
Kajetan Szokalski – opowiadanie
Oswajanie
I
Na zewnątrz panował chaos.
Liście, smagane chłodnymi podmuchami listopadowego powietrza, rozlatywały się na wszystkie strony, by potem w najmniej spodziewanym momencie zlać się w jedno i wybuchnąć kolorami śliwki oraz jabłka. Na drugim planie, pomiędzy zimnym światłem latarnianej żarówki a rzęsistym deszczem, przebiegła postać odziana w odblaskowy dres i wełnianą czapkę. Pomimo późnej godziny i pustych ulic biegacz miał na twarzy maseczkę. W ślad za nim na malutkiej hulajnodze jechał chłopczyk ubrany w puchową kurtkę i owinięty czerwonym szalikiem. Obok niego wiernie dreptał biały jack russel terrier z brązową plamką na oku. Chłopczyk zawodził za tatą; jego małe nóżki nie mogły nadać hulajnodze takiego pędu, aby dogonić biegnącego ojca. Ten zaś sprawiał wrażenie, jakby zupełnie o synu zapomniał. Chłopczyk zrezygnowany zatrzymał się na wysokości mojego balkonu. Ukucnął przy hulajnodze i przybrał smutną minę. Jego psisko przysiadło obok i wepchnęło pyszczek pod ramię dziecka. Chciałem pomachać, pocieszyć, ale chłopiec nie podnosił wzroku. Staliśmy więc tak w bezruchu – ja na balkonie, a chłopczyk na chodniku, aż zirytowany ojciec-biegacz wrócił i wyrwał nas z tego stuporu. Jack russel szczeknął krótko.
Pieczołowicie zamknąłem za sobą drzwi balkonowe, odcinając dostęp jesiennej zawierusze. Z ulgą znalazłem się znów w salonie wypełnionym ciepłym światłem i kojącymi dźwiękami jazzu.
– Zdaj raport! – zakomenderowała Alga, unosząc w salucie kieliszek białego wina.
Jej dźwięczny głos rozbudził mój zależały umysł, tak więc odsalutowałem i stuknąłem klapkiem o klapek.
– Na południowej północy wykryłem biegacza bez serca o bardzo złych wibracjach!
Alga zmarszczyła nosek, zmrużyła powieki tak, że widziałem jedynie wąski pasek jej zielonych oczu i poprawiła grzywkę, która nie wyrażała ani krzty chęci poprawy. W końcu swoje generalskie spojrzenie oderwała ode mnie i utkwiła w kocie śpiącym na szczycie kanapy.
– Lieutenant Puffkins! – Wywołany do tablicy cętkowany kocur na dźwięk swojego imienia rozchylił zmęczone życiem oczy, westchnął głęboko, a potem wymruczał:
„No dobra, czego tym razem?”
– Czy te wibracje zagrażają naszemu istnieniu?
„Ludzie, czy was do reszty popierdoliło?”
– Słuszna uwaga, panie Puffkins. Więc ile mamy czasu?
„Najwyraźniej za dużo. Moglibyście pójść za moim przykładem i się położyć”.
Obserwując przekomarzanki z Puffkinsem, zacząłem krystalizować w głowie pewną myśl. Alga puszczała zajączki, przepuszczając światło przez aksamitną substancję wina, a kot rozlał się po białej ścianie. Jego wibrysy prowadziły wyścig gdzieś pomiędzy porami wyschniętej farby. W mojej głowie wciąż jątrzyła się ciemność podwórka. Wzdrygnąłem się na samą myśl, jakże samotnie musiał czuć się ten chłopiec i jego wierny pies.
I wtedy powiedziałem:
– Boję się śmierci.
Słowa to śmieszne zjawisko. Pisane są zlepkiem liter, a same tworzą większe zlepki zdań. Istnieją pojedynczo i istnieją w ciągu, a dopóki są zapisywane – są, o, tutaj, na wyciągnięcie ręki, na jeden rzut oka. Zaś słowa wypowiadane, gdy ich właściciel zapomni języka w gębie – giną, umierają, znikają.
