawet kwaśnej miny. Mery uśmiecha się od ucha do ucha.
– Dobrze, że nie rzadka – mówi facet i śmieje się pod nosem. Wrzuca gówno do kosza na śmieci i odchodzi.
Za chwilę 21:50, czwartkowe losowanie liczb. Mery czeka na tę godzinę w sensie symbolicznym, nie po to, by sprawdzić, jakie numery zostały wylosowane. Robi to następnego dnia, osobiście w kolekturze podając pani w okienku papierek z jej typami. Ma swój własny, indywidualny, spersonalizowany, stworzony wyłącznie przez siebie SYSTEM liczb i znaczeń. Nie zakreśla byle czego, co przyjdzie jej do łba, to by było kompletnie bez sensu. W jej systemie każda liczba ma swoje znaczenie. W 16-kartkowym, sfatygowanym zeszycie ze słoniem puszczającym wodę z trąby na okładce podporządkowała wszystkim liczbom od 1 do 49 znaczenia. Dla przykładu 5 ma przypisane znaczenie ZWIDY, MARY, MAJAKI, NIE MA WODY NA PUSTYNI. 28 oznacza GŁODNEMU CHLEB NA MYŚLI. BĘDĄ KŁOPOTY, DUŻO KŁOPOTÓW. 41 to z kolei ŁAŃCUSZKI SZCZĘŚCIA, POWODZENIE ORAZ OPŁYWANIE W DOSTATEK.
To jednak nie koniec. Decydującym czynnikiem w doborze liczb mają konkretne zdarzenia z jej życia. Dajmy na to, jeżeli w danym tygodniu pokłóciła się okropnie z sąsiadem, to wydarzenie to ma przełożenie na wybór liczb. Mery wybiera więc wtedy 35 – SPORY, KŁÓTNIE, STRACONE NERWY I CZAS. Gdy niespodziewanie dzwoni do niej siostra z pretensjami, chcąc, by Mery zabrała z jej domu „swoje śmieci”, decyduje się na wybór liczby 7 – NAGŁE ZRZĄDZENIE LOSU, NIEPRZEWIDZIANE MOMENTY, ZAWIŚĆ. Mery uważa, że tylko zakorzenienie liczb w życiu daje realną szansę wygranej, uprawomocnia jej potencjalny sukces. Po tym dniu już wie, co zakreśli w następnym losowaniu. 18 – PIEKŁO, SZATANI I INNE GÓWNO.
Mery gra w gry hazardowe, od kiedy pamięta. Hazardu uczyła się od rodziców i babci. Jako dziecko uwielbiała wszelkiej maści losy wyglądem przypominające cukierki – „Fortuna”, „Błyskawica”, „Błękitna” i tym podobne. Dreszcz emocji towarzyszący grze działa na nią jak zaklęcie, nie może się mu oprzeć. Szeleszczące w dłoniach kwadratowe karteczki z numerami przekreślonymi ołówkiem, mężczyźni z czerwonymi twarzami wychodzący z sąsiadującego z kolekturą Salonu Gier na Automatach, pełne emocji wyczekiwanie na wieczorne losowanie, hipnotyczne wręcz wpatrywanie się w przewalające się kule w maszynie losującej. Mery wierzy w życiową prawdę, której nasłuchała się w dzieciństwie od dorosłych.
– Tylko tak możemy poprawić swój los, kochaneczko – mówiła do niej czule babcia Stefania, zaciskając przy tym oczy w szparki. I chociaż jej rodzina nigdy nie wygrała żadnej sensownej sumy, Mery postanowiła, że zajmie się tym na poważnie, sprofesjonalizuje rodzinne zacięcie w grę systemową. Opracuje plan i wygra.
– Ty jesteś, moja kochana, urodzona pod szczęśliwą gwiazdą. Jesteś do tego stworzona – przekonywała ją babcia Stefa. Gdy umarła, Mery przejęła jej hazardową schedę, malutkie zawalone rzeczami, wilgotne mieszkanie i wiarę w przeznaczenie.
