
Karolina Ćwiek-Rogalska – jedno opowiadanie
Duszniewo
Nic tu nie jest nasze, nawet ta ziemia, która rodzi kamienie. I nawet te kamienie nie są tu nasze. Ta myśl nasuwała się zaraz po przyjeździe. Dlatego od razu trzeba było zrobić coś, żeby ziemia odzwyczaiła się od nich, a przywykała do nas. Na ziemi stały budynki, pomniki i stacje kolejowe. Budynki przebudowywano, pomniki zastępowano nowymi, ze stacji kolejowych ściągano ich szyldy i zakładano nasze. Nazwy miejscowości zaczynały brzmieć bardziej swojsko. Kamienie zaczynały wyglądać jak w Polsce. Teraz Polska była tutaj. Źle: kiedyś Polska była tutaj i teraz wróciła. Wlokąc za sobą orła bez korony. Czasami nam się śniło, że ta korona wisiała na lufie pierwszego radzieckiego czołgu, który zobaczyło się jeszcze w Polsce – w tamtej Polsce, o której nie trzeba było mówić, że zawsze była Polską – jak pierścionek zaręczynowy. Tak więc budynki, stacje kolejowe i pomniki były ich. Jeszcze. Dlatego zaraz po przyjeździe zaczęto pracować nad tym, żeby stały się nasze.
W Duszniewie nie było stacji kolejowej, a kiedy się tutaj sprowadzili, nie było już żadnego pomnika, który przypominałby o dawnych mieszkańcach. Był za to kościół. Stał na wzgórzu pośrodku wsi, dobrze widoczny z powodu koloru, cały wzniesiony z czerwonej cegły.
Najpierw po prostu go zamknięto.
Kiedy się tutaj przeprowadzili, w środku nie było już ołtarza ani innych oznak, że odprawiano tam kiedyś nabożeństwa. Ludzie mówili, że ten sam ołtarz jest teraz w nowym kościele, ale wydawało się to mało prawdopodobne. Kościół na wzgórzu był kiedyś ewangelicki – w ołtarzu w nowym kościele znajdował się obraz Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Może ludzie tylko tak mówili?
Potem zamknięcie przestało wystarczać. Zupełnie jakby nienaszość kościoła wyciekała przez szybki witraży i przez szczelinę między klamką a kłódką, wpełzała ponad progami domów ludzi mieszkających naokoło, wsączała się w ich sny i namawiała. Trzeba coś zrobić, trzeba coś zrobić – narzekała polskość w takie noce, kiedy mgła nienaszości wisiała w dusznym powietrzu, jakby przeszło ono przez ich płuca i ciężko nim było oddychać w tym innym czasie, który był bez wątpienia nasz. Miał być bez wątpienia nasz. Trzeba było coś zrobić.
Ale tego nie mógł zrobić nikt stąd. Przecież to niemożliwe: żeby później opowiadano tę historię, wymieniając czyjeś znane dobrze nazwisko, które kojarzyłoby się przy tym z bywaniem na wspólnych weselach, byciem czyimś chrześniakiem albo człowiekiem, który co rano kupował chleb w piekarni u Prawnuka.
Lata 70.
To będzie historia o tym, jak schowano kościół.
Mama ma wtedy jeszcze warkocze ze starannie zawiązywanymi na kokardę białymi wstążkami i przypadkiem znalazła się niedaleko, kiedy ktoś – ciężko jest sobie przypomnieć kto i właściwie dlaczego – otworzył starannie zamknięte drzwi i do środka oprócz powietrza wpuścił kilkoro dzieci. Może był to ostatni przegląd wnętrza, ocena tego, czy warto zabrać coś jeszcze? Jeśli historia o przeniesionym ołtarzu jest, rzecz jasna, prawdziwa. W środku nie zostało po nich nic więcej niż kilka rzędów drewnianych ławek. Żadnych obrazów, krzyży, wreszcie – żadnego ołtarza. Może ludzie mówili prawdę? W końcu kto chciałby rozebrać ołtarz? W jakim celu, jeśli nie po to, by przenieść go do innego kościoła? To, co jest nienasze, zostaje nienasze. Ich ołtarz jest tak samo drewniany, ich nagrobek tak samo kamienny – jak drewno na opał, jak kamień nadający się na podmurówkę. A może wcale nie.