II
Zanim zdecyduję się na jakąś odpowiedź upijam trochę wina i myślę, co czuję na podniebieniu. Etykieta głosiła, że należy spodziewać się silnego aromatu fig i agrestu, w tle omami mnie świeżo skoszona trawa, a finisz uwiedzie nutami ostrych przypraw. Ja głoszę, że gdzieś tam jest alkohol.
Podnoszę kieliszek i przez słomkową czarę winnych upojeń patrzę na Trubadura. Strasznie zarósł przez ten rok. I jakby zmizerniał? A może zmężniał? A może jedno i drugie? W pewnym momencie przestajemy dostrzegać te codzienne przemiany w drugiej osobie, zwłaszcza gdy spędzamy ze sobą mnóstwo czasu. Wtedy też najłatwiej jest się zaskoczyć. Myślisz, że wiesz wszystko o Trubadurze – ile czasu bierze prysznic, jaką kawę lubi najbardziej, że nie wyrzuci tej cholernej rozlazłej pufy, że zgrzyta zębami, gdy tuli kota – a potem zlepek trzech słów sprawia, że zamiast patrzeć, zaczynasz widzieć.
III
Alga odstawiła kieliszek, a Trubadur opadł ciężko na kanapę. Leżący na wezgłowiu Puffkins uchylił zielone oko w dezaprobacie.
– Co się stało? – spytała.
– Nie wiem – westchnął zbolały. – Po prostu… To wszystko jest bez sensu.
– Skoro to wszystko jest bezsensu, to dlaczego boisz się śmierci?
– Ponieważ ten bezsens jest trochę częścią mnie, jest obok, całkiem namacalny. A śmierć stanowi zagadkę, chociażby taką, że nigdy nie wiesz, kiedy ją spotkasz, tę kostuchę jebaną. Możesz być zdrowym, pełnym życia człowiekiem, ale na przykład kierowca autobusu będzie miał gorszy dzień, zasłabnie i wjedzie w przystanek, na którym akurat stoisz razem z wąsaczem-biznesmenem, matkom-Polkom i menelem-włóczykijem.
– Nie sądzisz, Trubku, że to trochę czarnowidztwo?
– Nie bez powodu śmierć nosi czarny płaszcz.
– W takim razie oswójmy ją.
– Jak to?
– Możemy powróżyć. Mam gdzieś jeszcze tarota. Raz-dwa dowiesz się, kiedy umrzesz.
– Żartujesz?
– Ani trochę.
– Ale to jest okropne! – jęknął. – A jeśli okaże się, że umrę jeszcze tej nocy?! Na przykład zadławię się pastylką wieczornych witamin albo Puffkins położy mi się na twarzy, dostanę paraliżu sennego i zamiast go zrzucić, będę umierał w rytm jego wibracji?
– To jeszcze nie byłaby najgorsza śmierć.
– Może i nie, jednakże wynik końcowy byłby identyczny jak przy osłabionym kierowcy autobusu wjeżdżającym w przystanek.
– Mogłoby się też okazać – wtrąciła – że umrzesz dopiero za wiele, wiele lat, otoczony wianuszkiem wnucząt i prawnuków. Każdy będzie opłakiwał cię rzewnymi łzami, żegnać cię będą dziesiątki par dłoni. Wszyscy, bez wyjątku, odczują stratę wielkiego ojca-dziadka-pradziadka Trubadura.
– Brzmi lepiej, ale i tak nie.
– Dlaczego?
– Bo to jak gra w rosyjską ruletkę. Mogę umrzeć jutro, mogę za sto lat, świetnie! A jeśli karty powiedzą, że umrę, na przykład, za dziesięć lat w wypadku samochodowym wraz ze swoją ukochaną Algą?
– To oznacza, że wciąż mamy dekadę razem – odparła.