Mery po prostu nie ma po co przed losowaniem wracać do mieszkania, dlatego całe dnie kręci się po dzielnicy. W mieszkaniu nie jest ani miło, ani ciepło. Jest od góry do dołu zawalone rzeczami, starymi wersalkami, dywanami pozwijanymi w rulony, pseudoantykami pogruchotanymi przez los z odklejającym się fornirem. Mieści się na parterze, okna są okratowane i wychodzą na głośną ulicę, wszystkie osoby wchodzące do kamienicy wycierają sobie buty przy jej wejściu. Drzwi do kamienicy są wiecznie otwarte, więc prawie codziennie Mery znajduje pod drzwiami małpki i szczynę. Już na to nie reaguje tak emocjonalnie jak kiedyś.
Wchodząc do kamienicy, prawie potyka się o kafelki, które sąsiad od miesięcy trzyma na korytarzu z myślą o planowanym remoncie. Ciągle o nich zapomina.
– Dzień dobry domku – mówi, przechodząc przez próg mieszkania. Zamyka drzwi, ściąga kurtkę, getry i majtki, kładzie się na kocu na wersalce. Uwielbia dotykać gołym ciałem gryzącego materiału. Myśli o liczbach, które obstawi za dwa dni. Gdyby wygrała, chciałaby otworzyć własny biznes. Coś z pogranicza porady, numerologii i jasnowidzenia. Marzy o własnym stoisku z poradami duchowymi. Niedrogimi. Teraz też to robi, doradza innym i ich przestrzega, tylko nie bierze za to pieniędzy. A jakby miała stoisko to mogłaby na tym zarabiać. Może za zarobione pieniądze odgruzowałaby trochę mieszkanie, może nawet zrobiłaby w nim remont.
Sąsiad na balkonie pali papierosy i kaszle, jakby miał wykrztusić z siebie wszystkie organy wewnętrzne. Słucha sobie przy tym głośno dudniącej muzyki. Mery znowu będzie musiała przykleić na klatce kartkę:
Bass lovers, fuck you! – to do was.
P.S. Muzyka nie łagodzi obyczajów.
Długo nie może zasnąć, serce wali jej jak oszalałe, chociaż nic takiego się nie wydarzyło.
Następnego dnia z samego rana biegnie do kolektury, sprawdzić szczęśliwe liczby. Ma ze sobą torbę na kółkach, taką, którą ciągną za sobą starsze panie. Trzyma w niej wszystko, czego potrzebuje na cały dzień, a jednocześnie ma miejsce na fanty. Dzisiaj piątek, a więc wywózka śmieci gabarytowych. Mery musi rozejrzeć się po okolicy, czy ktoś nie pozbywa się czegoś, co z kolei jej mogłoby się przydać.
Ludzie wyrzucają prawdziwe skarby. Kiedyś na śmietniku koło nowych bloków znalazła obraz. Okazało się, że jest nawet coś warty. Mery zgarnęła za niego w domu aukcyjnym 5 tysi.
Dzisiaj na dzielni kompletnie nic nie ma.
– Co się dzieje. Już do reszty wszystkich pojebało, gdzie są wasze śmieci mieszczuchy – mówi do siebie, jej głos brzmi jak szurganie w szufladzie pełnej papierów. – Same śmieci, no co z wami jest. Zapomnieliście sobie wymienić na nowe?
Koło katolickiej świetlicy zauważa hałdę tekstyliów. Często leżą tam ubrania, Mery podejrzewa, że to zjadacze ciała i krwi Chrystusa wystawiają te rzeczy dla biednych. Jej wzrok przyciąga wystający błękitny rękaw puchowego płaszcza. Podchodzi do znaleziska i próbuje wyciągnąć płaszcz spod fury innych rzeczy. Jest ciężko, płaszcz jest przywalony. Omiata wzrokiem całą resztę, ale szybko ocenia, że to nic nie warte gówno. Tylko płaszcz się liczy. Jedną ręką podtrzymuje górę szmat, drugą ciągnie za rękaw. Tekstylia spadają na chodnik, ale Mery ma swój płaszcz.