I tak Mama z innymi dziećmi bawi się w chowanego wśród drewnianych ławek starego kościoła. Przez brudne witraże wpada szare światło. Kasztany obok urosły tak wysoko, że nawet pagórek, na którym stoi kościół, nie pomaga mu znaleźć się bliżej światła. Stoi w świecie, który przyszedł, stary świat spowija mgła. Nic nie da się na to poradzić.
Chociaż oni podobno obiecywali, że wrócą. Ale może nie mówili tego na głos w kościele.
W powietrzu wiruje kurz i trociny – skąd trociny? Biała kokarda chowa się za oparciem, jakiś chłopiec, którego imię nie zawiera się w tej historii, pokazuje to miejsce palcem i wydaje z siebie okrzyk, który szybko tłumi, zasłaniając usta dłonią. Znika kokarda, znika pokazywane miejsce, gra się dalej. Jakiś inny chłopiec w krótkich szarych spodenkach – może to przez to światło – w szelkach i z przyczesaną na mokro grzywką składa ręce do modlitwy i patrzy na ołtarz. Nie ma chłopca, nie ma ołtarza. Dziewczynka z warkoczami przewiązanymi białą kokardą opuszcza głowę, żeby okazać szacunek. Szukam! Dziewczynka z białymi kokardami na końcach cienkich warkoczy opuszcza głowę, żeby nie dać się nakryć w chowanego. Raz, dwa, trzy, szukam! Jest dziewczynka, nie ma dziewczynki.
Jest kościół, nie ma kościoła. Gra się tu w chowanego już od ponad dwudziestu lat. Zamknij oczy i zobacz. Otwórz oczy i popatrz.
Ale tego nie mógł zrobić nikt stąd. Toteż robotnicy przyjechali z daleka, właściwie to nie wiadomo skąd. Tacy ludzie muszą przyjechać nie wiadomo skąd, żeby nie kojarzyć się z piekarnią Prawnuka i z czyimś chrześniakiem. Żeby nikomu nie było szkoda, żeby nie musiano ich potem pokazywać palcami, mówiąc: zobacz, tamten pan, widzisz? Tamten pan, no, to on rozebrał ten stary niemiecki kościół. No tak, był tutaj kościół, no, ty już go nie możesz pamiętać, no tak.
Tak. Ja też już go nie pamiętam.
Mężczyźni, którzy rozbierali kościół, zaczęli od wieży. Postawili rusztowania i zaczęli dachówka po dachówce i cegła po cegle zdejmować ją jak koszulę. Przez głowę, tak jak to robią mężczyźni.
A potem wszyscy umarli.
Przynajmniej tak opowiadali ludzie. Rozebrali kościół, przyjechały ciężarówki, zapakowano i wywieziono cegły, a potem wybudowano z nich pałac kultury, ułożono czyjąś podmurówkę albo coś takiego. A robotnicy umarli, zaraz-natychmiast.
Teraz na szczycie wzgórka jest murowany plac, który służy jako boisko do koszykówki. Tylko że jeden z koszy stoi na schodku. Po co komu plac ze schodkiem? Za jakiś czas Babcia wytłumaczy mi, że stał tutaj stary kościół, a schodki wcale nie są schodkami, tylko tym, co zostało z ołtarza. Za jakiś czas dowiem się, że ołtarz powinien być z jednego kawałka kamienia na stałe przytwierdzanego do podłogi. To było to miejsce, z którego musiała wypływać nienaszość.
Trzeba patrzeć na to miejsce za każdym razem, kiedy przyjeżdża się do Duszniewa. Bo obok boiska do koszykówki, korzystając z obniżenia terenu, postawiono zadaszony przystanek PKS-u.