– Niekoniecznie – kontynuował. – Jak w marnym filmie, odbije mi i stwierdzę, że chcę ratować ciebie i w tandetnym, heroicznym czynie zostawię cię samą. Przez dekadę będę się błąkać po świecie i wykonywać najpodlejsze prace, lecz będzie mi towarzyszyć błogosławiona świadomość, że ocaliłem nie jedno, a dwa życia. A potem, gdy wyjadę śmieciarką pełną obaw i nadziei, ostatnim, co zobaczę na skrzyżowaniu, nie będzie sygnalizacja świetlna, tylko twój smutny wzrok zza kierownicy małego fiata znikającego pod moimi kołami?
– Dramatyzujesz.
– Tak myślisz? A może jestem racjonalny?
– Ten racjonalizm wpędza cię w smutek. Za dużo myślisz o w y d a r z e n i a c h.
Trubadur rozsiadł się na kanapie i wlepił spojrzenie w sufit, a Alga dyskretnie upiła wina.
IV
– Pewnie dlatego, że jesteśmy pokoleniem wydarzeń – powiedział w końcu. – Gdzie nie spojrzymy c o ś się dzieje. Chociaż to nie musi być coś wielkiego. Wystarczy, że jest odpowiednio niesione echem w korytarzu mediów społecznościowych. Każdy chce, aby jego życie było ekscytujące, nawet wtedy, gdy nie jest. Niepotrzebnie zerkamy na naszych kolegów, sąsiadów, rodzinę, osoby, których nie widzieliśmy od końca gimnazjum. Temu wyszło, tamtej poszło, więc dlaczego nie my? W czym jesteśmy gorsi? Pchamy się do działania, musimy wziąć udział w wydarzeniu. Tu koncerciwo, tam zakupy, jeszcze później narty w Alpach.
Jesteśmy bombardowani r o b i e n i e m rzeczy, chodzę więc z nerwami napiętymi jak postronki i próbuję coś zrobić! Tylko jak znaleźć czas na te r z e c z y, a już zwłaszcza te ekscytujące i ciekawe? Jak mam się rozwijać, kiedy jedyne, o co się najbardziej boję, to o to, że zabraknie mi czasu, aby się rozwijać?
– Na przykład… umrę? – podpowiada Alga.
– Na przykład umrę.
– Skup się na rzeczywistości – mówi i upija wina. – Ja, zamiast śledzić Wielką Zuckerberowską, rozejrzę się i pochłonę małe rzeczy. Krople deszczu rozbijają się nam z chlupotem o parapet. Jest Puffkins mrużący oczka, o! Zobacz, jaki piękny! Czyż to nie wystarczająca rzecz – zobaczyć zaspanego kocura? Albo dalej, wino oszroniło kieliszek i jak podniosę go w ten sposób to światła z telewizora ślicznie załamują się w płynie. Gdyby zaś i tego było mi za mało, najważniejszym powodem jesteś ty, tutaj. Po co mi r z e c z y, kiedy mam ciebie?
V
– Masz rację. Nie ma nic ważniejszego, niż mieć z kim być, zamiast być, by mieć. Trzeba się z tym tylko oswoić.
Kajetan Szokalski (ur. 1993 r.) – pochodzi z Warszawy. Zadebiutował opowiadaniem „Dziury” wkwartalniku „Strona Czynna”, stara się o wydanie dwóch powieści (kryminalnej oraz czarnej komedii o fantastyczno-naukowym sznycie). W świat literatury zagłębił się za sprawą rodziców, a także na przekór obowiązkowej liście szkolnych lektur. Za najważniejsze uważa inspiracje płynące prosto z życia, które trzeba tylko zamknąć w odpowiednich ramach. Z zawodu tester oprogramowania, hobbystycznie śledzi hiszpańską ligę piłkarską, nałogowo czyta książki oraz średnio-wyczynowo biega po Parku Skaryszewskim.
Aleksandra Czudżak – urodzona w 1994 roku we Wrocławiu. Studiowała na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta we Wrocławiu i uzyskała tytuł magistra w 2018 roku. Specjalizuje się w ilustracji i grafice. Bardzo lubi techniki wklęsłodrukowe. Oprócz bycia kreatywną jest też leworęcznym rolnikiem.