– Piękny jesteś – mówi do niego i wącha czy bardzo śmierdzi stęchlizną. – Nie jest źle.
Płaszcz jest wyjątkowo długi, będzie sięgał Mery prawie do kostek. Już go uwielbia, bo wygląda jak wielka kołdra, którą ktoś połapał z kilku stron i w ten sposób powstał ciuch. Bokiem wyłażą z niego pióra, ale to nic. Ma kolor spranego błękitu paryskiego, jednego z jej ulubionych. To prawdziwy skarb. 32 – MAGNIFIQUE. WIELKIE PIĘKNO. ORGAZM. Mery już zna liczbę, którą obstawi w następnym losowaniu.
Po drodze do kolektury przechodzi jeszcze koło dzielnicowej tablicy ogłoszeń. To stały punkt jej codziennych wędrówek. Tablica jest tak wyświechtana, że na całej powierzchni wystają z niej drzazgi i ostre pinezki bez główek. Słońce wisi na niebie i rzuca cień na pobliskie budynki. Mery patrzy, czy pojawiło się coś nowego. Ktoś chce wynająć garaż w okolicy.
– Ludziom już się całkiem w dupach poprzewracało – mówi pod nosem. Odrywa wszystkie listki z numerem telefonu, prostuje je w rękach i wkłada do reklamówki z makulaturą, gdzie ma tego więcej. Jest też ogłoszenie o kocie, które się zgubił. To Mery zostawia akurat, zwierząt jest jej żal.
– Dobrze, że węża boa nie zgubili.
Jest jeszcze jedna nowa rzecz. Ogłoszenie, które pojawia się tu stale co jakiś czas.
Kupię mieszkanie w tej okolicy ZA GOTÓWKĘ.
– Co za natręt – mówi.
Nie zrywa bilecików z numerem telefonu, odrywa całe ogłoszenie, prostuje w rękach, jakby przejeżdżała po nim żelazkiem, po czym wkłada do reklamówki.
– Chyba nie znajdziesz tego mieszkanka, hehe. Taka karma – Mery może by się nawet opamiętała, gdyby w ogłoszeniu nie było mowy o gotówce. Ale wiadomo, ile teraz kosztują mieszkania. Skąd ktoś ma taką kasę? Z dupy. Mery czuje na plecach czyjś wzrok. Odwraca się i zauważa nowego dostawcę żarcia, który podejrzenie się na nią gapi. Twarz chłopaka ma wiecznie druzgocący wyraz, jakby ktoś podsuwał mu pod nos zjełczały majonez. To już któryś raz, gdy nakrywa go, jak ją obserwuje. Mary patrzy mu głęboko w oczy, szepcze coś pod nosem. Niech myśli, że jest pierdolnięta.
– Ara haka. Ara faka – szeleści. Chłopak gapi się na nią durnowatym wzrokiem, jakby zobaczył ducha. Mery mija go bez słowa, łypiąc na niego obłąkanymi oczami. Gdy odchodzi za róg, śmieje się, musi stanąć na chwilę, bo od śmiania się dostaje czkawki.
Kolektura to jej drugi dom. Przychodzi tu nie tylko sprawdzić zakłady, ale też pobyć w miłym towarzystwie. Ten dzień jest jak każdy inny, chociaż wczoraj była pełnia. Mery podchodzi do okienka, graty zostawia koło stolika z ołówkami do skreślania liczb, daje pani zwitek z numerami.
– Hazard, pani Dano. Jak zwykle.
– Bardzo mi miło. Zaraz sprawdzimy. Masz już nowe liczby? To możemy za jednym zamachem.
– Jeszcze nie całkiem.
– Może jakaś zdrapka?