Lata 80.
To była historia o rozebraniu kościoła.
Następna będzie o rosyjskim miasteczku.
Niektórym może się wydawać, że to powinna być jedyna historia – ale tak nie jest. Innym – że to wcale nie jest historia. Jedni i drudzy nie mają rację, bo prawda jest w sieredinie.
Zwykle jest mapa, na której kreski oznaczają granice. Czasami mapa jest stara i granicy już właściwie nie ma. Został z niej tylko gaik. Nogi drzew stojące w błocie albo w wodzie, która była kiedyś rzeką, ale przestała płynąć – zupełnie tak, jakby po wymazaniu kreski-granicy straciła orientację i na wszelki wypadek zatrzymała się, żeby nie zabłądzić. I rosną tam teraz goździki, i można czasami znaleźć okienko od strażnicy albo drzwiczki od pieca i to jest wszystko, co pozostało. No, są jeszcze stare mapy. Ale to jest historia o całkiem nowej mapie, na której nie było już granicy, ale było miasteczko, które nie było w Polsce, chociaż było w Polsce – tak pokazywała mapa, jeśli w ogóle ktoś je na niej zaznaczył. Bo może prawdziwa jest historia o tym, że nie wolno było go zaznaczać?
Miasteczko nazywało się nawet Miasteczkiem, tylko w języku, którym kiedyś nikt tutaj nie mówił, a teraz mieli go rozumieć wszyscy. Do Miasteczka jechało się szosą, żeby później skręcić na bagnistą półdróżkę obok Kamienia, który Upamiętniał. Zatrzymywali się przy nim wędkarze z Duszniewa, ci, którym już tu zachciało się napić albo wysiusiać i któryś zawsze narzekał, że zanim dojedzie się na ryby, ktoś je wyłowi, a może nawet, że ryby pozjadają się nawzajem. Kamień był już wtedy porośnięty trawą i mchem. Trudno powiedzieć, co właściwie było na nim napisane tłustymi metalowymi literkami, wyglądającymi tak, jakby ktoś wyciął je ze stalowej gazety i przywiesił obok kwadratowego orła.
Ta dróżka gdzieś w las, po której zostały dziś tylko betonowe płyty jak rodzynki w rodzynkowym chlebie, to jedyna część Miasteczka, którą jeszcze widać. W Duszniewie został po nim jeszcze jeden pan, który machał wesoło rękoma, idąc ulicą. I mąż pani, prowadzącej sklepik z kredkami. I to wszystko.
W mieszkaniu pana, który machał, na ścianach wisiały dywany.
Dywany splatają tę opowieść. Osnowa pojawia się i znika, czółenko wplata ją dalej. Rwie się i strzępi na brzegach tam, gdzie się zapomina.
To one stały się powodem, dla którego Babcia postanowiła iść do Miasteczka: bo chciała jeden kupić. Mógł to być ostateczny akt desperacji w świecie, w którym brakowało dywanów. Zabrała ze sobą Ciocię i poszła, chociaż po drodze nie było żadnych gór i tylko jeden las. Nie wiem, czy zatrzymała się obok kamienia, żeby zrobić siusiu, wiem, że doszła pod bramę Miasteczka, której pilnował żołnierz ze śmieszną czapką z daszkiem, który był o wiele za duży. Może stał tam zawsze, może postawili go tam zaraz po przyjściu i musiał sobie jakoś radzić. Może daszki od czapek rosną nawet po śmierci, tak jak włosy i paznokcie.
Potem żołnierz zadał Babci zagadkę, a że znała odpowiedź, więc weszła do środka, do Miasteczka, a Ciocia nie znała odpowiedzi i musiała zostać. Długo rozmawiała z zielonym żołnierzem w za dużej czapce, ale kiedy spytał, gdzie mieszka, przestała rozumieć, co mówi.
„Ja ciebie nie rozumiem, co ty mówisz”, powtarzała, żeby się zmęczył. Może miał po prostu dość stania przy bramie? A może potrafił wytrzymać dużo, dużo więcej niż jedno pojedyncze niezrozumienie? Wie pani, oni dużo przeszli – mówiono jeszcze długo potem, kiedy Cioci nie ma już pod bramą i wszyscy sobie stamtąd poszli – oni byli zaprawieni. Oni byli głodni i to z głodu.
Ja ciebie nie rozumiem.
Ja też was nie rozumiem. Ale bardzo się staram.
Babcia za murami dobija targu. Ale język Miasteczka nie jest językiem Babci i pani z Miasteczka pokazuje jej wersalkę zamiast dywanu, i Babci głupio jest się przyznać, że popełniła taki błąd. Obiecuje, że się zastanowi i wychodzi. Potem długo, długo się śmieje i odchodzą z Ciocią po rodzynkowych płytach, a żołnierz stoi pod bramą tak długo, aż jednej jesieni coś się zmienia, coś pęka i wszyscy mówią: nie, kreska jest kreską, nie ma granicy, a Miasteczko jest w Polsce. Żołnierz odrywa omszałe buty od ziemi i idzie, idzie daleko, wraca tam, skąd przyszedł, chociaż kto wie, czy chciał? Może zdążył się przyzwyczaić?
Ale to jest taka ziemia, stąd się odchodzi i przychodzi. Podobno oni, ci, którzy byli tu wcześniej, też wymieniali swoich ludzi co kilka lat. Od jezior można dostać reumatyzmu.
Może żołnierz powinien się cieszyć, że nie będą go na starość kręciły kości.
I nie ma już Miasteczka, nie ma już bramy ani ogrodzenia, przez które skakało się, żeby kupić czy dostać cukierki-konfiety, takie, których też już nie ma. Nie ma Miasteczka, żołnierza, dywanów i konfietów. Przez jakiś czas trwały jeszcze płyty i metalowe litery. Ale i one w końcu zniknęły, zabrane czyjąś uprzejmą ręką i wywiezione terkoczącym wózkiem tam, gdzie nie trzeba zadawać zagadek ani na nie odpowiadać.
Lata 90.
To była historia o Miasteczku.
Teraz będzie o cmentarzach.
W Duszniewie chodzi się tylko na jedną stronę cmentarza, bo oficjalnie jest tylko jedna strona. W listopadzie z wozu robi się podium i ołtarz, i słychać głos księdza, odwróconego do nich tyłem, o nawiedzaniu zmarłych i o szacunku. Czasami zostaje mu trochę wody święconej, którą ukradkiem, na odchodnym, wylewa w ich stronę. W tę stronę, która oficjalnie nie istnieje.
Można przejść nią skrótem od strony bloków i wtedy istnieje jako ścieżka, wzdłuż której znajduje się czasem potłuczone, czarne tabliczki z obcym pismem, którego uczy się jak kaligrafii, żeby wypisywać nim ozdobne kartki świąteczne i zakładki do książek. A potem są inne tabliczki.
Szybko się je zapamiętuje, żelazne krzyże na kamiennych podstawach. Czasami uderza w nie piorun, chociaż drzewa są wyższe. Mają w środku słońce, a na ramionach winogrona, kłosy i kwiaty. Żadnych aniołków. Żadnych kwiatów ani świeczek. Czasami, jeśli komuś jest szczególnie żal drugiej strony – ale nie aż tak bardzo, bardzo żal – kładzie pod potłuczoną tablicą stare kwiatki i na wpół wypalonego znicza. Oszczędność i gospodarność.
Czasami, kiedy nastawa jest już nieaktualna – za bardzo widoczna, za słabo widoczna, nie ma jej, ktoś ją zabrał albo sama sobie poszła za nimi dalej, dalej, tam – stawia się na cokole Matkę Boską i co roku odmalowuje się jej twarz i sukienkę, aż zaczyna przypominać odrapaną olejną ścianę w szpitalu.