Mery patrzy przez okno kolektury na ulicę. Na chodniku zaparkował samochód transportowy, taranując wejście do pawilonu. Ludzie muszą przeciskać się bokiem, żeby przejść dalej. Chłopak na elektrycznej hulajnodze wygląda, jakby miał się zaraz rozbeczeć. Myśli o nowym puchowym płaszczu, który ma upchnięty w torbie na kółkach. Będzie go nosić nawet w lecie, jest taki piękny.
– Mery. Coś takiego. Masz piątkę.
Mery powoli odwraca głowę. Czuje, jak w brzuchu rośnie jej wielki kamień. Przygląda się białym snopkom śliny Dany, które sklejają jej usta po bokach jak klej.
– Gratuluję! To będzie coś z 5 tysięcy. Zaraz patrzę… Mery?
– Wezmę te zdrapki – mówi.
Już dobrze wie, co teraz zrobi. Mery żyje. Idzie do domu, żeby to wszystko przemyśleć na spokojnie. Pełnia księżyca, wybrane liczby, kasę, którą zgarnęła. To dziwaczne, rzadko bywa o tej porze w domu, zazwyczaj ma dużo do załatwienia na mieście. Na klatce schodowej czuć mocny odór marihuany.
– Znowu gnoje paliły na klatce.
Wchodzi do mieszkania i pisze czarnym markerem na białej kartce:
Osoby od których będzie wyczuwalny mocny odór marihuany, będą zgłaszane do administracji.
Przykleja kartkę taśmą klejącą do ściany i wraca do mieszkania. Wyciąga z wewnętrznej kieszeni kurtki plik banknotów i kładzie go na stole na białej serwecie. Przez moment przygląda się pieniądzom w milczeniu. Kasa wygląda dostojnie i świątecznie. Nie jest do tego przyzwyczajona, rzadko obcuje z tak dużymi kwotami. Bierze do ręki plik i powoli przelicza każdy banknot, czy wszystko się zgadza. Pięć tysięcy sto cztery złote i dwadzieścia osiem groszy. Babcia byłaby z niej dumna.
Zza ściany dochodzą do niej odgłosy przewalania czegoś ciężkiego po podłodze. Jej sąsiedzi wiecznie coś przetaczają, o każdej porze dnia i nocy. Albo toczą kule z żelaza, albo są narkomanami, bo co innego. Bierze do ręki młotek i zaczyna walić w ścianę. Czasami to pomaga.
Musi pojechać do sklepu z artykułami budowlanymi, te w dzielnicy wszystkie jakiś czas temu się polikwidowały. Dawno nie jechała tramwajem, ciekawe, jak będzie. Po drodze kilka razy ma ochotę się cofnąć do domu, nie znosi zatłoczonych miejsc pełnych ludzi wracających z roboty i cuchnących frustracją. Całą drogę do marketu jedzie z zamkniętymi oczami. Przy wysiadaniu udaje, że jest ślepa, ktoś pomaga jej wysiąść i pokonać dwa schodki.
– Podprowadzić gdzieś panią? – słyszy piskliwy głos osoby przechodzącej najpewniej ciężką mutacje. Mery nie jest w stanie określić płci tej osoby po głosie. Maca jej nadgarstek, żeby sprawdzić, czy ma włosy na rękach. Nie ma.
– Poradzę sobie.
– Przecież nie ma pani laski.
– To nic, daj mi już spokój.
W markecie nie udaje niewidomej, idzie do punktu cięcia drewna, gdzie dostrzega sprzedawcę – rudego faceta w średnim wieku, którego czoło w całości pokryte jest wielowarstwowym przekładańcem zmarszczek. Towarzyszą mu dwie kobiety w uniformach z logiem sklepu. Chichrają się i dają sobie kuksańce, jakby byli na obozie dla młodzieży pod namiotem. Nie są zainteresowani pracą. Mery jest nieco skonfundowana. Nie wie, jak przerwać im tę zabawę w najlepsze. Nie znosi być stawiana w tej sytuacji, kiedy musi komuś przeszkodzić, chociaż ten ktoś tu jest po to, żeby jej pomóc.
– Mam sprawę – mówi w końcu i podchodzi bliżej całej trójki.
Kobiety najwyraźniej jej nie słyszą, sprzedawca patrzy na nią, ale po chwili odwraca głowę i poklepuje jedną z nich po ramieniu. Nachyla się nad nią i mówi jej coś na ucho. Kobieta gra w narzuconą przez niego grę, zaśmiewa się, jakby właśnie usłyszała najlepszy żart. Z bliska Mery widzi, że facet nie wygląda najlepiej. Policzki są zapadnięte, twarz pokrywają plamy pigmentacyjne. Gdyby nie ta poza pajaca, wyglądałby jak siedem nieszczęść.
– Potrzebuję dociąć sklejkę! – wydziera się Mery, tak żeby usłyszeli ją wszyscy, nie tylko trójka sprzedawców.
Wszystkie trzy głowy odwracają się ku Mery. Ludzie z wózkami zatrzymują się, robi się wokół małe zbiegowisko. Jakieś dziecko dłubie w nosie i pokazuje na nich palcem. Mery wlepia wzrok w rudego.
Sprzedawca ostentacyjnie obejmuje ramionami dwie kobiety i patrzy prosto na nią.
– Widzi pani, jaki mam harem? – wypowiadając te słowa, śmieje się w obrzydliwy sposób. Kobieta z krótko przyciętymi ciemnymi włosami najwyraźniej nie jest zachwycona ze spontanicznego obłapiania jej w pasie, bo robi krzywą minę i odwija się z uścisku. Druga uśmiecha się nerwowo, zaciska mocniej usta i też oswobadza się z jego łapsk.
Mery wie, że najlepiej jest w takich sytuacjach nie reagować, ale nie jest w stanie się powstrzymać, bo nie cierpi ludzi, którzy mają lepkie ręce.
– Ta protekcjonalność prosi się o zemstę – mówi i szczerzy się swoimi szaro-żółtymi zębami.
– Już bym nie przesadzał – odpowiada rudy, ale mina wyraźnie mu zrzedła.
– Jeszcze nawet nie zaczęłam przesadzać.
Kobiety uśmiechają się do Mery i odchodzą bez słowa.
– To co będzie? – mówi do niej sprzedawca, nie patrząc na nią. Już do końca nie będzie patrzył jej w oczy.
– To już takie ostatnie podrygi, co nie? Niewidzialna ręka sprawiedliwości dziejowej coraz bliżej – mówi Mery i śmieje się mu w twarz. Wyciąga z kieszeni kartkę z wymiarami, świdrując go wzrokiem. Droczy się z nim, gdy tamten wyciąga rękę po kartkę, ona odsuwa ją, by nie mógł jej zabrać.
– A niechże pani już przestanie. Chce pani coś przyciąć czy nie?
– Tak to już będzie, wie pan.
Mery kładzie kartkę na ladzie. Mężczyzna bierze ją do rąk i udaje się w głąb sklepu. Przycina wszystkie elementy i podaje Mery wraz z rachunkiem.
– Dziękuję! – krzyczy Mery, rudy tylko macha ręką ze zniecierpliwieniem.
Kilka godzin później Mery ma już pozbijane elementy ze sklejki, pozostaje jej tylko zrobić szyld. Pisze na sztywnym materiale drukowanymi literami nazwę zakładu:
POMOC DUCHOWA
10 ZŁOTYCH
Napis jest trochę krzywy, ale to nie przeszkadza.
Nie, jeszcze czegoś brakuje, to nie wszystko. Musi dodać jeszcze coś, bo nie chce, żeby jej się byle kto napatoczył. Na drugim arkuszu materiału pisze:
NIE POMAGAMY NIETRZEŹWYM.