W Duszniewie jest jeszcze drugi cmentarz, a właściwie tylko mały las, w środku kwitnie bez, a na ziemi leży ciemnozielony barwinek. Rwie się je do wielkanocnego koszyczka. Babcia powtarzała wujkowi: idź tam, idź do nich, oni na pewno mają zielone, możesz wziąć od nich. Oni na pewno mają zielone.
I mają też kamienie, porosłe zielonym mchem, których można jeszcze użyć, im się już na nic nie przydadzą, a tamci nie wrócą, tamci będą siedzieć w nowych domach za Rzeką i nigdy się już tutaj nie pojawią, chociaż zostawili nam swoje domy, swoich zmarłych, swoje pianina i lustra, i zegarki.
Opowiadało się, że kiedy oni wyjeżdżali, licząc na szybki powrót, zakopywali w ziemi w słoikach kosztowności. Oddawali je swoim zmarłym, żeby ich pilnowali tak długo, jak długo oni tutaj nie wrócą. I potem nie wracali, a złoto wrastało w kości i chowało się w ziemię. Ale czasami podobno wracali, szli w nocy do lasku, gdzie kiedyś chodzili ze świeczkami, oddając je tym, których mieli zostawić – teraz szli z latarkami, kopali powoli gołymi rękoma twardą ziemię i wyciągali słoiki spomiędzy zachłannych palców tych, którzy wołali: „A my? A my? Dlaczego nas zostawiliście, dlaczego my nie widzimy waszych nowych domów, nowych rodzin wychowywanych pod mniej niebieskim niebem i pod innym słońcem?”
Czasami uda się tam spotkać kogoś, kto przyszedł tam nie po to, żeby zabrać od nich klawisze fortepianu albo zegarek z dewizką po dziadku, który walczył na froncie za wielkimi miastami. Czasami spotyka się tam panów, którzy przysiedli na przewróconej tablicy i piją za zdrowie tych, którzy odeszli, i za własne zdrowie, na marmurowej płycie z czyimś imieniem i nazwiskiem.
W końcu jak długo można zarastać i czuć się niepotrzebnym?
Czasami ktoś zawiąże na ich krzyżach kolorowe wstążki albo zostawi po sobie pustą żółto-czarną puszkę z wgniecionym śladem. Jakby chciał być zidentyfikowany, popatrzcie, to ten, który wgniata puszkę w taki charakterystyczny sposób, to on, to on tam był i siedział, i pił z nimi, przepijał do nich.
Nieprawda, tam można pić już tylko ze sobą.
Tam połowa ulicy, jak mówią, ma podmurówki z kamieni z tego parkanu.
Lata 2000.
I jeszcze jedno.
Kaplica jest nieczynna, a i tak ktoś wyłamał kłódkę i wyważył drzwi.
Przedzieramy się przez zarośla zarastające tablicę informacyjną i zaglądamy do środka. Nie ma ławek, nie ma obrazów, nie ma nawet papierosowych szpaczków. Została ostoja nietoperzy.
Słyszą to, czego nie mogą zobaczyć.
Karolina Ćwiek-Rogalska – urodzona w roku 1988, antropolożka, etnografka i bohemistka, pracuje jako adiunktka w Instytucie Slawistyki PAN w Warszawie. Bada ludzi i archiwa w poszukiwaniu zmian, przemieszczeń i nieoczekiwanych następstw. Opublikowała książkę „Zapamiętane w krajobrazie” (Warszawa 2017), poświęconą historii jednej małej wioski, w której Czesi pozbyli się „swoich” Niemców. Pracuje nad nowym projektem o duchach na „Ziemiach Odzyskanych”. Publikowała także w „Kulturze Liberalnej”, „Małej Kulturze Współczesnej”, „Esensji” i „Drobiazgach”.
Karolina Krasny (ur.1999) – studentka architektury na Politechnice Krakowskiej. Rysuje, maluje, pisze i pracuje w gastronomii.