Nie wie, skąd to my, skoro będzie tam sama, ale jakoś lepiej to brzmi. To wciąż nie wystarczy.
AKCPTUJEMY PŁATNOŚĆ BIŻUTERIĄ.
Teraz Mery ma już wszystko. Od samego początku wie, że jej punkt z poradami powinien mieścić się w okolicach kolektury – podobny klient, zbliżony zakres usług. Ostatnia wygrana tylko upewniła Mery w tej decyzji.
Następnego dnia montuje stoisko. Robota idzie sprawnie, nie ma tego wiele. Zbita w prostokąt sklejka, do tego przytroczona na wąskich listewkach witryna, dwa krzesła znalezione kiedyś na śmietniku – dla niej i klienta, cerata położona na blacie, zeszyt ze słoniem oraz kubek arcoroc. Klienci kręcący się wokół pawilonu patrzą na nią z zaciekawieniem. Mery pierwszy raz czuje, że wokół niej kręcą się ludzie, a nie na odwrót.
– A co to będzie? – pytają niektórzy.
– Pomoc duchowa.
– Że co?
– Usługa, konsulting – Mery nie chce się tłumaczyć. Do kogo ma trafić, do tego trafi. Klienta, który nie wie, co to metafizyka i tak nie przekona. Niektórzy są mniej sceptyczni wobec jej nowej działalności.
– Jednak coś się dzieje. – mówi właściciel pobliskiego sklepu monopolowego i uśmiecha się. W witrynie kolektury Dana puszcza jej oko.
– Przyjdź potem na zdrapkę! – woła do niej.
Mery czuje, że jest w środowisku, ma wokół siebie ludzi. To dodaje jej otuchy. Nie ma żadnego planu, jak będzie przeprowadzać proces porad duchowych. Pójdzie na żywioł, chce to robić tak, jak do tej pory, mówić to, co myśli, czytać ludzi takimi, jakimi są. Pomogą jej liczby i zeszyt. Ma dobrą cenę.
Gdy wszystko jest już gotowe, Mery siada za ladą i nalewa z termosu do kubka czarnej kawy. Ma na sobie swój nowy puchowy płaszcz, wyobraża sobie, że wygląda jak księżniczka z baśni tysiąca i jednej nocy. Rozgląda się dookoła, teraz tak będą wyglądać jej dni. Miejsce z widokiem na plac targowy, w sąsiedztwie pawilonu i pralni, nie mogła lepiej wybrać. Pewnie będzie trochę tęsknić za szwendaniem się po okolicy. Jest 10, trochę wcześnie, a z drugiej strony ludzie cały czas potrzebują wsparcia.
– Przecież nawet rano chodzą do terapeuty.
Starsza pani ze zwisającymi w warkoczach włosami staje przed nią i z dezaprobatą kręci głową. Mery kojarzy ją i jej śmierdzące mieszkanie dwie ulice dalej.
– Bój się Boga, dziewczyno – mówi. Macha ręką, jakby chciała odpędzić od siebie muchę.
– Trzeba iść do domu, jak się Pani boi! – woła do niej Mery. Staruszka jeszcze kilka razy staje, obraca się w jej stronę i macha głową. Mery wie, że nie będzie lekko, ale spełnia swoje marzenia. Ma teraz normalną pracę, jak dobrze pójdzie, to może nawet zarejestruje działalność. Odłożyła trochę pieniędzy.
Musi się przyzwyczaić do nowego widoku z roboty. Nigdy nie miała siedzącej pracy, jest wędrowną duszą, to może być bardziej wymagające, niż myślała. Po godzinie siedzenia i czekania na klientów boli ją w krzyżu. Wstaje, żeby trochę rozprostować kości. Z oddali zauważa, że dwie kobiety, które handlują na targu ciuchami, pokazują ją sobie palcem. Śmieją się i łapią za wielkie brzuchy, na które nałożyły zmechacone akrylowe sweterki. Nigdy ich nie lubiła, ich żabie twarze nie wróżą nic dobrego. Mery widzi zmierzającego w jej stronę inkasenta targowego. Doskonale go kojarzy, pracuje tu od zawsze.
– Dzień dobry! Ma pani pozwolenie na stoisko?
– Jakie pozwolenie? – pyta zdziwiona Mery. Nie pomyślała o tym, że musi coś mieć. Kobiety ciągle handlują warzywami, owocami albo kwiatkami wokół targowiska i nikt nic od nich nie chce.
– Tak myślałem. Przez znajomość przymknę na to oko, ale opłatę targową musi pani uiścić.
– Ale tutaj już nie ma targu.
– Proszę spojrzeć.
Inkasent wskazuje palcem na tabliczkę. Widnieje na niej informacja:
SPRZEDAŻ Z CHODNIKA BEZWZGLĘDNIE ZABRONIONA.
– To jak? – pyta i patrzy na nią oczami debila.
– Proszę to dać.
Mery bierze do ręki zwitek papieru i wyciąga z portmonetki należność.
– Miłego dnia! – woła do niej na odchodnym.
– Karma wraca! – krzyczy z całych sił Mery.
Godziny mijają. Musi wziąć się do roboty. Już 13, a ona dalej nie miała żadnego klienta. Jak tak dalej pójdzie, będzie musiała zamknąć budę. Już nie myśli o wygranej, pieniądze jej nie cieszą.
– Porada duchowa! – krzyczy. – Pomoc duchowa za dyszkę! – naśladuje tonację sprzedawców gazet z filmów o drugiej wojnie światowej. Jest jak naganiacz. Ludzie odwracają głowy, słońce świeci, Mery nie może dobrze dojrzeć wyrazów ich twarzy.
– Wróży Pani? – pyta człowiek opierający się o framugę pobliskiej pasmanterii.
– Nie.
– To co to jest ta pomoc duchowa?
– To mogą być różne rzeczy w zależności od przypadku. Mogę przed czymś przestrzec albo mogę doradzić coś, żeby na duszy było lżej. Właściwie wszystko.
– Spoko. Za dychę biorę.
– To jest cena promocyjna.
Mery dopiero teraz jest w stanie przyjrzeć się bliżej swojemu pierwszemu klientowi. To mężczyzna na oko koło trzydziestki, szyja zapadła mu się do środka tułowia, ma na sobie ciuchy, które nadałyby się bardziej na wycieczkę rowerową, a nie do miasta. Jego oczy są jasne, jakby ktoś odbarwił je wybielaczem. Mery przygląda mu się dłużej w skupieniu.
– Z czym pan do mnie przychodzi? – pyta po chwili.
– Myślałem, że to pani będzie mówić.
– Muszę coś wiedzieć, żeby zacząć.
– Mam pokazać linie na ręce? Będzie Pani z nich czytać?
– Nie. Proszę odpowiedzieć.
– Jeżeli chodzi o ducha, to w moim przypadku przeżywa on upadek.
– Upadek? Ciekawe, czasami myślę, że mam podobnie. Którego się Pan urodził?
– 29 lutego.
– A więc to tak… ryby, podwójny znak. Rzeczywiście coś musi być na rzeczy… Wierzy pan w liczby i ich znaczenia?
– Coś? Mam jebane urodziny co cztery lata. A przez resztę co? Mam nie żyć?
– Zaraz będziemy się nad tym zastanawiać. Proszę się uspokoić. Numery mogą bardzo dużo powiedzieć nam…
– Mam spierdolone życie, proszę pani. Co mi Pani radzi? Jak mam się przebudzić duchowo z taką, kurwa, datą urodzenia?
Sprawy przyjmują niespodziewany dla Mery obrót. Wiedziała, że będą do niej trafiać ciężkie przypadki, ale nie sądziła, że ludzie będą aż tak bezpośredni. Albo że od razu trafi na ględę, pławiącego się w swojej wydumanej wyjątkowości.
– Zaproponuję nową interpretację Pana liczb. Mniej szablonową. To jest sprawdzony system…
Mery otwiera zeszyt ze słoniem, nie spuszczając wzroku z twarzy mężczyzny. Na jego czole uwidoczniły się głębokie bruzdy. Dopiero teraz zauważa, że facet ma zęby białe jak śnieg, idealnie proste. Trzeba powiedzieć, że facet ma twarz.
– Faktycznie 29 nie jest może czymś zbyt optymistycznym… jedenastka… wibracja mistyczna, karma Hioba, nie jest to łatwa droga, niewiele w życiu odbywa się bez bólu, kroczenie po dwóch gruntach może być niebezpieczne, ale także piękne.
– Bez obrazy, ale to nie dla mnie.
Kładzie na blacie ze sklejki dziesięć złotych i odchodzi.
– Dopiero zaczęliśmy! – woła za nim Mery, ale mężczyzna nie odwraca się. Patrzy za nim do samego końca, aż znika za rogiem kwiaciarni. Ma dziwną posturę, plecy są lekko przygarbione, głowa wysunięta do przodu. Jak tak idzie, przypomina Mery kota, który zaraz przewróci się bezładnie na bok w najbardziej niedorzecznym miejscu.
– Pierwsze koty za płoty, może trochę za ostro, ale co tam – mówi do siebie i macha do Dany, która najwyraźniej od dłuższej chwili jej się przygląda.
– Szybko poszło – drze się Dana.
– Tak.
– Ale pomogłaś mu?
– A skąd mam wiedzieć?
– Niektórym się chyba nie da – śmieje się Dana i wchodzi z powrotem do kolektury. Mery opróżnia termos z kawą do końca. Z oddali widzi nadjeżdżającego na rowerze dostawcę żarcia. Prostuje się na krześle, poprawia puchówkę. Gapi się na niego żmijowatym wzrokiem. Chłopak ostro hamuje na przejściu dla pieszych, bo przed nosem wyjechał mu koleś na hulajnodze elektrycznej. SUV, który musiał za nim zahamować, strasznie na nich trąbi. Łysy facet po pięćdziesiątce krzyczy i wygraża w kabinie pięściami.
– Może jakoś mogę pomóc na te nerwy? – wydziera się do niego Mery i opluwa kartkę w zeszycie. Gdyby tylko mogła, rozwaliłaby takiemu facetowi tę furę w pień. Mężczyzna pokazuje jej środkowy palec i odjeżdża z piskiem opon, wymijając ostentacyjnie rowerzystę i kolesia na hulajnodze. Mężczyźni bez słowa rozjeżdżają się w swoje kierunki. Mery niezwłocznie zapisuje w zeszycie jego numery rejestracyjne. KRA4944M
49. MASŁO MAŚLANE. ROZUMIE SIĘ SAMO PRZEZ SIĘ.
44. CIERPIĘ ZA MILIONY. KATUSZE CZY GŁUPOTA?
Po chwili robi się zupełnie cicho, jak nigdy o tej porze.
– Porada duchowa! – krzyczy nagle Mery.
– Pomoc duchowa za dyszkę! – wydziera się jeszcze głośniej.
Katarzyna Ożgo (ur. w 1990 r.) – mieszka i pracuje w Krakowie. Studiowała polonistykę oraz performatykę przedstawień w ramach MISH na Uniwersytecie Jagiellońskim. Reżyserka i scenarzystka krótkometrażowego filmu fabularnego pt. Jutro już będzie normalnie, odwołującego się w konwencji do filmów gadanych. Autorka scenografii i wideo do spektakli teatralnych.
Marysia Rękawek – ilustratorka i graficzka z Warszawy. Oddana fanka graficzek, graficzek i dada. Współtworzyła pierwsze w Europie i pierwsze w Płocku (!) Muzeum Memów. Rysuje niepoważne komiksy, ilustruje poważne historie.